Nasz top 10: Najlepsze seriale lutego 2016
Redakcja
5 marca 2016, 21:00
10. "Horace and Pete" (nowość na liście)
Marta Wawrzyn: Louis C.K. pod koniec stycznia zaskoczył nas serialem, który sam wyprodukował, napisał, wyreżyserował, zmontował itp., a na koniec jeszcze postanowił sprzedawać na własnej stronie internetowej bez żadnych pośredników. Trzeba mieć jaja, aby coś takiego odpalić, i choćby dlatego trzymam kciuki, żeby nie skończyło się to finansową katastrofą.
Ale nie tylko sposób dystrybucji wyróżnia ten serial – "Horace and Pete" jest nieźle napisany, ma w obsadzie mnóstwo gwiazd (m.in. Steve'a Buscemiego, Jessicę Lange, Edie Falco i Alana Aldę) i zdecydowanie jest jakiś. Choć oczywiście nie do każdego trafi – trzeba lubić i ponury styl komediowy Louisa C.K., i statyczne seriale, w których przez 40 albo i więcej minut słuchamy czyjegoś gadania.
Mnie to gadanie zachwyca, uważam, że "Horace i Pete" mieści w sobie zaskakująco dużo emocji, ma swój klimat, wyrazistych bohaterów i nawet kiedy próbuje komentować politykę przy piwie, robi to mądrze. Nie da się też przecenić tego, że rzecz się dzieje w liczącej sobie 100 lat knajpie na Brooklynie, która ma swoją historię i przy tym stanowi coś w rodzaju rodzinnego skarbu połączonego z przekleństwem.
Ciekawa jestem dalszych losów tego serialu i z pewnością nie miałabym nic przeciwko temu, żeby udało mu się kiedyś dobić do kilkudziesięciu odcinków. Chętnie bym też zobaczyła nagrodę Emmy dla stacji telewizyjnej LouisCK.net.
9. "Black-ish" (nowość na liście)
Bartosz Wieremiej: Miejsce na liście można by przyznać "Black-ish" w zasadzie za samo "Hope". Odcinek świetny, zabawny, a równocześnie nieco tragiczny i dotykający bardzo ważnego tematu. Były w nim ważne monologi, kilka świetnych wymian zdań, jasno zarysowane opinie, jak zawsze uroczy bliźniaczy duet oraz Zoey (Yara Shahidi), która o dziwo wyszła poza granice swojego telefonu i zademonstrowała solidny zestaw prawdziwych emocji.
Jednak nie można zapomnieć o reszcie miesiąca, bo pozostałe dwa odcinki, jakie wyemitowano w lutym, również nie zawiodły. W "Sink or Swim" widzowie zaliczyli czołowe zderzenie ze stereotypem – tym razem przyszedł czas na baseny i pływanie. Bow (Tracee Ellis Ross) dorobiła się w tych 20 minutach raczej dziwnych i zabawnych momentów, a ekipa z pracy bardzo celnie wymieniła co najmniej kilka wad Dre (Anthony Anderson). Z kolei w "Twindependence" bliźniaki zaliczyły uroczą próbę samodzielnego funkcjonowania, która tak Diane (Marsai Martin), jak i Jackowi (Miles Brown) przyniosła chwile chwały i kompletnego upadku. Ten stolik zapełniony nauczycielami był naprawdę piękną katastrofą.
Black-ish miało więc bardzo dobry miesiąc, co bardzo cieszy. Oby kolejny obfitował w równie udane odcinki.
Marta Wawrzyn: Amerykańscy krytycy ostatnio powtarzają, że "Black-ish" to jedna z czołowych komedii i choć aż tak daleko bym się nie posuwała, na pewno mogę zgodzić się ze stwierdzeniem, iż jest to komedia bardzo dobra, która wyróżnia się na tle pozostałych sitcomów Wielkiej Czwórki społecznym zacięciem i inteligentnym humorem. A odcinek "Hope" był jedną z najlepszych rzeczy, jakie pojawiły się ostatnio w telewizji ogólnodostępnej. To wielka sztuka opowiadać bez zadęcia o sprawach bardzo poważnych – i "Black-ish" niewątpliwie to wyszło.
