"House of Cards" (4×01-03): Dobra zmiana
Michał Kolanko
5 marca 2016, 17:13
Frank Underwood powrócił – i to tym razem po raz pierwszy od razu jest też na polskim Netfliksie. Mimo sprytnej kampanii marketingowej 4. sezonowi nie towarzyszył duży szum przed premierą. Być może niskie oczekiwania zadziałały teraz na korzyść serialu. Spoilery!
Frank Underwood powrócił – i to tym razem po raz pierwszy od razu jest też na polskim Netfliksie. Mimo sprytnej kampanii marketingowej 4. sezonowi nie towarzyszył duży szum przed premierą. Być może niskie oczekiwania zadziałały teraz na korzyść serialu. Spoilery!
Nie ma żadnych wątpliwości, że 3. sezon "House of Cards" był najsłabszy ze wszystkich. O ile pierwszy był uznany za rewolucyjny i rewelacyjny – i to nie tylko ze względu na formę i treść, ale przede wszystkim metodę dystrybucji – to w kolejnym widać było już powolne wyczerpywanie się całego modelu, a trzeci okazał się zupełnym rozczarowaniem. Przed premierą 4. można było wręcz stwierdzić, że projekt przeżywa coś w rodzaju kryzysu tożsamości: trudno znaleźć powody – poza pewnego rodzaju sentymentem – by oglądać dalsze "przygody" Franka Underwooda jako prezydenta USA.
Po roku od poprzedniego sezonu – mając cały czas w pamięci, że Netflix zapowiedział już kolejny – można podejść do "House of Cards" bez większych emocji. Nie ma większych oczekiwań, bo chyba być ich nie może. Ani metoda dystrybucji, ani temat czy udział Kevina Spacey nie są już nowością. Zostaje sama historia i jej bohaterowie, w zasadzie odarta z całego szumu i medialnego szaleństwa. I trzeba przyznać, że trzy pierwsze odcinki pokazują, że być może będzie to lepszy sezon niż ostatni. Ale jeśli ktoś liczył na wielki skok jakościowy, to już od razu może szykować się na ponowne rozczarowanie.
Trzy płaszczyzny były kluczowe dla "House of Cards" i jego sukcesu: Frank Underwood jak bezwzględny polityk, Claire i jej relacja z mężem oraz obraz polityki jako bezwzględnego, wypranego z jakichkolwiek zasad starcia, które jednak jest na tyle bliskie rzeczywistości, że można się w nim odnajdywać. I nie tylko – też orientować rzeczywistość. Wystarczy przypomnieć sobie wszystkie okładki i teksty w polskich mediach z jednym pytaniem: kto jest "naszym" Frankiem Underwoodem? Tusk? Schetyna? A może ktoś jeszcze? Zasada tak ukazanej polityki jest tylko jedna: poluj, albo będą na ciebie polować, przeżyj albo giń. Franka Underwooda poznaliśmy kilka lat temu jako arcymistrza takich darwinowskich rozgrywek.
Główny problem sezonu trzeciego dotyczył wszystkich trzech płaszczyzn: Polityka, zwłaszcza geopolityka stała się nonsensowna, Frank przestał być Frankiem, jego relacja z Claire przestała wciągać i zaczęła przypominać melodramat lub wręcz operę mydlaną. Czy na tych płaszczyznach sezon 4. jest lepszy? W zasadzie tak. I to wystarczy, by od razu oglądało się serial z większą przyjemnością, ale jeszcze nie wystarczy, by uznać go za przełomowy.
Frank Underwood w jednej ze scen – świetnie pokazanym przemówieniu State of The Union – stwierdza, że "musimy starać się bardziej". To najlepiej oddaje jego stan. Frank bardziej przypomina drapieżcę z sezonu pierwszego niż miotającego się, przytłoczonego ciężarem władzy polityka z sezonu 3. I jest to dobra zmiana. Prezydent przechodzi do ofensywy: wobec Rosji, wobec swoich politycznych przeciwników (wśród których jest nie tylko rywalka w walce o nominację Partii Demokratycznej, ale i własna żona). Walka ponownie go ożywia, jest bardziej skupiony, skoncentrowany. W kluczowej scenie trzeciego odcinka rysuje główny kontrast między nim a Claire: "Ty nie wiesz, jak to jest musieć walczyć o wszystko! Ja będę walczył o przetrwanie za wszelką cenę!". To w samo w sobie powoduje, że pierwsze trzy odcinki stoją na nieco wyższym poziomie niż poprzedni sezon, mimo niesamowicie powolnego jak na kampanię wyborczą tempa akcji w wielu chwilach.
