15 moich ulubionych serialowych antybohaterów
Marta Wawrzyn
6 marca 2016, 13:55
"Breaking Bad" (Fot. AMC)
Frank Underwood (Kevin Spacey) – "House of Cards"
Nasz ulubiony serialowy polityk powrócił w piątek w nowym sezonie "House of Cards" i serial znów przypomina wojnę totalną, a Franka boją się wszyscy z wyjątkiem jego żony. Fenomen Franka Underwooda najbardziej mnie zaskakuje, kiedy mamy na Serialowej konkursy związane czy to z produkcją Netfliksa, czy z książkami sir Michaela Dobbsa, a ja czytam Wasze odpowiedzi. Słowo daję, z co drugiego maila dowiaduję się, że Polsce przydałby się taki polityk jak Underwood – silny, stanowczy, bezkompromisowy. I za nic nie mogę tego pojąć – naprawdę byście chcieli, żeby naszym krajem rządził nie dość że facet przeżarty pragnieniem władzy absolutnej, to jeszcze morderca!?
Takie maile pokazują dobrze, jak wielki jest magnetyzm tej postaci, na który zresztą sama też nie jestem odporna. Choć nigdy w życiu nie posunęłabym się do stwierdzenia, że ktoś taki powinien rządzić Polską – nawet jeśli pominąć kwestie moralne, nie wychodzi nic dobrego, bo pomysły Underwooda w stylu programu America Works, to populistyczny koszmarek, którego Kaczyński by się nie powstydził – to łapię się na tym, że mimowolnie temu człowiekowi kibicuję.
To z pewnością postać bardzo kontrowersyjna, skomplikowana i mająca w sobie dużo czystego złego, ale też atrakcyjna i pociągająca. Franka uwielbiamy za to, że jest mistrzem politycznych gierek, któremu żaden przeciwnik nie jest straszny. Uwielbiamy go za skuteczność, za to, że bez trudu zdobywa kolejne szczyty i rozgrywa wszystkich jak dzieci. A poza tym on nam się przecież zwierza, mówi, co myśli, patrząc nam prosto w oczy. Tak, tak, łamanie czwartej ściany jest ważne i ma duży wpływ na to, jak odbieramy postać. Kiedy Frank wtajemnicza nas w swoje plany, czujemy się niemalże jego wspólnikami.
Netflix bardzo sprytnie nas w to wszystko wciągnął, a główny bohater "House of Cards" – równie fascynujący w wersji amerykańskiej, jak i brytyjskiej – stał się jednym z najpopularniejszych symboli współczesnej popkultury. Nie mimo swoich oczywistych wad charakteru, a właśnie dzięki nim.
Tony Soprano (James Gandolfini) – "Rodzina Soprano"
To właśnie od "Rodziny Soprano" i postaci Tony'ego – gangstera, któremu żadne metody pozbywania się przeciwników nie były obce, a mimo to był zwyczajnie lubiany przez publikę – rozpoczęła się moda na antybohaterów. David Chase i HBO zrobili coś, czego nikt wcześniej nie odważył się zrobić, a przynajmniej nie w takiej formie. Zaprezentowano bohatera, którego życiowe wybory powinny pozycjonować go jako typowy czarny charakter, a jednak tak nie było.
Tony Soprano wydawał się i postacią niejednoznaczną moralnie, i w jakiś sposób pociągającą, i po prostu sympatyczną. Bardzo łatwo było się do niego przywiązać i być po jego stronie, nawet kiedy zlecał zabójstwa albo wręcz osobiście kogoś mordował gołymi rękoma, bo wiedzieliśmy, że on przecież nie jest wcale taki zły. Jest po prostu skomplikowany, wychował się, gdzie się wychował, nie znał innego życia itp. Dzięki regularnym wizytom u psychoterapeutki mieliśmy okazję bardzo dokładnie poznać wszystkie lęki Tony'ego, jego wewnętrzne zmagania, życiowe pragnienia, największe tajemnice. Fantastyczne były też sekswencje snu, które również bardzo dobrze pokazywały, co w tym facecie siedzi.