Czekam na więcej takich właśnie odcinków "o czymś", choć i te odcinki, które są "o niczym", oglądam z przyjemnością. "Black-ish" w tym miesiącu z łatwością wygrało na mojej liście chociażby z "Brooklyn 9-9" – i oby tak dalej. Telewizja ogólnodostępna potrzebuje wszystkiego, co odchodzi od schematów, a jeśli czymś takim jest rodzinna komedia dotykająca ważnych kwestii społecznych, to ja jestem za.
8. "Happy Valley" (nowość na liście)
Mateusz Piesowicz: Powrót "Happy Valley" okazał się ze wszech miar udany. Serial Sally Wainwright w drugiej serii znów łączy w sobie elementy kryminału i dramatu obyczajowego, dodając do nich nieco specyficznego uroku prowincjonalnej Wielkiej Brytanii. Ta niespotykana nigdzie indziej mieszanka wciąga, intryguje i najzwyczajniej w świecie sprawia ogromną frajdę.
Tym bardziej, że wszystkie wątki tego sezonu stoją na podobnie wysokim poziomie. Nieważne czy akurat jest mowa o brutalnym morderstwie, małżeńskiej zdradzie czy handlu ludźmi. Sierżant Catherine Cawood (Sarah Lancashire) trzyma rękę na pulsie w każdej sprawie, choć oczywiście przy okazji spada na nią masa problemów osobistych, a na dodatek zza krat (i nie tylko) męczy wspomnienie Tommy'ego Lee Royce'a (James Norton). Cokolwiek czeka nas w drugiej części sezonu, jasne jest, że mieszkańców Yorkshire czekają trudne czasy.
7. "Broad City" (nowość na liście)
Marta Wawrzyn: Comedy Central od kilku lat wyszukuje ciekawe projekty komediowe w internecie i zamienia je w "prawdziwe" seriale. "Broad City" to niewątpliwie najbardziej dobitny dowód na to, że warto tak robić. Mimo że rozpoczął się przecież już 3. sezon, to, co prezentują Ilana Glazer i Abbi Jacobson, wydaje się równie świeże, zabawne i pełne energii co na początku. Dziewczyny dobrze wiedzą, kiedy iść na całość w swoich absurdalnych odlotach, a kiedy lekko przystopować i zagrać na emocjach widzów.
Oba odcinki z lutego były bardzo udane – pierwszy to istna seria szalonych zdarzeń, począwszy od "typowego" dnia w łazienkach obu bohaterek, przez tragikomedię ze sztuką w roli głównej, aż po krwawy finał z nieszczęsnym łańcuchem, który uwięził talię Ilany. W drugim mieliśmy świetną zamianę ról i surrealistyczny wątek z Melissą Leo, odbierającą dziewczynom na zawsze prawo do zdrowego jedzenia.
Abbi i Ilana znów udowodniły, że mają w zapasie jeszcze kilka worków z pomysłami, wciąż im też nie brak energii, lekko niegrzecznego wdzięku i tego wszystkiego, czym ujęły nas na początku. "Broad City" to najzabawniejsza, najbardziej wyrazista komedia, jaka jest emitowana tej zimy, a mnie pozostaje tylko znów ze smutkiem skonstatować: jaka szkoda, że prawie nikt tego w Polsce nie ogląda!
6. "Trapped" (nowość na liście)
Mateusz Piesowicz: Mroźno – mroźniej – Islandia, chciałoby się podsumować tę zaskakującą serialową perełkę od Baltasara Kormákura, reżysera m.in. "Everestu". Jednak sprowadzanie "Trapped" do zaśnieżonych krajobrazów byłoby wielką krzywdą wobec tej produkcji, która podążając ścieżkami wytyczonymi przez twórców skandynawskich i brytyjskich kryminałów, opowiada historię zarówno piękną wizualnie, jak i trzymającą na krawędzi fotela.
