Hity tygodnia: "Better Call Saul", "Broad City", "Love", "Vinyl", "American Crime", "Happy Valley"
Redakcja
21 lutego 2016, 14:33
"Vinyl" – sezon 1, odcinek 1 ("Pilot")
Mateusz Piesowicz: Muszę przyznać, że zazdroszczę Marcie możliwości obejrzenia tego pilota w kinie. Wszystko dlatego, że "Vinyl" jest wprost stworzony do dużego ekranu – zarówno pod względem samej historii, jak i jej otoczki. Opowieść o Richiem Finestrze prezentuje się na tyle efektownie, że szybko wybacza się jej ewentualne niedociągnięcia.
Można narzekać, że Terence Winter się powtarza, serwując nam kolejny monumentalny dramat w niezwykłej scenerii, ale prawda jest taka, że blisko dwie godziny spędzone z "Vinylem" zleciały mi sam nie wiem kiedy. Może to zasługa fenomenalnej muzyki, może pierwszorzędnej realizacji (lata 70. chyba nigdzie nie wyglądały równie dobrze), a może bardzo dobrego aktorstwa na czele z idealnie dobranym do roli Bobbym Cannavale, ale faktem jest, że świat ekranowego rock'n'rolla pochłonął mnie w całości.
To, czy zapamiętamy "Vinyl" tylko ze względu na jego brzmienie i wygląd, powinny wyjaśnić dalsze odcinki. Na razie otrzymaliśmy dość standardowy zestaw dramatyczny, czyli drogę na szczyt, zabawę, problemy i upadek, doprawione dużą ilością narkotyków, seksu i obrazową przemocą. Narzekać jednak nie zamierzam, bo bawiłem się znakomicie i mam nadzieję, że w kolejnych tygodniach będę mógł to powtórzyć.
Marta Wawrzyn: Ach, prawie sama sobie zazdroszczę, że oglądałam "Vinyl" na dużym ekranie! Martin Scorsese zaprezentował nam praktycznie kolejny swój film kinowy, który jednocześnie jest idealnym wstępem do serialu. Takich pilotów już dziś się nie robi i choć zwykle doceniam raczej krótsze formy, to muszę przyznać, że tym razem oglądało się to z ogromną przyjemnością.
Ścieżka dźwiękowa i warstwa wizualna rzeczywiście robią piorunujące wrażenie, a opowiadana historia wciąga, mimo że jest dość standardowa. Imponujący jest research, który tutaj zrobiono – ci państwo wiedzą wszystko i o muzyce, i o latach 70. – a wydatki na licencje idą chyba w miliony. "Vinyl" jest głośny, pełen energii i rozbuchany, co jednych zachwyci, a innych pewnie niestety odstraszy. Nie muszę chyba mówić, do której grupy należę.
"Better Call Saul" – sezon 2, odcinek 1 ("Switch")
Mateusz Piesowicz: Definicja serialowej prostoty: dobry scenariusz oparty na inteligentnych, pozbawionych banału dialogach wypowiedzianych przez aktorów, nie plastikowe modele. Tylko tyle mieli do zaoferowania Vince Gilligan i Peter Gould w pierwszym odcinku drugiej serii "Better Call Saul", ale po 45 minutach z Jimmym McGillem jedyny zawód, jaki odczuwałem, to: dlaczego tak krótko?
Oglądając co tydzień masę seriali przeciętnych, człowiek zapomina, jak potrafi wyglądać dobra telewizyjna robota. "Better Call Saul" o tym przypomina w najlepszy z możliwych sposobów, nie siląc się na efekciarstwo, ale stawiając na historię, w której niby wiele się nie dzieje, a i tak nie można oderwać wzroku.
Mógłbym się rozpływać z osobna nad kapitalnym prologiem, świetną sceną urabiania Kena czy genialnie lakonicznym Mike'iem, ale tak naprawdę wystarczy powiedzieć tylko: brawo. Saulu Goodmanie, czekam z niecierpliwością.
Marta Wawrzyn: Fantastyczne 45 minut, choć tak naprawdę nic wielkiego nie zobaczyliśmy. Ale mimo że żyjemy podobno w złotej erze seriali, wciąż bardzo trudno o tak przemyślane scenariusze, jak te pisane przez twórców "Better Call Saul". Wszyściuteńko było na swoim miejscu, od czarno-białej sekwencji na początku aż po słodko-gorzką puentę na końcu.
Warto także docenić przezabawny Easter Egg – poznaliście pana, któremu Walter White kiedyś puścił z dymem auto?