Z jednej strony to był totalny socjopata, z drugiej łagodny baranek, cierpiący na depresję i ataki paniki. Niewątpliwie kochał rodzinę – choć z drugiej strony nie mógł sobie odmówić przyjemności sypiania z młodszymi paniami – i potrafił wynagradzać najbliższym wszystkie "niedogodności", jakie wiązały się z jego pracą. Nie dało się go nie lubić, nie dało się mu w jakimś sensie kibicować, mimo że jego zawód wiązał się z zabijaniem ludzi w hurtowych ilościach.
Al Bundy (Ed O'Neill) – "Świat według Bundych"
Zanim jeszcze na antenie HBO zadebiutowała "Rodzina Soprano", pierwsi telewizyjni antybohaterowie pojawili się w sitcomach. Oczywiście nikogo nie zabijali ani nie walczyli o władzę nad światem, to po prostu byli faceci, którzy mieli liczne wady charakteru, ale w gruncie rzeczy dawali się lubić. Takie postacie można znaleźć w "Hotelu Zacisze" czy "'Allo 'Allo", a także w bardzo popularnym również w Polsce "Świecie według Bundych".
Przygody Ala Bundy'ego bawiły mnie, zanim jeszcze wiedziałam, kto to taki antybohater i dlaczego seksizm to zło. Prawdopodobnie bawiłyby mnie i teraz, choć nie ma absolutnie niczego, z czym w "Świecie według Bundych" mogłabym się utożsamiać. To po prostu dobrze napisana i genialnie zagrana postać – udręczony przez życie sprzedawca butów, którego żona non stop siedzi przed telewizorem, a dzieci tylko wyciągają pieniądze.
Al potrafił wygłaszać bardzo ostre sądy, nie był obcy mu seksizm czy zwykła niechęć do różnych grup społecznych. Był dość typowym facetem z amerykańskiej niższej klasy średniej, którego życie nie potoczyło się tak jak chciał i odreagowywał, rzucając kontrowersyjnymi tekstami. Ale to z pewnością nie była prosta postać – owszem, udało się w nim zmieścić wszystko to, za co wielu takich amerykańskich "sprzedawców butów" nienawidziło swojego życia, ale też sportretowano go jako faceta, który i kocha swoją żonę, i potrafi poświęcić się dla rodziny, i nigdy w życiu pewnych granic by nie przekroczył. Na tym polegała siła "Świata według Bundych" i za to do dziś uwielbiam tego okropnego męskiego szowinistę Ala Bundy'ego.
Jessica Jones (Krysten Ritter) – "Jessica Jones"
Moda na seriale o superbohaterach trwa już od dobrych paru lat, ale dopiero w zeszłym roku zaczęło się ich odbrązawianie. I Daredevil, i Jessica Jones to postacie skomplikowane psychicznie, a do tego dokonujące nie zawsze właściwych wyborów. Matt Murdock nie ma problemu z obiciem komuś porządnie pyska, Jessica pije jak szalona, potrafi być i strasznie niemiła, i nieprzystępna, rzuca własnymi klientami o ściany i ogólnie bardzo jej daleko do typowej laseczki w lateksowym kostiumie, ratującej świat i prezentującej dorodny biust zachwyconej męskiej publice.
Jessica bywa kontrowersyjna, ale oczywiście pewnych granic nie przekracza, co czyni ją prawdopodobnie jedną z "lepszych" pod względem moralnym postaci na tej liście. A to, że sama jest ofiarą i przez cały 1. sezon zmaga się z traumą psychiczną, od razu sprawia, iż nasza sympatia jest po jej stronie. Nie ma tu aż takich niejednoznaczności jak w przypadku Dextera, Waltera White'a, Tony'ego Soprano itp.