Punktem wyjścia jest tu makabryczne odkrycie pozbawionego członków ludzkiego torsu dryfującego w morzu nieopodal islandzkiego miasteczka. To wydarzenie zbiega się w czasie z przybyciem duńskiego promu oraz śnieżną zamiecią, która odcina okolicę od jakiejkolwiek pomocy z zewnątrz. Mieszkańcy i nowo przybyli zostają więc odizolowani z poczuciem, że gdzieś wśród nich czai się bezwzględny morderca. Uczucie osaczenia towarzyszące tutejszym wydarzeniom wręcz wylewa się z ekranu (zwłaszcza w rewelacyjnych ujęciach z samego środka zimowej zawieruchy), pozwalając zapomnieć o pewnych niedociągnięciach i sprawiając, że "Trapped" trzyma w napięciu od pierwszych minut.
5. "Bliskość" (nowość na liście)
Mateusz Piesowicz: HBO jest wielką stacją, wręcz stworzoną do opowiadania epickich historii – to fakt, z którym nie ma sensu nawet dyskutować. Prawdą jest jednak również to, że obok tych gigantycznych produkcji istnieją sobie takie, które w żaden sposób do nich nie przystają. Skromne, skupione na bohaterach i relacjach międzyludzkich, pozbawione fajerwerków wizualnych czy fabularnych. I nieraz są to seriale lepsze od tych pierwszych. "Bliskość" jest jedną z nich.
Drugi sezon produkcji braci Duplass ma dokładnie takie same zalety jak jego poprzednik, co mogłoby dziwić, wszak "świeżość" to raczej nie jest cecha permanentna. Tutaj jednak jakimś magicznym sposobem perypetie dwóch par (i kilku dodatków do nich) nadal ogląda się z taką samą przyjemnością, jakbyśmy się dopiero co poznali. Mimo że w życiu bohaterów sporo się zmieniło od ostatniego spotkania, oni sami są równie pogubieni i beznadziejni w "zabawie w życie", co zawsze.
Nawet gdy ktoś tu uświadamia sobie, jakie ma priorytety (Brett), od razu otrzymuje potężny cios od drugiej strony (Michelle). Nawet gdy życie Alexa zaczyna się wreszcie układać, wystarcza, że znów pojawia się "ona" i zaraz wszystko się sypie. I tak w kółko, niemal bez przerwy. Wielką zagadką pozostaje tylko, jak to możliwe, że te same sztuczki nadal działają tak samo dobrze.
4. "American Crime" (skok z 5. miejsca)
Marta Wawrzyn: Jedyny serial, który nie dość że nie wyleciał z zestawienia, to jeszcze zaliczył mały skok. Nie bez powodu – "American Crime" w 2. sezonie jest jeszcze lepsze niż rok temu. Zwłaszcza w odcinkach z lutego, kiedy to doszło do tragedii, o której od początku było wiadomo, że nie da się jej uniknąć. Wciąż mam przed oczami matkę i syna, oczekujących w pustej jadłodajni na policję – takich emocji nie dostarczyło mi w zeszłym miesiącu chyba nic innego. Niby przez cały sezon misternie splatano ze sobą wątki, budując napięcie i przygotowując nas na nieuniknione, ale chyba nikt do końca nie było na to przygotowany.
Wskazanie palcem winnego nie jest w tym momencie możliwe, bo zawiodło wszystko – tzw. system, rodzina, konkretni ludzie. "American Crime", dokładnie tak jak przed rokiem, opowiada nam po prostu o tym, co jest nie tak z Ameryką. Krajem równych szans, gdzie podobno każdy może przejść drogę od pucybuta do milionera. W rzeczywistości rządzą pieniądze i ci, którzy je mają, a najlepiej to widać właśnie, kiedy spojrzy się na system edukacji, czyli tegorocznego niechlubnego "bohatera" sezonu.
Jak zwykle zachwycało mnie aktorstwo – w każdym odcinku ktoś się wyróżnia, nawet występy gościnne, jak Emily Bergl, nie przechodzą bez echa – a także to, że to wciąż ta sama kameralna opowieść, w której nikt nie histeryzuje bez potrzeby, choć przecież emocje są ogromne. Na 3. sezon nie liczę, ale obejrzyjcie koniecznie drugi, nawet jeśli nie znacie pierwszego.
