"Love" (1×01-05): On, ona i trochę dziwności
Marta Wawrzyn
20 lutego 2016, 19:33
Nerd z dziwnym poczuciem humoru spotyka w nietypowych okolicznościach lekko szaloną pannicę, z którą świetnie mu się rozmawia, i… zakochują się w sobie od pierwszej chwili, a potem żyją długo i szczęśliwie? Nie tym razem. "Love" nie idzie najprostszą możliwą ścieżką i pewnie dlatego sprawia tyle frajdy. Spoilery są, ale tylko takie, których nie dało się uniknąć.
Nerd z dziwnym poczuciem humoru spotyka w nietypowych okolicznościach lekko szaloną pannicę, z którą świetnie mu się rozmawia, i… zakochują się w sobie od pierwszej chwili, a potem żyją długo i szczęśliwie? Nie tym razem. "Love" nie idzie najprostszą możliwą ścieżką i pewnie dlatego sprawia tyle frajdy. Spoilery są, ale tylko takie, których nie dało się uniknąć.
Zacznijmy od wygłoszenia oczywistości: "Love" to komedia, która jest romantyczna i antyromantyczna jednocześnie. Czyli przedstawia dwie niestandardowe, niepoukładane postacie, które różnią się siebie jak ogień i woda, i każe im się w sobie zakochać. Ale nie tak od razu, bezproblemowo i na śmierć i życie.
Początek romansu Gusa (Paul Rust) i Mickey (Gillian Jacobs) usłany różami bynajmniej nie jest, choć spędzają ze sobą – po niesamowicie wdzięcznym, przypadkowym pierwszym spotkaniu – spory kawałek dnia, chodząc, a potem jeżdżąc po mieście, odsłaniając przez sobą nawzajem swoje najgorsze strony i pozwalając iskrom latać tam, gdzie latać powinny. To jednak nie prowadzi ani do płomiennego romansu, ani nawet do seksu. Początkowo przypomina to relację przyjacielską, choć dobrze wiemy, że na tym się nie skończy.
I to jest dobry powód, żeby polubić "Love" – idzie własną ścieżką, ani jakoś specjalnie nie kpiąc ze schematów znanych z komedii romantycznych, ani nie próbując nam ich wcisnąć w nowej, "alternatywnej" wersji. Judd Apatow i jego ekipa – Paul Rust jest współtwórcą serialu – mają swoją wizję i zdają się w ogóle nie przejmować tym, co powinni i czego nie powinni. Serial ma w sobie coś prawdziwego, szczerego – dokładnie tak jak relacja Gusa i Mickey, którzy poznali się w takich okolicznościach, że upiększanie rzeczywistości kłamstwami nie miałoby tu żadnego sensu.
To świetny punkt wyjściowy i tak naprawdę początek serialu. Z pięciu odcinków, które obejrzałam, oczywiście za jednym zamachem, najsłabszy wydaje mi się pilot – czyli odcinek, w którym Gus i Mickey jeszcze nie zdążyli się spotkać, a my poznajemy ich dotychczasowe życie. On jest w stałym, wyglądającym na śmiertelnie nudny związku z dziewczyną, która go porzuca, bo jest zbyt miły. Ona uwikłana jest w relację z uzależnionym od kokainy maminsynkiem, którego na szczęście w końcu się pozbywa.
Oboje są po trzydziestce, oboje nie mają tego, co w życiu mieć chcieli – kariery, miłości, wrażenia, że dokądś to wszystko zmierza – oboje są średnio szczęśliwi i całkiem porządnie pogubieni. Im bardziej ich poznajemy, tym bardziej jasne się staje, że mamy do czynienia ze skomplikowanymi, mądrze napisanymi bohaterami, którzy mają za sobą jakąś przeszłość, których zachowania nie zawsze da się przewidzieć i którzy najlepsi są wtedy, kiedy możemy oglądać, jak zmienia się dynamika ich wspólnej relacji.
I Paul Rust, i Gillian Jacobs wypadają w swoich rolach wyśmienicie. On ma bardzo dużo uroku, niezależnie od tego, czy akurat pali po raz pierwszy trawkę, czy próbuje zmusić do współpracy małą hollywoodzką gwiazdeczką o imieniu Arya (Iris Apatow, córka Judda). Ona z kolei jest niesamowicie swobodna i naturalna, niezależnie od tego, w jaką sytuację pcha się akurat jej bohaterka. Co ciekawe, oboje w ciągu tych pierwszych kilku odcinków dokonują nie najszczęśliwszych wyborów życiowych – wyrachowany seks z szefem, oszustwo na teście itp. – a mimo to da się ich lubić. To po prostu zwykli ludzie, na których ma wpływ wiele czynników, również otoczenie.
To, że rzecz się dzieje w zapatrzonym w siebie Los Angeles, odróżnia "Love" od wielu podobnych seriali, a jednocześnie zbliża do "You're the Worst", z którym porównań serial nie uniknie. Czy jest lepszy, czy słabszy? Nie wiem. Żadne z powyższych. Jest inny, choć na pewno dałoby się wypunktować podobieństwa i wskazać, co w "You're the Worst" wyszło, a tutaj niekoniecznie. Ale nie chciałabym tego robić po pierwszych pięciu odcinkach, zwłaszcza że pierwsze odcinki "You're the Worst" przecież też bywały nierówne.
"Love" musi znaleźć swój głos, swój własny język. Musi systematycznie rozwijać swoje postacie, zarówno główne, jak i drugoplanowe (Claudia O'Doherty już teraz jest świetna jako Bertie, australijska współlokatorka Mickey), a także budować coraz trwalsze relacje między nimi. Nie musi za to być ani zabawniejsze – nie żarty stanowią tu główną atrakcję, choć na pewno zdarzy Wam się zaśmiać – ani bardziej niegrzeczne.
Rockowa czołówka, kot o imieniu Dziadek, Mädchen Amick w roli czarownicy z serialu "Witchita", odniesienia do filmów, specyficzne piosenki śpiewane przez Gusa, żarty z zadziwiająco uczciwych teleewangelistów czy nawet to, że Mickey przez dwa pierwsze odcinki chodzi w kostiumie kąpielowym, na który ma narzucone tylko dżinsy – takich drobiazgów, które budują tożsamość serialu, nie brakuje. Nie brakuje również wszelkiego rodzaju dziwności i niezręczności w ludzkich relacjach, zapodawanych na zmianę z niegłupimi rozmowami i chwilami, kiedy wszystko to wydaje się lekko popaprane, a przy tym najbardziej naturalne na świecie.
To nie jest na razie wybitny serial i nie wiem, czy kiedykolwiek będzie. Ale to bardzo przyjemny, inteligentnie napisany i świetnie zagrany serial, którego kolejny odcinek po prostu chce się obejrzeć, a bohaterów lubi się nie tyle pomimo, co z powodu ich wad i niedoskonałości. "Love" ma w sobie jakąś niegrzeczną nutkę, ma trochę luzu i całkiem sporo świeżości – jak na serial, opowiadający o czymś, o czym opowiadali już wszyscy.
Oglądam dalej, licząc na to, że nic się nie zmieni – czyli że przede mną kolejne wdzięczne odcinki kameralnego komediodramatu, wypełnione wszystkim i niczym. W towarzystwie tej dwójki póki co przyjemnie spędza mi się czas – i oby tak już zostało.