Ale jak na serial o superbohaterce jest bardzo ostro, mrocznie i kontrowersyjnie. Do tej pory tego typu produkcje – filmy także – raczej jasno stawiały granicę pomiędzy dobrem a złem, rzadko zagłębiając się w psychikę postaci w obcisłym kostiumie, na pełny etat zajmujących się ratowaniem świata. Tymczasem "Jessica Jones" ma w sobie coś z ciężkiego dramatu psychologicznego, który nie ucieka ani przed trudnymi tematami, ani przed walnięciem widzowi między oczy mocnej prawdy o głównej bohaterce. I właśnie stąd bierze się siła tego serialu.
Hank Moody (David Duchovny) – "Californication"
Jeden z moich ulubionych bohaterów wszech czasów, i naprawdę nie ma znaczenia to, że serialu w ostatnich sezonach nie dało się już oglądać. Jako kobieta Hanka Moody'ego pewnie powinnam szczerze nie znosić, w końcu to palant, który zdradzał swoją ukochaną, sypiał z kim popadnie, nie dawał najlepszego przykładu córce. Ale ja go widzę raczej jako największego romantyka na świecie, który kochał szczęśliwe zakończenia i nie przestał o takim marzyć, nawet kiedy wszystko było przeciwko niemu.
Prawda pewnie leży gdzieś pośrodku – miał nasz Hank bardzo dużo wad i słabości, zdarzało mu się porządnie zaimprezować i obudzić w łóżku pełnym nagich ciał, ale też faktem jest, że przez lata starał się ułożyć sobie życia w miejscu, do którego zwyczajnie nie pasował. Pisarz z Nowego Jorku, który wyjechał do Los Angeles za pracą, nigdy nie odnalazł się w słonecznej Kalifornii, a jego nie najlepsze wybory życiowe były efektem raczej pogubienia niż złej woli.
Dlatego przez lata szczerze mu kibicowałam, życzyłam happy endu i traktowałam go jak przyjaciela, którego stronę zawsze trzeba trzymać, niezależnie od tego, jak bardzo zbłądzi. Dopuszczam myśl, że moja słabość do Hanka miała jakiś związek ze słabością do Davida Duchovny'ego, no ale to przecież nie moja wina, że tak dobrze tę postać obsadzono, prawda?
Nancy Botwin (Mary-Louise Parker) – "Trawka"
Zanim jednak w telewizji Showtime pojawił się Hank Moody, była Nancy Botwin, pierwsza tak wyrazista kobieca postać, którą można zaklasyfikować jako antybohaterkę. Pełna niesamowitego uroku i seksapilu wdowa z dzieciakami, która po śmierci męża z kury domowej przemieniła się w dilerkę narkotyków. Z sezonu na sezon jej życie stawało się coraz bardziej mroczne, jej dzieci coraz bardziej przypominały młodych socjopatów, pojawiało się też coraz więcej skutków ubocznych jej działalności, również w postaci trupów. Ale to było nic w porównaniu z jej uśmiechem, który sprawiał, że miękły najtwardsze serca.
Choć "Trawka" – serial Jenji Kohan, która ma teraz na Netfliksie "Orange Is the New Black" – pod koniec już nie była tak udana jak na początku, lubię od czasu do czasu do niej wrócić właśnie ze względu na Nancy. Telewizja wciąż jeszcze trochę się boi portretować kobiety w niejednoznaczny sposób, a postać grana przez Mary-Louise Parker to dla mnie niemalże synonim kobiety niejednoznacznej.
Wielki bałagan, jakim było życie Nancy, do dziś sprawia mi sporo frajdy, a i sama "Trawka", i jej centralna postać to mocna satyra na amerykańskie przedmieścia, gdzie wszyscy żyją w identycznych "małych pudełkach" i zachowują się jakby wycięto ich z jednego szablonu, a w rzeczywistości kryje się w tym mnóstwo tajemnic, nie zawsze zdrowych emocji itp. Dla takich ludzi jak Nancy nie ma tam miejsca i choćby dlatego uwielbiam i ją, i cały serial, pomimo jego oczywistych wad.
