Oceniamy serialowe nowości z lutego 2016
Redakcja
5 marca 2016, 11:03
"11.22.63"
Mateusz Piesowicz: Ekranizacja bestsellera autorstwa Stephena Kinga miała być jednym z największych hitów całego roku – po trzech odcinkach można już bezpiecznie stwierdzić, że do tego nie dojdzie. Nie oznacza to jednak, że serial Hulu to kompletne rozczarowanie. Historia podróżującego w czasie nauczyciela to całkiem niezły zabijacz czasu, który przyswaja się bardzo gładko i o którym zapomina się minutę po seansie.
Odrzucając wszelkie scenariuszowe bzdury i słabości, pozostaje przyzwoicie napisany i zagrany oraz znakomicie zrealizowany serial. Lata 60., do których cofa się tutaj bohater, wyglądają wprost cudownie, nawet pomimo ich ciemnych stron (ukazanych tu dość topornie). To one są, przynajmniej na razie, największą atrakcją serialu, który dosłownie pożera się wzrokiem.
Samą historię o zamachu na JFK, jak i inne towarzyszące bohaterowi wydarzenia przyjmuję póki co dość chłodno, mam nadzieję, że kolejne odcinki przyniosą nieco większe emocje, bo potencjał na nie jest. A nawet jeśli nie, fani oryginału powinni być umiarkowanie zadowoleni. Reszta natomiast dostanie Jamesa Franco w latach 60., w których, pół żartem, pół serio, mógłby pozostać.
Marta Wawrzyn: Jestem zaskoczona tym, że ten serial to aż taki przeciętniak, którego oglądam bez jakichkolwiek emocji i o którym rzeczywiście zapominam chwilę po seansie. W przeciwieństwie do kolegi piętro wyżej nie czytałam książki Stephena Kinga, więc byłam przekonana, że w najgorszym razie przynajmniej mnie ta historia wciągnie. A gdzie tam!
Łopatologia bardzo razi, James Franco dobrze wygląda w każdej wersji, ale swoim aktorstwem jakoś mnie nie powala, a klimat retro, choć wygląda przecudnie – zwłaszcza w konfrontacji z mrocznymi elementami, które od czasu do czasu się pojawiają – wcale mi do szczęścia nie wystarczy. Trzeci odcinek zaczęłam oglądać, ale od dwóch dni nie potrafię znaleźć czasu, żeby go skończyć, co najlepiej pokazuje, jak "wciągający" jest to serial. Nie mogę pojąć, jak z tylu elementów, które aż krzyczały: "Hit!", mogło wyjść coś tak średniego.
"American Crime Story: Sprawa O.J. Simpsona"
Michał Kolanko: Chociaż wydawało się, że o procesie O.J. Simpsona powiedziano i napisano już wszystko, to serial Ryana Murphy'ego pokazuje go w sposób, który wykracza daleko poza sądową i karną tematykę. Dzięki pokazaniu, jak wielkim wydarzeniem we współczesnej historii USA była ta sprawa – a przede wszystkim dlaczego stała się narodowym tematem przykuwającym do telewizorów miliony ludzi – Murphy odkrywa jakąś warstwę prawdy o współczesnej Ameryce. Można powiedzieć, że sprawa O.J. Simpsona może być odczytywana inaczej np. po wydarzeniach w Ferguson. Ale Murphy nie sili się na tego typu uwagi, przedstawia za to w niesamowicie wciągający sposób sądowy dramat, który zmienił Amerykę.
Duża w tym zasługa fenomenalnej obsady, w tym przede wszystkim prawników z dream teamu O.J.-a i ich odpowiedników po stronie prokuratury. To w tej chwili najbardziej wyraziste postacie w telewizji. A sprawny scenariusz i umiejętność stopniowania napięcia nawet w sprawach, które wydawałyby się błahe, sprawia, że ten serial to w tej chwili rzecz, którą absolutnie trzeba oglądać.
