"Fuller House" (1×01-03): Miejcie litość!
Marta Wawrzyn
27 lutego 2016, 20:02
To, że "Fuller House" powstało i zostało wypuszczone w takim a nie innym kształcie, można wyjaśnić tylko w jeden sposób. Ktoś w Netfliksie myślał, że ogłoszono konkurs na najgorszy serial wszech czasów i postanowił go wygrać.
To, że "Fuller House" powstało i zostało wypuszczone w takim a nie innym kształcie, można wyjaśnić tylko w jeden sposób. Ktoś w Netfliksie myślał, że ogłoszono konkurs na najgorszy serial wszech czasów i postanowił go wygrać.
Dawno, dawno temu, kiedy chodziłam do szkoły, wszyscy oglądaliśmy "Pełną chatę" i wszyscy udawaliśmy, że tego nie robimy. Bo to był serial obciachowy – znaczy nie tak obciachowy jak na przykład pierwsze odcinki "Klanu", ale jednak przyznawanie się do niego nie poprawiało pozycji w szkolnej hierarchii. Mimo że oficjalnie "Pełnej chaty" nie oglądał nikt, trudno znaleźć kogokolwiek z mojego pokolenia, kto by nie znał nazwiska Tanner, nie słyszał "Everywhere You Look" i nie kojarzył małej Michelle oraz jej wdzięcznych powiedzonek.
No właśnie – wdzięcznych. Fenomen "Pełnej chaty" polegał na tym, że był to sitcom sympatyczny, pełen specyficznego uroku i ciepła, zdecydowanie idealny do oglądania całą rodziną albo po prostu do zerkania jednym okiem podczas odrabiania lekcji. Prościutkie żarty, miłe dzieciaki, ładnie prezentująca się i do tego mająca komediowy talent dorosła obsada – to wtedy wystarczyło.
I może teraz też by wystarczyło, ale problem polega na tym, że "Fuller House" tego wszystkiego nie ma. Trzy odcinki, które obejrzałam – więcej oglądać nie zamierzam, bo po prostu się nie da – sprawiają wrażenie napisanego na szybko bardzo długiego skeczu, który mógłby pójść w programie Kimmela albo Fallona. Dawna obsada znów jest razem, zamiast grać świetnie się bawi w swoim towarzystwie, a scenariusz nie istnieje. Przez pięć minut jest nawet fajnie, bo można się cieszyć tym, że jedni wyładnieli, inni niekoniecznie, a poza tym "kurcze, oni naprawdę wyglądają razem dobrze po tych wszystkich latach!" – ale potem czas wrócić do rzeczywistości.
W chaotycznym pilocie "Fuller House" – który jest fatalny, ale i tak najlepszy ze wszystkich obejrzanych przeze mnie odcinków, bo przynajmniej zawiera starą dobrą ekipę – najbardziej uderza brak spójnego scenariusza, który postanowiono zastąpić serią gagów, powtarzanych w kółko dawnych powiedzonek i łopatologicznych objaśnień, co się działo z bohaterami przez ostatnie dwie dekady i jakim cudem znów znaleźli się wszyscy razem w tym domu. Wyjaśnienia są i fatalne same w sobie, i źle wpasowane w serial. Słuchanie rozmów tych ludzi zwyczajnie boli, choć autentyczne uśmiechy aktorów i entuzjazm publiki w studiu dowodzą, że na planie bawiono się świetnie.
Kiedy młode pokolenie zostaje już samo – gdyby umknęło Wam tysiąc poprzednich newsów, wiedzcie, że w "Fuller House" powtarza się historia sprzed lat i D.J. zostaje młodą wdową z trójką dzieci, a Kimmy i Stephanie wprowadzają się do niej – nic się już nie klei. Netflix prawdopodobnie uzyskałby lepszy efekt, gdyby wysłał kogoś z kamerą na pierwsze lepsze wesele i polecił nakręcić cokolwiek. "Fuller House" to parada okropnych gagów, która nie bawi, tylko męczy.