3. "Vinyl" (nowość na liście)
Bartosz Wieremiej: Ładne, nieco nieokrzesane, uginające się pod ciężarem muzyki. Do końca niewiedzące czym jest, nieco szalone, przeżarte rozmaitymi proszkami i lżejszą ręką niż takie "Zakazane imperium" mieszające rzeczywistość i fikcję.
Lutowe odcinki przede wszystkim sprawiają frajdę. Ogląda się je świetnie, wyglądają momentami cudownie, a czasem sprawiają wrażenie, jakby nikt nie miał kontroli nad tym, co właściwie się dzieje. I na swój sposób trzeba to docenić w erze drobiazgowego planowania, bo czasem nie do końca racjonalni bohaterowie mają swoją rację bytu. Jasne, po drugiej stronie oceanu niektórzy narzekają np. że część coverów to nie powinna się znaleźć, bo jeszcze w 1973 roku dana piosenka np. nie powstała, ale co tam. Niech przynajmniej na razie impreza trwa jak najdłużej.
Marta Wawrzyn: Możliwe, iż "Vinyl" znalazł się na tej liście odrobinę wyżej, niż znaleźć się "powinien", co wynika właśnie z tego, że oglądamy go prawie wszyscy i prawie wszystkim sprawia on frajdę. Pilot i pod względem formy, i treści był niczym kolejny monumentalny i rozbuchany film kinowy Martina Scorsese, a i później nie znika wrażenie, że mamy do czynienia z serialem, który lubi być głośny i ekspresyjny.
Bobby Cannavale został rewelacyjnie obsadzony w głównej roli, wszystkie screen testy Olivii Wilde są przecudne, zadziwia mnie też Ray Romano w roli, w jakiej jeszcze go nie widzieliśmy. Ale najlepsza jest oczywiście muzyka – "Vinyl" bardzo dobrze wie, czego akurat bym chciała posłuchać, i mi to daje w ogromnych ilościach. To, jak wspaniale odtworzono Nowy Jork z lat 70., też mnie bezustannie zadziwia. Czegoś takiego jeszcze nie było i naprawdę szkoda, że oglądalność nie dopisuje. HBO ma ostatnio ogromnego pecha do seriali dramatycznych – zdarzają się ewidentne wtopy, a jeśli coś jest udane, oczywiście nikt tego nie ogląda.
2. "Better Call Saul" (nowość na liście)
Mateusz Piesowicz: Powrót Jimmy'ego McGilla po rocznej rozłące uświadomił mi, jak bardzo tęskniłem za tym bohaterem. W pierwszych odcinkach drugiego sezonu nie robi wprawdzie niczego szczególnego (jak na siebie oczywiście) – a to zabawi się kosztem niczego nieświadomego maklera, a to użyje swojego uroku osobistego na grupie staruszków, a to w końcu nakręci wyciskającą łzy reklamówkę. We wszystkich tych czynnościach jest jednak tak cudownie naturalny, że nie sposób oderwać od niego wzroku.
Jasne jest, że historia Jimmy'ego zmierza w jedynym możliwym kierunku, któremu na imię Saul, a to koniec końców nie może skończyć się dobrze. Co z tego jednak, skoro nawet oglądanie niewesołej przyszłości tego bohatera w krótkim, wręcz poetyckim prologu sprawia ogromną przyjemność? Jimmy McGill to po prostu tak doskonale napisana i zagrana postać (o geniuszu Boba Odenkirka chyba nie ma potrzeby wspominać?), że każda spędzona z nim godzina mija w mgnieniu oka i od razu chce się więcej. Jak dobrze, że dopiero zaczęliśmy sezon.
Marta Wawrzyn: Uff, po wszystkich dziwnych tworach, jakie nam serwowano w styczniu, oglądanie "Better Call Saul" jest jak oddychanie dla odmiany czystym powietrzem, nie takim krakowskim. Rzeczywiście niczego wielkiego w tych pierwszych odcinkach nie zobaczyliśmy, ale żeby to inne seriale potrafiły w taki sposób nam pokazywać "nic wielkiego"!