Bartosz Wieremiej: Niesamowicie dobrze zrobiony serial, w którym jak na razie udało się oddać, nie tylko jak niezwykle głośna była ta sprawa przeszło 20 lat temu, ale też na nowo zainteresować nią współczesnych widzów. Zachwycają aktorzy – nie spodziewałem się np. że David Schwimmer będzie tutaj tak dobry. Ciekawią już teraz bardzo złożone portrety poszczególnych postaci. Zaskakuje także to, jak wiele rzeczy funkcjonuje na kilku planach jednocześnie. Jak niektóre opowieści i zdarzenia odwołują się nie tylko do tamtego okresu, ale i do współczesności.
Cieszy także, że nie pominięto takich detali, jak zamieszania z transmisją meczu nr 5 finałów NBA w 1994 roku między Houston Rockets a New York Knicks. Najciekawsze jest jednak to, że serial FX prawdopodobnie wciągnie nawet tych widzów, którzy wcześniej nie zdawali sobie sprawy, jak ważną postacią był O.J. Simpson i jak istotny był i jest futbol amerykański po drugiej stronie Atlantyku.
Teraz tylko pozostało trzymać kciuki, że do końca sezonu nikt niczego nie zepsuje.
Marta Wawrzyn: Nie sądzę, żeby ktokolwiek tu cokolwiek miał zepsuć, bo każdy odcinek z pierwszej połowy sezonu to nie hit, a wręcz megahit. A jednocześnie dość znacząco wszystkie od siebie się różnią, skupiając się na różnych aspektach sprawy, która najlepiej uwypukla, czemu amerykański system sprawiedliwości wcale nie jest najlepszy na świecie.
Aktorzy są fantastyczni, wszyscy bez wyjątku, ale przede wszystkim dla Cuby Goodinga Jr. to rola życia. Worek z nagrodami rozwiąże się już jesienią i "Sprawa O.J. Simpsona" zgarnie pewnie co się da, zwłaszcza że w tym roku nie ma przecież konkurencji w postaci "Fargo". Jestem wręcz zaskoczona, że aż tak świetnie tutaj wszystko ze sobą współgra – ten serial nie ma słabej strony, ma wyśmienitych aktorów, świetny scenariusz, a i zrealizowany jest po mistrzowsku. Każdy kolejny odcinek oglądam zafascynowana, również dlatego, że przecież ja te wydarzenia całkiem nieźle znam, a jednak nie nudzi mnie to ani przez sekundę.
Myślę, że już teraz możemy śmiało ogłosić "American Crime Story" jednym z najlepszych seriali roku. Cokolwiek się nie wydarzy jeszcze w serialach, w grudniu na pewno wrócimy do chwalenia znakomitej produkcji telewizji FX.
"Fuller House"
Bartosz Wieremiej: Przetrwałem raptem trzy odcinki i cieszę się, że bez żalu mogłem porzucić najnowszy skok na ka… serial Netfliksa. "Fuller House" jest okropne, nieciekawe i nieśmieszne. Żeruje na ludzkiej nostalgii i wspomnieniach innej, całkiem odległej, telewizyjnej ery. Już w pierwszych trzech odcinkach wykorzystuje się tutaj każdą tanią sztuczkę, jaka jest dostępna w katalogu najprostszych komediowych dróg na skróty.
Dodatkowo w "Fuller House" brakuje kogokolwiek, kto byłby w stanie aktorsko pociągnąć ten serial. Umówmy się, granie głównej roli w tego typu sitcomie to mimo wszystko rzecz trudna i wielkie wyzwanie. Nie każdy może podołać temu wyzwaniu. W produkcji Netfliksa brakuje kogokolwiek, kto by choćby próbował, bo każda z trzech aktorek sprawia wrażenie, jakby wciąż znajdowała się na planie pierwowzoru.
Poza przeterminowanym humorem prosto z początku lat 90., a także ogranymi tekstami i gagami naprawdę za bardzo nic tutaj nie ma. Może dzieciaki niekiedy sprawiają dobre wrażenie, ale gdzie im tam chociażby do cudownych bliźniaków z "Black-ish".