"American Crime" – sezon 2, odcinek 7
Marta Wawrzyn: Wielki odcinek Connora Jessupa, docenionego za ten występ przez TVLine (czasem odnoszę wrażenie, że serial oglądam tylko ja, kilkoro czytelników Serialowej i redaktorzy TVLine, praktycznie co tydzień nagradzający kogoś z obsady). To, co zrobił Taylor, jest skutkiem bałaganu, którego by nie było, gdyby do jego spraw nie wmieszali się dorośli. I on, i Eric to tylko dzieciaki, które próbują odnaleźć swoją tożsamość – nie tylko seksualną – i które prawdopodobnie najlepiej by się teraz miały, gdyby nikt nie wiedział o tym, co między nimi zaszło. To, co się stało, jest winą dorosłych, w tym matki Taylora, która przecież robiła to wszystko dla jego dobra.
Ostatnia scena, w której obserwujemy pogubionego dzieciaka z bronią w ręku i jego matkę podejmującą najrozsądniejszą decyzję, jaką zdarzyło jej się na naszych oczach podjąć, ma niesamowitą moc. "American Crime" przez sześć odcinków budowało napięcie, by w końcu wybuchnąć. A kiedy to zrobiło, okazało się być lepsze niż kiedykolwiek wcześniej.
Ta historia nie mogła skończyć się dobrze i nie skończy się dobrze. Dla nikogo. Oczywiście z wyjątkiem aktorów, którzy zarobią za ten sezon mnóstwo nominacji do prestiżowych nagród (a potem pewnie i tak przegrają z "American Crime Story").
"American Crime Story" – sezon 1, odcinek 3 ("The Dream Team")
Marta Wawrzyn: Tak, tak, "American Crime Story" też jest na liście hitów. To właściwie oczywista oczywistość, bo ten serial to po prostu klasa sama w sobie. Nawet kiedy tempo trochę siada, a i poziom dramatyzmu jakby opada, wciąż śledzi się to niczym rasowy thriller sądowy. Kulisy budowania prawniczego dream teamu O.J.-a oglądało się świetnie, podobnie zresztą jak sceny z prokuratorami – w tym samą Marcią Clark – do których zaczęło docierać, że sprawa wcale nie jest wygrana, bo przeciwnik ma do dyspozycji działa, jakich nie ma każdy oskarżony o morderstwo.
Arsenał środków, jakimi posłużą się obrońcy O.J.-a – Johnnie Cochran już jest na pokładzie – robi wrażenie. Ci ludzie mają opanowaną do perfekcji sztukę manipulacji, a jednocześnie widać, że ciągle ktoś im ułatwia zadanie – na ich korzyść działają nawet takie drobiazgi, jak "oczerniony" O.J. na jednej z okładek.
Z aktorów w tym tygodniu najbardziej wpadli mi w oko Courtney B. Vance i Sarah Paulson, ale wydaje się, że przede wszystkim Cuba Gooding Jr. zgarnie za ten sezon wszystkie możliwe nagrody. Jego O.J. to i "grecki bóg", i przerażony człowiek, i totalny szaleniec. Robert Kardashian patrzy na niego i widzi samo dobro, wujka Juice'a, który nigdy w życiu nie skrzywdziłby nawet muchy. Marcia Clark widzi celebrytę, próbującego umknąć sprawiedliwości.
Ja, mając przed sobą taką wersję O.J.-a, jestem w stanie zrozumieć obie strony. To genialnie zagrana rola, co widać nawet w takich odcinkach jak "The Dream Team", gdzie Cuba Gooding Jr. przez większość czasu był na ekranie nieobecny. Wypowiedziane dramatycznym tonem "Nie jestem czarny, jestem O.J.!" prawdopodobnie będzie jedną z tych fraz, które zostaną z nami na dłużej.
Mogłabym się czepiać, że znów niepotrzebnie pokazywano nam małe Kardashianki, ale "American Crime Story" błyszczy na tylu różnych polach, że to chyba naprawdę byłoby tylko czepianie się.
"Happy Valley" – sezon 2, odcinek 2
Mateusz Piesowicz: Wprawdzie drugi sezon serialu Sally Wainwright dopiero się zaczął, ale już teraz mam wrażenie, że może on przebić poprzednika pod każdym względem. Emocjami, jakie zaserwowano nam w tym odcinku, można by obdzielić kilka dramatów, a to przecież dopiero początek.
Nadspodziewanie szybko doszło do spotkania Catherine z Tommym i po tym, co zobaczyliśmy, wypada sobie tylko życzyć, by równie prędko spotkała nas powtórka. Ta krótka scena wystarczyła, by eksplodowały emocje, żale i zwykła ludzka wściekłość. Zgodnie z przewidywaniami Tommy zareagował znacznie ostrzej (fenomenalna gra Nortona), ale i na Catherine to spotkanie wywarło duże wrażenie. Efektem był jeszcze większy bałagan w życiu bohaterki, na czele z ciągle toczącym się śledztwem i problemami z siostrą.
