Kity tygodnia: "Z Archiwum X", "Fuller House", "The Big Bang Theory"
Redakcja
28 lutego 2016, 15:03
"Fuller House" – sezon 1
Marta Wawrzyn: Po zrecenzowaniu trzech pierwszych odcinków obejrzałam dziś rano jeszcze czwarty i nie wierzę własnym oczom – okazał się jeszcze gorszy niż poprzednie, bo zawierał m.in. akcję "Skunks". Życie weterynarza to dopiero bywa wesołe… Haha. Ha.
"Fuller House" to twór, który trudno nawet nazwać porażką, ktoś tutaj postanowił osiągnąć poziom dna i mu się udało. Serial jest fatalnie napisany, zawiera gagi, które nie śmieszyłyby nawet 30 lat temu, stara obsada głównie ładnie wygląda – i to tylko w jednym odcinku – zaś u młodszej ekipy widać brak jakiegokolwiek przygotowania aktorskiego. Wygląda to jak kiepski szkolny teatrzyk, który z jakiegoś powodu postanowiono uwiecznić i puścić na Netfliksie.
Wstydzić powinni się twórcy i aktorzy, ale najbardziej wstydzić się powinien Netflix, do tej pory znany z, owszem, dość różnorodnego i siłą rzeczy nierównego repertuaru, ale jednak zawsze trzymającego przynajmniej znośny poziom. "Fuller House" nie powinno ujrzeć światła dziennego, bo to serial, przy którym najgorsze komediowe gnioty Wielkiej Czwórki wydają się całkiem przyzwoitą rozrywką.
Jestem zła, że zepsuto mi sympatyczne wspomnienia z dzieciństwa i gdybyśmy na Serialowej mieli gwiazdki, z przyjemnością dałabym temu koszmarkowi piękne, okrągłe zero gwiazdek. Mam nadzieję, że kontynuacji nie będzie.
"Z Archiwum X" – sezon 10, odcinek 6 ("My Struggle II")
Michał Kolanko: Trudno o większe rozczarowanie: po kilku solidnych, a nawet jednym dobrym odcinku ("Mulder and Scully Meet the Were-Monster") powrót "Z Archwium X" kończy się wyjątkowo słabym odcinkiem głównonurtowym, w którym nic nie ma sensu i nic nie budzi większych emocji. Przy takim stężeniu bzdur nawet cliffhanger wygląda na wymuszony.
Ten odcinek jest jeszcze gorszy niż jego pierwsza część, która otwierała minisezon. "Z Archiwum X" próbuje być filmem katastroficznym o wirusie Spartan, który powstał jako element planu kolonizacyjnego, ale kilka decyzji – m.in. rozdzielenie Muldera i Scully, którzy spotykają się dopiero pod koniec odcinka oraz zaskakujący powrót agentki Reyes i jej retrospekcje – powodują, że nie ma tu mowy o większym napięciu. I to mimo ogarniającej świt epidemii. Wszystko jest ze sobą na siłę wymieszane.
I to wszystko każe nam wątpić, czy powrót serialu po prawie 15 latach przerwy rzeczywiście był dobrym pomysłem. Co gorsza (!), wydaje się bardzo prawdopodobne, że będzie kolejny sezon. Jeśli utrzyma poziom tego odcinka, to nie ma się z czego cieszyć. Wręcz przeciwnie.
Marta Wawrzyn: Też jestem bardzo rozczarowana tym odcinkiem i właściwie całym tym powrotem. Wiadomo, że nie jest to jeszcze poziom dna, znaczy "Fuller House", ale to też nie jest "Z Archiwum X", które znam, lubię i które nawet po latach potrafi mnie nieźle przestraszyć. Jeśli jedyne, co się udało, to komedia, to znaczy, że coś poszło naprawdę nie tak.
Całemu temu sezonowi brakuje spójności – to wielki bałagan, w którym dobre pomysły mieszają się z fatalnymi, a świeżości nie widać ani przez chwilę. Jak gdyby w sześciu odcinkach ktoś postanowił zawrzeć po trochu wszystkiego tego, za co kiedyś lubiliśmy serial. To się nie mogło udać i się nie udało, a najbardziej boli właśnie to, co się stało z wątkiem głównym. To ani nie miało sensu, ani nie wciągało, ani nawet nie było dobrze zagrane. David Duchovny i Gillian Anderson zawiedli bardzo i niespecjalnie chcę ich znowu oglądać w tych rolach.
A o tym "wielkim" cliffhangerze nawet nie chcę myśleć. Nawet gdyby Chris Carter szykował tutaj rozwiązanie inne niż standardowe, nie sądzę, żeby potrafił to dobrze "sprzedać". Nie mam pojęcia, co w tym momencie można zrobić z serialem – kolejny sezon powstanie niemal na pewno – ale w takim kształcie oglądać go nie chcę. Być może rozwiązaniem są nowi scenarzyści, może powrót Vince'a Gilligana. Tej ekipie potrzebny jest ktoś, kto by zauważył, że żyjemy w 2016 roku. Inaczej kontynuacja nie ma żadnego sensu.
"The Big Bang Theory" – sezon 9, odcinek 17 ("The Celebration Experimentation")
Bartosz Wieremiej: "The Big Bang Theory" świętowało swoje 200. spotkanie z widzami. Niby zaproponowano istotne wydarzenie, czyli urodziny Sheldona (Jim Parsons), niby zaproszono ważnych gości, a jednak całość niesamowicie rozczarowała. "The Celebration Experimentation" sprawiało wrażenie, jakby ktoś próbował rozciągnąć na cały odcinek raptem 10 stron scenariusza. Jakby liczbą gości starano się zamaskować to, że żadna z tych osób za bardzo nie ma w trakcie tych 20 minut nic do roboty.
Lista gościnnych występów była naprawdę długa – pojawili się m.in. Stephen Hawking, Christine Baranski, Adam West, Wil Wheaton, Sara Gilbert. Niestety, poza śpiewem tego pierwszego i narzekaniami Batmana, znaczy Westa, reszta, hmm, "była". Ten kit więc należy się szczególnie za niewykorzystany potencjał oraz najzwyczajniej za brak pomysłu na ten jakże ważny odcinek. I niestety jest to zarzut, którego nie da się przykryć uroczymi momentami jak rozmowa Penny (Kaley Cuoco) i Sheldona w łazience czy niesamowicie dziwną chwilą, kiedy Kripke (John Ross Bowie) postanowił zawrócić w głowie Beverly Hofstadter (Christine Baranski). Po prostu szkoda zmarnowanego święta.