Marta Wawrzyn: Pewnie nie będzie wielkim nadużyciem, jeśli już w tym momencie ogłosimy "Fuller House" najgorszym serialem roku. Scenariusz tutaj nie istnieje – przypomina to raczej bardzo długi i przerażająco nieśmieszny gag – aktorki nie grają, tylko są, a każdy odcinek to jeden wielki chaos pod każdym względem. Jeśli już pisano "Fuller House" na kolanie, wypadało chociaż sensowniej to zmontować, wyciąć niepotrzebne sceny itp. Niestety, Netflix postanowił wygrać konkurs na serial najgorszy pod absolutnie każdym względem.
Dziwi to, że już zamówiono 2. sezon – ja z trudem przetrwałam cztery odcinki, a tymczasem wśród netfliksowej publiczności najwyraźniej nie zabrakło osób, które widziały całość. To pokazuje, że skok na kasę udał się w takim samym stopniu, w jakim ten serial jest artystyczną porażką. Netfliksowi gratulujemy największego gniota w historii i proponujemy pomysł na kolejny hit w stylu "Fuller House": wpaść z kamerą na pierwsze lepsze polskie wesele, nakręcić cokolwiek, wrzucić bez montowania. Poziom będzie podobny.
"Love"
Marta Wawrzyn: Nerd z dziwnym poczuciem humoru spotyka w nietypowych okolicznościach lekko szaloną pannicę, z którą świetnie mu się rozmawia, a potem wcale nie żyją długo i szczęśliwie, tylko błądzą i podejmują mnóstwo bezsensownych decyzji, zanim znów będą w stanie się odnaleźć. Netfliksowa komedia (anty)romantyczna Judda Apatowa to na pewno jedna z lepszych rzeczy, jakie widziałam w lutym. Ale to też serial, o którym dość szybko się zapomina, mimo że kilka zalet niewątpliwie ma i świetnie się go ogląda w formie maratonu.
Gusa (Paul Rust) i Mickey (Gillian Jacobs) najlepiej wypadają, kiedy są razem, a takich scen w 1. sezonie wcale nie ma aż tak dużo. Oglądamy za to sporo dziwnych wycieczek w różnych kierunkach, bo ta dwójka – choć są już po trzydziestce, kiedy podobno wypadałoby mieć ustabilizowane życie – to ludzie i porządnie pogubieni, i średnio szczęśliwi. Na dodatek z życiowym bagażem – tu zwłaszcza wypada docenić postać Mickey i to, jak dobrze Gillian Jacobs gra osobę z uzależnieniami.
Serial ma w sobie jakąś szczerość, ma też sporo uroku – ukłony pod adresem Claudii O'Doherty, czyli australijskiej współlokatorki Mickey – i niewątpliwie nie idzie najprostszą możliwą ścieżką. Choć teoretycznie to komedia, nie wywołuje salw śmiechu, bo nie taki był cel. Z pewnością wato docenić "Love" za nieźle napisane dialogi, fajnych aktorów i chemię pomiędzy nimi, a także za to, że kolejny odcinek po prostu chce się zobaczyć. Ale nie jest to serial, który cokolwiek zmieni czy o którym będziemy pamiętać. Nawet w kategorii "telewizyjna komedia antyromantyczna" wyraźnie przegrywa z bardziej wyrazistym "You're the Worst".
"Madoff" (miniserial ABC)
Bartosz Wieremiej: Miniserial stacji ABC tak do końca nie wie, czym chce być i w efekcie pozostawia po sobie mieszane odczucia. W każdej godzinie tej opowieści o Bernardzie Madoffie (Richard Dreyfuss) przeskakujemy od samego przepisu na piramidę finansową, przez historię głównego bohatera – przestępcy i prywatne śledztwo Harry'ego Markopolosa (Frank Whaley), po dramat rodzinny czy rzecz o ludzkiej chciwości. Za każdym jednak razem, kiedy choć trochę pozostaniemy w jednym z punktów opowieści, już chwilę później zostajemy przerzuceni do następnego. Widz jako worek ziemniaków… cóż, i takie rzeczy się zdarzają.