Do tego mieliśmy jeszcze wątek zmuszanych do niewolniczej pracy kobiet, policjanta próbującego rozwiązać swoje sprawy z tragicznym skutkiem i absolutnie cudowną historię z paralizatorem w roli głównej. Oglądajcie koniecznie, jeśli jeszcze tego nie robicie, bo "Happy Valley" to jedna z najlepszych, jeśli nie najlepsza rzecz, jaką aktualnie znajdziecie w telewizji.
"Love" – na razie odcinki 1-5
Marta Wawrzyn: Z "Love" spędziłam piątkowy wieczór, który o mało nie zamienił się w sobotni ranek. Choć ten serial to nic wielkiego – kolejna niezbyt wesoła komedia o miłości – ogląda się go bardzo przyjemnie i aż chce się sięgnąć po kolejny odcinek. Zwłaszcza że na Netfliksie kolejne odcinki lecą tak po prostu, same, niemalże bez końca.
"Love" to opowieść o relacji dwójki trzydziestoletnich mieszkańców Los Angeles, którzy przypadkiem się spotkali i… no właśnie, polubili, zaprzyjaźnili? Na pewno nie zakochali się w sobie od pierwszej chwili, bo tak by było za łatwo. Choć iskry latają tu od pierwszych minut. Gillian Jacobs i Paul Rust są świetni w swoich rolach, ich postacie nie mogłyby się różnić od siebie bardziej, a przy tym mają w sobie jakąś swobodę, naturalność, szczerość, dzięki którym to po prostu działa.
Serial bywa lekko niegrzeczny, bywa dziwny i niezręczny – tak jak główni bohaterowie i to, co się dzieje między nimi. Dialogi nie są może niesamowicie zabawne – i chyba nie to było celem – ale wypadają naturalnie i niegłupio. Tych rozmów chce się słuchać, na tę dwójkę chce się patrzeć i choć nie miałam ani przez moment poczucia obcowania z dziełem wybitnym, to na pewno jest jedna z lepszych rzeczy, jakie widziałam w tym tygodniu.
"Broad City" – sezon 3, odcinek 1 ("Two Chainz")
Marta Wawrzyn: Komediowego stylu Abbi i Ilany nie da się pomylić z niczym innym – dziewczyny są głośne, niegrzeczne, pełne szalonej energii i absolutnie niczego się nie wstydzą. W premierze 3. sezonu dostaliśmy miks rzeczy dziwnych i jeszcze dziwniejszych – począwszy od łazienkowej sekwencji, poprzez tragikomiczne wydarzenia, które rozegrały się w galerii sztuki, aż po krwawy finał z podtekstem seksualnym, bo Ilana inaczej nie potrafi. Poznaliśmy także związek pomiędzy opresją kobiet w Arabii Saudyjskiej, a masturbacją kobiet w Nowym Jorku.
Praktycznie każda scena była jakaś, praktycznie każdy gag oznaczał wybuch śmiechu. Nie mogę wyjść z podziwu, jak pomysłowe są Abbo – tak, Abbo! – i Ilana, i jak wiele świeżości jest w serialu, który przecież zaczyna już 3. sezon i tak właściwie traktuje o niczym. Sukces "Broad City" to zasługa dwóch świetnych osobowości – jego twórczyń, scenarzystek i głównych gwiazd. Dopóki dziewczyny będą mieć pomysły, chcę to oglądać. A wygląda na to, że jeszcze długo będą je mieć.
"Horace and Pete" – odcinek 3
Marta Wawrzyn: Na koniec zostawiłam serial, którego niemal na pewno nie ogląda nikt poza mną, nie mam pojęcia czemu. Na pewno produkcja Louisa C.K. jest specyficzna – jak wszystko, co robił do tej pory – i już przez to nie znajdzie wielu fanów. Ale jeśli lubicie "Louiego", nie ma żadnego powodu, dla którego nie mielibyście oglądać "Horace and Pete".
Ponieważ piszę to głównie do osób, które odcinka nie widziały, nie zaspoileruję Wam, kogo grała Laurie Metcalf, powiem tylko, że jej opowieści słuchało mi się bardzo dobrze. Z jednej strony to był najbardziej statyczny odcinek, jaki sobie można wyobrazić – kobieta siedziała w barze i mówiła, a my mogliśmy tylko słuchać – z drugiej ta opowieść po prostu mnie wciągnęła. Louis C.K. sprytnie wrzucił nas w sam środek historii i krzyknął: "Orientuj się!", a cała reszta okazała się scenariuszowym cudeńkiem.
Komentarz wujka Pete'a na końcu był świetny, ale i bez niego to byłby jeden z najlepszych odcinków serialowego tygodnia. Louis C.K. udowadnia, że wciąż można pokazać na ekranie coś nowego, niczego nowego przy tym nie pokazując. Dobra historia, świeży pomysł, odpowiednio dobrani aktorzy – to naprawdę wystarczy.