Przede wszystkim widać w tym wszystkim cudowną pewność siebie, doświadczenie i lekkość. Zwłaszcza to ostatnie jest nie przecenienia, bo teraz wiele scenariuszy sprawia wrażenie powstających w bólu. "Better Call Saul" momentami wygląda jakby pisano go od niechcenia, choć nikt chyba nie ma wątpliwości, że wszystko, wszyściuteńko – od figurek w domach staruszek, poprzez kubek niepasujący do nowego auta, aż po twarz palanta spotkanego w barze – jest dokładnie przemyślane i nie znalazło się tu przypadkiem.
To, że wiemy dokąd ta historia zmierza, jest bez znaczenia. Twórcy "Better Call Saul" chcą przede wszystkim oddziaływać na nasze emocje, czyli po prostu sprawić, żebyśmy przywiązali się do Jimmy'ego i przeżywali jego przemianę. I wydaje mi się, że to będzie działać coraz lepiej, a główny bohater, i tak już przecież bardzo skomplikowany, jeszcze będzie się rozwijać. Podobnie jak w "Breaking Bad", to właśnie przemiana jednego człowieka jest tu najbardziej fascynująca – choć zupełnie inaczej pokazana.
1. "American Crime Story" (nowość na liście)
Bartosz Wieremiej: "American Crime Story" jest absurdalnie wręcz dobrym serialem, który zaliczył fantastyczny pierwszy miesiąc. Bogata galeria ciekawych postaci, dopracowanych scen, świetnych dialogów – wszystko dzieje się w zasadzie jednocześnie a człowiek nie dowierza. Z każdą godziną chce się więcej i więcej. Nawet pisząc ten akapit, zdążyłem jeszcze raz obejrzeć dwa odcinki, a chciałem tylko przypomnieć sobie kilka scen.
Dużo się tutaj dzieje, co kilka chwil coś się zmienia, aktorzy nie zawodzą, a często zachwycają. W każdym z odcinków da się zresztą znaleźć kogoś, kto zachwyca nawet na tle innych udanych występów. Na marginesie, wciąż nie mogę uwierzyć, że David Schwimmer jest tutaj tak dobry i będę to powtarzał do znudzenia.
Przez cały miesiąc nie zobaczyliśmy nawet jednej słabszej godziny, a i często można być zaskoczonym, jak wiele ciekawych rzeczy pojawia się dookoła, gdzieś na marginesach. Jak ogromną rolę tak w serialu, jak i w samej sprawie odgrywają rozmaite detale.
Michał Kolanko: Jak opowiedzieć coś, co już zostało wielokrotnie opowiedziane? Odpowiedź może być tylko jedna: wydobyć z całej historii perspektywę, której jeszcze nie znaliśmy. Trudno o bardziej znaną historię, niż proces O.J. Simpsona. Ale "American Crime Story" wydobywa z niej płaszczyzny, które chociaż doskonale znane, jawią się nam jako coś nowego.
Dream team i starcie w sali sądowej? Znamy, ale dzięki fantastycznym rolom po obu stronach to starcie jest wręcz epickim pojedynkiem. Napięcia rasowe we współczesnej Ameryce? Też znamy, ale serial pokazuje je nam bezpośrednio w sposób, który nie jest do końca oczywisty. Rola mediów i przenikanie się prawa, PR i polityki? Też jasne, ale jednak pokazane na nowo.
Dlatego z czystym sumieniem można uznać ten serial za jeden z kandydatów do nagród nie tylko w tym miesiącu, ale w całym roku. Mimo że do grudnia czeka nas jeszcze wiele świetnych produkcji.
Marta Wawrzyn: Chwalenie "American Crime Story" weszło nam już w nawyk i mam nadzieję, że w marcu też będzie co chwalić. A tymczasem chciałabym tylko dodać, na wypadek gdyby Was to interesowało, że serial produkowany przez Ryana Murphy'ego zdobył w naszym głosowaniu ponad dwa razy więcej punktów niż numer 2, czyli "Better Call Saul". Ostatnio tak miażdżyło wszystkich "Fargo", też od FX. A za chwilę pewnie dołączy nam tu jeszcze "The Americans".