Równocześnie w "Madoffie" jest dosłownie wszystko: od retrospekcji po Bernarda gadającego zza kadru. Pojawia się nawet licznik z pieniędzmi, jakie powierzono funduszowi – piramidzie Madoffa. Największy jednak problem w tym, że o ile zgromadzono naprawdę potężną liczbę elementów, czasem trudno dojść, po co właściwie są. Nawet w przypadku głównego bohatera widzimy, jak zakłada te różne maski, tak w życiu prywatnym, jak i przestępczym, czyli zawodowym, jednak nie przybliża nas to do choćby częściowego portretu.
Przez to wszystko mniej więcej w połowie produkcja ABC staje się po prostu męcząca i gdzieś pomiędzy jednym monologiem a drugim człowiek traci zainteresowanie tym, co się dzieje. Nawet kiedy całe to imperium upada, pociągając za sobą wiele niewinnych ofiar.
"The New Yorker Presents"
Marta Wawrzyn: Jak dobrze, że żyjemy w czasach, kiedy takie seriale mogą powstawać, nawet jeśli mało kto je zobaczy! W "The New Yorker Presents" możecie oglądać historie z magazynu "The New Yorker" w formie krótkich telewizyjnych dokumentów i nie tylko. Forma jest dość eklektyczna, tematy w jednym odcinku bywają bardzo różne – zobaczycie więc obok siebie wdzięczny filmik, w którym Paul Giamatti gra Balzaka walczącego z 50 filiżankami kawy dziennie, i bardzo poważny reportaż o tym, jak nie powstrzymano zamachów 11 września. Albo dzieci ujeżdżające byki na rodeo, rozmowę z Mariną Abramović i Alana Cumminga w roli Boga, który wyraźnie nie wie, jak wygląda strój stosowny do sytuacji. Widzimy także, jak ożywają serialowe rysunki i przede wszystkim te niesamowite okładki, którymi potrafi zachwycać się cały świat.
Krótko mówiąc, jest to miszmasz, który raz działa, a raz nie działa. Nic wybitnego czy przełomowego, po prostu zbiór rozmaitych historii i pomysłów, z obowiązkowym "spisem treści" na początku. Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, czy warto to oglądać, bo to zależy od tego, czego oczekujecie od telewizji. Faktem jest, że "The New Yorker Presents" nie ogląda prawie nikt, serial przeszedł bez echa, a recenzje miał bardzo różne. Ja widziałam trzy pierwsze odcinki i miało to moje oglądanie jeden skutek – rozmarzyłam się o tym, jak to by było czytać co tydzień "New Yorkera".
Choć telewizyjna wersja tych wszystkich historii ma swój urok, prestiżowy nowojorski magazyn najbardziej docenia się wtedy, kiedy bierze się go do ręki i przerzuca kolejne strony, czasem się nad czymś zatrzymując na dłużej, czasem nie. Serial, choć momentami zachwyca i treścią, i realizacją, aż tak niezwykłym doświadczeniem dla mnie nie był. Ale na pewno świetnie, że takie rzeczy mogą powstawać.
"The Night Manager"
Mateusz Piesowicz: Nie ukrywam, że miałem wobec tej produkcji ogromne oczekiwania, które pierwszy odcinek nieco przygasił. Historia szpiegowska na motywach powieści Johna le Carré z taką obsadą i potężnym budżetem po prostu musiała być hitem, od którego nie dam rady oderwać wzroku. Rzeczywiście, bogactwo aż wylewa się z ekranu, a poszczególne kadry można oglądać i oglądać, ale sama historia pozostawiła we mnie duży niedosyt. Schemat gonił schemat, a co najgorsze, czasu ekranowego było mało, więc ten wyścig ogranych motywów toczył się w iście szalonym tempie, zabijając przyjemność z obserwowania Toma Hiddlestona i reszty.