"House of Cards" zawsze był serialem, w którym dynamika rozwoju wydarzeń schodziła na dalszy plan. Ważniejsza była swego rodzaju celebracja polityki i związanych z nią konfliktów, też interpersonalnych. W 4. sezonie głównym politycznym wrogiem Underwooda okazuje się jego żona. Lepiej poznajemy jej rodzinę: pokaz nienawiści jej matki (Ellen Burstyn) do Franka to jedna z lepszych scen z pierwszych odcinków. Jak się okazuje, kluczowa linia podziału dotyczy kwestii pochodzenia i majątku: Frank uznaje siebie za człowieka, który w życiu wszystko musiał wywalczyć, Claire miała dużo łatwiej. Personalno-polityczny konflikt Underwoodów jest na pewno lepszy niż melodramat z poprzedniego sezonu. Ale momentami przyćmiewa realną kampanię, w której Underwood walczy na śmierć i życie z Heather Dunbar. Trzeba jednak przyznać, że wiele scen czysto politycznych – jak ćwiczenie przemówienia w Karolinie Południowej czy samo State of The Union – nadal robi ogromne wrażenie, mimo że wszyscy przyzwyczailiśmy się już do magnetyzmu Franka.
America deserves Frank Underwood. #FU2016
Posted by House of Cards on Sunday, 10 January 2016
Jak na serial, który w marketingu był formatowany z punktu widzenia kampanii prezydenckiej, może to być pewnym zaskoczeniem. Ale być może to wynik koniecznego budowania fundamentów do ostatecznej politycznej rozgrywki. No i pojawiania się nowych bohaterów, z których wyróżnia się przede wszystkim Neve Campbell jako LeAnn Harvey, polityczna konsultantka z Teksasu i doradca Pierwszej Damy. Na szczęście w do stałej funkcji powraca też Doug Stamper (Michael Kelly). Scena, w której próbuje wymusić na LeAnn rezygnację z zajmowania sie kampanią Pierwszej Damy, jest klasyczna i bardzo typowa dla pierwszego sezonu.
O ile polityczne starcie Franka i jego żony zyskało nowy wymiar, a dzięki w miarę sprawnemu scenariuszowi nie jest tak bardzo oczywiste, jak mogłoby się wydawać, to szybko okazuje się, że pod względem pokazywania "realiów" polityki ten sezon nie odbiega niestety od poprzednich. Pomysł Claire, by storpedować kampanię męża i wymusić na nim, by wskazał ją jako wiceprezydenta USA, jest tak absurdalny, że przy nim "Veep" to niemal podręcznik praktyki politycznej. Ponownie okazuje się, że komedia HBO ma w sobie więcej realizmu. Tak samo grubymi nićmi szyta jest warstwa geopolityczna i konflikt z Rosją. I chociaż kryzys paliwowy wydaje się bardziej zakorzeniony w rzeczywistości niż geopolityka z poprzednich sezonów, to nadal jest to polityka międzynarodowa w infantylnym wydaniu.
Claire jest przynajmniej dużo bardziej wyrazista w swoim dążeniu do władzy; to, że jej pomysły nie mają politycznego sensu, to już inna historia. Już od dawna "House of Cards" nie mówi też nic nowego o polityce, poza tym, że nie ma w niej żadnych zasad, a wszystkie sojusze mają chwilowy charakter. Ale już chyba nie o to w tym serialu chodzi. Mimo że akcja toczy się w środku prawyborów – tak jak "prawdziwa" kampania w USA – to trudno dopatrzeć się tu związków z rzeczywistością czy czegokolwiek świeżego.
Powrót Franka, jakiego znamy i lubimy najbardziej, to najważniejsza zmiana na lepsze w porównaniu z poprzednim sezonem. Ale nadal jest to "House of Cards" ze wszystkimi jego wadami i zaletami, które dobrze już zdążyliśmy poznać. Mając takie oczekiwania, trudno bawić się źle oglądając 4. sezon. I chęć włączenia kolejnego odcinka jest większa niż rok temu. Ale nie ma chyba możliwości, by ten sezon znalazł się w zestawieniach najlepszych produkcji roku. Jeśli ktoś liczył na przełom, musi się rozczarować. Ale kolejne manewry polityczne Franka Underwooda ogląda się na tyle dobrze, że warto na powrót zanurzyć się w tym świecie, nawet jeśli jego ograniczenia są widoczne na każdym kroku.