Jeśli już nie da się poprawić scenariusza (choć naprawdę trudno pojąć, kto przy zdrowych zmysłach mógł coś takiego wypuścić), przydałoby się przynajmniej poskracać odcinki do tradycyjnych sitcomowych 20 minut i sensowniej je zmontować. Patrząc na to, co się dzieje na ekranie, naprawdę trudno uwierzyć, że za sterami stoi Jeff Franklin – twórca oryginału. Wygląda to raczej na robotę studentów pierwszego roku szkoły filmowej.
Co mogło pójść nie tak, poszło nie tak. Nawet obsada specjalnie się nie stara – Bob Saget i reszta dawnej ekipy wpadli na plan od niechcenia, coś tam wyrecytowali i sobie poszli, a młodsze pokolenie zwyczajnie nie ma warsztatu aktorskiego. Candace Cameron Bure, Jodie Sweetin i Andrea Barber były przeurocze jako dzieciaki, ale problem polega na tym, że w międzyczasie nigdzie nie grały.
Serialowa D.J. tuż przed czterdziestką wystąpiła w 18. edycji "Tańca z gwiazdami" – to jedna z tych edycji, kiedy nie dało się już powiedzieć, które z tańczącej pary jest gwiazdą – i właściwie to pozostaje jej największym osiągnięciem. Jej dawne koleżanki z serialu nie robiły żadnej kariery. I to jest naprawdę OK, nie wszystkie dziecięce gwiazdy muszą parać się aktorstwem w dorosłym życiu. Tyle że powrót po latach do aktorstwa bez większego przygotowania jest zwyczajnie bolesny, dla widzów także. Z całej trójki najbardziej naturalnie wypada Jodie Sweetin, ale to, że jej postać zrobiono DJ-ką – chyba tylko po to, żeby powracał idiotyczny gag z D.J. Tanner vs DJ Tanner – bynajmniej zadania jej nie ułatwia.
Najmłodsze pokolenie – czyli Michael Campion, Elias Harger i Soni Nicole Bringas – dzielnie walczy z fatalnym scenariuszem i nie jest to równa walka, oj, nie. A najgorsze jest to, że bardzo trudno odnaleźć w tym bałaganie prawdziwe emocje, których w "Pełnej chacie" przecież nie brakowało. To po prostu bardzo długi skecz, który ktoś postanowił zamienić w serial, a Netflix zobaczył w tym pieniądze.
Miało to działać na takich widzów jak ja – z nostalgią wspominających lata 90., kiedy byli dzieciakami, więc wszystko wydawało im się lepsze. I, dokładnie tak jak "Z Archiwum X", działa przez pięć albo dziesięć pierwszych minut. Włączamy toto, staramy się sobie wmówić, że jest równie dobrze jak przed laty, a potem zostaje tylko niesmak i topniejąca oglądalność.
Stacje telewizyjne zobaczyły żyłę złota w powrotach do przeszłości i trudno im się dziwić. Ludzie, którzy jako dzieciaki oglądali takie seriale jak "Z Archiwum X", "Twin Peaks" albo właśnie "Pełną chatę", mają dziś po 30, 40 lat, co oznacza, że są najlepszą możliwą publicznością z punktu widzenia reklamodawców. Wykorzystanie tego, że z sentymentem wspominają nawet to, co obiektywnie aż tak dobrą rozrywką nie było, wydaje się proste.
Problem polega na tym, że telewizja poszła do przodu. Wiele seriali, które kiedyś uwielbialiśmy, zwyczajnie nie przetrwało próby czasu. Inne są tak mocno osadzone w latach 80. czy 90., że próba przenoszenia ich do współczesności to czyste barbarzyństwo. A poza tym w międzyczasie zobaczyliśmy "Rodzinę Soprano", "The Wire", "Breaking Bad", "Mad Men", dziesiątki inteligentnych komedii. Nie widzę absolutnie żadnego powodu, dla którego mielibyśmy teraz oglądać coś takiego jak "Fuller House". Oglądanie oryginalnej "Pełnej chaty" po 20 latach od jej zakończenia pewnie też nie należy do najlepszych pomysłów.
Mam nadzieję, że po kilku takich porażkach jak ta ten okropny, niemający nic wspólnego z kreatywnym myśleniem trend jednak się zakończy. Próby zyskania czegokolwiek na cofaniu telewizji w rozwoju to absurd z definicji, a "Fuller House" to jeszcze dobitniejszy dowód na to niż "Z Archiwum X".