Na szczęście potem zrobiło się lepiej (co nie znaczy, że wolniej, przeciwnie, tym razem zaczęliśmy w wyścigowym tempie skakać po Europie), bohaterowie zyskali jakieś rysy, a fabuła zaczęła intrygować. Po dwóch odcinkach "The Night Manager" przypomina kinowy blockbuster, który ma zachwycać realizacją, i którego tempo ma odwrócić uwagę od scenariuszowych słabości. Wcale nie uważam tego za wadę, ale teraz, gdy już zdążyłem przywyknąć, mam wrażenie, że miałem złe podejście do tego serialu. Więcej tu bowiem Bonda czy nawet Ethana Hunta, niż Johna le Carré.
Z odpowiednim nastawieniem można więc z "The Night Manager" czerpać naprawdę sporą przyjemność. Widoki cieszą oko, obsada błyszczy na pierwszym (Hiddleston urodził się do tej roli) i drugim planie (ach, Elizabeth Debicki), tempo nie pozwala przysnąć, a scenariusz trzyma wszystko w umiarkowanym porządku. Gdyby serial BBC był filmem, bez wątpienia zostałby letnim blockbusterem.
Bartosz Wieremiej: Całkiem nieźle się to ogląda, ale też nie oszukujmy się, częściowo rzuca się okiem na produkcję BBC dlatego, że chce się zobaczyć, jak wypadną Hugh Laurie i Tom Hiddleston – z obowiązkową krótką przerwą na docenienie Olivii Colman. Zwiedzamy też kawał świata, więc za bardzo nie ma na co narzekać. Zresztą jak na razie niezależnie od tego, gdzie jesteśmy i czy dookoła znajduje się śnieg, piach czy woda, całość wygląda pięknie. Nic tylko wybrać się na wakacje.
I jest dość wakacyjnie, bo choć momentami dzieją się rzeczy niebezpieczne, a i niektórzy tracą życie i zdrowie, to jednak tak do końca nie czuć jakże potrzebnego w takich opowieściach zagrożenia. Niemniej całość dobrze się ogląda, a dotychczas wyemitowane odcinki zapowiadają całkiem niezłe atrakcje w dalszej części sezonu, więc zobaczymy, dokąd zaprowadzi nas ta opowieść.
Marta Wawrzyn: Ja na szczęście jestem prostsza niż koledzy wyżej – są błękitne oczy Toma Hiddlestona? Są! No to mamy hit. A mówiąc już całkiem poważnie, nie spodziewałam się po "The Night Manager" nie wiadomo jakiej głębi, spodziewałam się właśnie sprawnie zrealizowanego blockbustera i go dostałam. Jest naprawdę OK, czuję się jakbym oglądała nowy film o Bondzie w odcinkach i podpisuję się wszystkimi kończynami pod krążącym gdzieś po internecie nieformalnym wnioskiem, aby to właśnie Hiddleston był następnym agentem 007. Facet ma wszystko, co potrzebne do tej roli, i jeszcze więcej.
"Thirteen"
Mateusz Piesowicz: Kameralny dramat BBC Three o dziewczynie, która powraca do domu po porwaniu i trwającym trzynaście lat uwięzieniu, to opowieść niezwykle emocjonalna, a jednocześnie wyważona. Skupiając się na przeżyciach głównej bohaterki – Ivy Moxam (Jodie Comer) – oraz jej bliskich nie potrafiących odpowiednio zareagować na jej pojawienie się, "Thirteen" opowiada dramatyczną historię w poruszający, ale nie rozhisteryzowany sposób.
Twórczyni serialu, początkująca scenarzystka Marnie Dickens, trzyma się z daleka od schematów, starając się podążać własną ścieżką, co wychodzi jej tylko na dobre. "Thirteen" to produkcja wymuszająca na widzu ciągłą uwagę i nie pozwalająca o sobie zapomnieć na długo po napisach końcowych. Zasługa w tym zarówno scenariusza podążającego najbardziej skomplikowanymi ścieżkami ludzkiej psychiki, jak i znakomitej obsady, na czele z Jodie Comer, której kreacja wzbudza w nas mnóstwo, nieraz sprzecznych, uczuć naraz.
Oprócz fascynującego dramatu i intrygującego kryminału, dla którego również znalazło się tu miejsce, jest "Thirteen" serialem, który przeżywa się całym sobą. Wśród kwestii, które w równym stopniu dręczą tutejszych bohaterów, co widzów, najważniejsza nie jest wcale ta dotycząca tożsamości oprawcy, ale wpływu całego wydarzenia na codzienne, uporządkowane życie. Takie podejście to nadal zbyt wielka rzadkość w telewizji.
"Vinyl"
Michał Kolanko: Nowy serial HBO najlepiej opisuje słowo "głośny" – dosłownie i w przenośni. Dosłownie ze względu na tematykę, którą jest muzyka, a konkretniej rockowa scena muzyczna Nowego Jorku lat 70. I w przenośni, bo twórcy serialu nie przebierają w środkach. Forma bywa tu dużo ważniejsza niż treść. I chociaż krzywdzące byłoby twierdzenie, że w "Vinylu" liczy się tylko to, co widać i słychać, to nie ma złudzeń, że treść – historia Richiego Finestry (Bobby Cannavale w dość typowej dla siebie roli) jest czymś szczególnie nowym.
Zwłaszcza w pierwszym, długim i rozbudowanym odcinku widać wyraźnie, że Martin Scorsese sięga po swoje ulubione chwyty, łącznie z narracją zza kadru. Ale to nie zarzut. Wręcz przeciwnie. Serial wygląda przecudownie (jeśli Nowy Jork tego okresu można nazwać cudownym) i chociaż pod względem scenariusza nie prezentuje nic oryginalnego, to łącznie stanowi mieszankę, której nie da się obecnie pomylić z niczym innym.
Finestra nie jest Donem Draperem, mimo pewnych podobieństw ta postać ma swoją własną… ścieżkę życiową. A jego firma to nie agencja Sterling Cooper Draper Pryce, chociaż epokę oddano tu równie dobrze, jeśli nawet nie lepiej niż w "Mad Men". I chociaż trzy odcinki pokazują, że dłużyzny nie są temu serialowi obce, to całość i tak ma swój niezaprzeczalny wdzięk.
Marta Wawrzyn: Rzeczywiście – głośny, monumentalny, pełen szalonej energii serial, który zachwyca przede wszystkim ścieżką dźwiękową i warstwą wizualną. Pilot kosztował ponoć 30 mln dolarów i to widać. W praktyce był to kolejny rozbuchany film Martina Scorsese, po którym kolejne odcinki musiały już wydać się nieco słabsze.
Choć bardzo bym chciała, żeby scenariusz był równie genialny co realizacja, muszę przyznać, że i tak kocham "Vinyl" bezgranicznie po zaledwie trzech odcinkach. Klimat jest nieziemski, muzyka najlepsza na świecie, a Bobby Cannavale został do tej roli po prostu stworzony. Czekam też na kolejne screen testy Olivii Wilde, bo każdy dotychczasowy to istne dzieło sztuki. Podoba mi się James Jagger w ostrym wydaniu i kibicuję małej Jamie, żeby zrobiła karierę na miarę Peggy Olson (ach, te powracające skojarzenia z "Mad Men").
Nie mogę powiedzieć, żebym oglądała "Vinyl", siedząc na krawędzi fotela i obgryzając z nerwów paznokcie, ale mogę powiedzieć, że każda godzina z nowym serialem HBO mija mi nawet nie wiem kiedy. To po prostu kawał świetnej rozrywki. A jeśli śledzicie historię muzyki, szczęki Wam opadną do samej ziemi, kiedy zobaczycie, jaki zrobiono research, żeby mógł powstać "Vinyl".
"Zwierzęta"
Mateusz Piesowicz: Dla mnie to największe rozczarowanie tego miesiąca. Animacja HBO o zwierzęcych mieszkańcach Nowego Jorku teoretycznie miała wszystko, by mocno namieszać w ramówce. Rzeczywistość okazała się jednak brutalna – "Zwierzętom" bliżej do rynsztokowego humoru większości współczesnych komedii, niż do innych projektów braci Duplass.
Najciekawszą rzeczą związaną z tym serialem jest historia jego powstania i droga twórców – Phila Matarese i Mike'a Luciano – od amatorskich animacji po zamówienie z HBO. Dobrze wiedzieć, że nadal czasem wystarczy sam talent, by zostać zauważonym. Ten bowiem twórcy "Zwierząt" niewątpliwie posiadają, podobnie jak dobre pomysły, do których koncept serialu o zwierzętach obserwujących życie w miejskiej dżungli jak najbardziej się zaliczał.
Niestety, na pomyśle się skończyło. Cała reszta sprawia wrażenie okrutnie męczącego stand-upu, którego autor za nic nie chce zejść ze sceny i w kółko mieli te same dowcipy, w ten sam, mało atrakcyjny sposób. Zmieniają się tylko rekwizyty, czyli w tym przypadku tytułowe zwierzaki. Gołębie zastępują szczury, za nie wskakują koty, potem psy, w międzyczasie gęsi, motyle, itd. Co z tego jednak, że nowojorska fauna jest całkiem bogata, skoro z każdego jej wcielenia bije niesamowita nuda?
Improwizowane dialogi brzmiały może zabawnie dla wygłaszających je aktorów (wśród których zresztą znalazło się sporo znanych głosów), ale na ekranie nie działają w najmniejszym stopniu. Są tylko garścią banałów, najczęściej poruszających oczywiście temat seksu i stosunków damsko-męskich. Zaskakujące, że niemal wcale nie wykorzystano potencjału, jaki dawało uczynienie bohaterów zwierzętami. Przez większość czasu miałem wrażenie, że oglądam zupełnie normalną komedię niskich lotów udającą coś ambitniejszego. Nie byłoby to jeszcze najgorsze, gdyby tutejsze żarty po prostu śmieszyły. Niestety, zabawniejsze bywa obserwowanie prawdziwych zwierząt za oknem.
Bartosz Wieremiej: Najlepiej do scharakteryzowania nowego serialu HBO nadają się dwa słowa – dziwny i nierówny. Praktykuje się tutaj dużo gadania bez ładu i składu, czasem zresztą brzmi to bardziej jak podcast, do którego ktoś postanowił dorysować zwierzątka, niż serial. W tych odcinkach, które widziałem, mieszały się fragmenty udane i zabawne z rzeczami kompletnie nieśmiesznymi. Potem tylko człowiek się zastanawiał, co mu się właściwie podobało i czy liczba udanych fragmentów przewyższała tę wymuszonych i nudnych.
Przykładowo szczury w pierwszym odcinku były całkiem zabawne, choć DJ szczur laboratoryjny nieco przesadzał, a konie przynudzały. Z kolei koty rozczarowały, co przyjąłem ze smutkiem, choć akurat w tym odcinku ptactwo dało czadu. Psy były świetne, choć wypada przymknąć oko na rodzaj humoru, jaki pojawił się w tym odcinku.
Ostatecznie serial Phila Matarese'a i Mike'a Luciano mógł być znacznie lepszy i ciekawszy. Niestety nie jest i prawdopodobnie nigdy nie będzie. Stawia to człowieka przed ciekawym dylematem w przypadku drugiego sezonu, o którym od początku wiadomo było, że powstanie, bo do końca pierwszego pewnie da się wytrwać.
Marta Wawrzyn: Podziwiam tych, którzy wytrwali i wciąż to oglądają. Ja odpuściłam sobie "Zwierzęta" po odcinku o gołębiach, który był jeszcze bardziej nieoglądalny niż szczurzy pilot. Niestety, ale serial wyróżnia tylko pomysł i fajna kreska, scenariusz nie istnieje, żarty są fatalne, a przede wszystkim wieje nudą i banałem. Gagi sprawiają wrażenie nawet nie napisanych na kolanie, a wręcz zaimprowizowanych na szybko, zaś to, co miało być świeże, wyraźnie nie wyszło. Co mówię z żalem, bo podobnie jak moi przedmówcy bardzo na ten serial liczyłam. Bracia Duplass i HBO – co może tutaj nie wyjść? Jak się okazuje, wszystko.