Gregory House (Hugh Laurie) – "Dr House"
Jak nie cierpię dramatów medycznych – nie dość że są schematyczne, to jeszcze zawsze potem mam wrażenie, że jestem chora na coś poważnego – tak dla tej postaci byłam w stanie się przełamać. Dr House miał w sobie bardzo dużo z Sherlocka Holmesa – to też był genialny detektyw, wielki ekscentryk, człowiek nieznośny i wybitny jednocześnie.
House nienawidził pacjentów, powtarzał, że wszyscy kłamią, potrafił być nie tylko złośliwy, ale wręcz cholernie nieprzyjemny. A do tego pił, był uzależniony od leków, nie miał przyjaciół poza zawsze cierpliwym doktorem Wilsonem, jego relacje z kobietami były mocno niepoukładane, zdarzało mu się sypiać z prostytutkami. Krótko mówiąc, jego życie było jednym wielkim bałaganem, a wad miał zdecydowanie więcej niż zalet.
Kiedy jednak taka postać jest lekarzem – czyli całkiem dosłownie czyni dobro, bo ratuje życie ludzkie – postrzeganie tego wszystkiego kompletnie się zmienia. House'owi widzowie byli w stanie wybaczyć dosłownie wszystko i pewnie wielu z nas uważało go nie tyle za antybohatera, co po prostu za niemiłego doktorka z ostrym poczuciem humoru. Jak na telewizję ogólnodostępną, to była bardzo skomplikowana postać, pod każdym względem, również moralnym. Była to też postać uwielbiana przez miliony widzów z całego świata.
Jaime Lannister (Nikolaj Coster-Waldau) – "Gra o tron"
Szukanie dobra w postaciach z "Gry o tron" to dość karkołomne zadanie, ale jest w tym serialu kilka osób, które widzowie szalenie lubią. Daenerys, Tyrion, Arya no i właśnie Jaime, który na początku wyglądał jak typowy książę z bajki, sypiał z własną siostrą i nie miał oporów przed zrzuceniem dziecka z wysokiej wieży. Nie wydaje mi się, żebym lubiła go wtedy, ale przez ostatnie sezony zdecydowanie urósł do rangi jednej z moich ukochanych postaci z "Gry o tron".
Nie odkryję Ameryki, jeśli napiszę, że Jaime się zmienił, i to znacząco, a za przemianę tę odpowiedzialna jest w dużej mierze wspólna podróż z Brienne i utrata ręki. Złoty chłopiec zaczął trochę inaczej patrzeć na świat, dorósł, zmądrzał, zaczął dokonywać lepszych wyborów. Oczywiście bardzo daleko mu do dobrego człowieka – nie tak dawno przecież praktycznie gwałcił siostrę przy zwłokach wspólnego syna – ale stał się znacznie bardziej interesujący niż kiedyś. Sympatia widzów niewątpliwie coś z tymi zmianami ma wspólnego.
A poza tym, cokolwiek by się z nim nie działo, Jaime wciąż ma w sobie urok niegrzecznego chłopca.
Walter White (Bryan Cranston) – "Breaking Bad"
Chciałam umieścić na tej liście Saula Goodmana – w końcu to jego oglądamy teraz – ale nie umieściłam, bo ze względu na mnogość serialowych antybohaterów rzecz w końcu sprowadziła się do wyboru najlepszej postaci z "Breaking Bad". A ta może być tylko jedna. Przez pięć fantastycznych sezonów oglądaliśmy, jak ciapowaty nauczyciel chemii z liceum przemienia się w pozbawionego jakichkolwiek skrupułów narkotykowego króla, potężnego Heisenberga, na którego wszyscy mieli patrzeć z mieszanką podziwu i lęku.
Byliśmy z tym facetem w każdym momencie jego podróży, widzieliśmy, jak to się zaczęło, widzieliśmy przekraczanie kolejnych granic zła, słuchaliśmy usprawiedliwień i czasem mu wierzyliśmy, a czasem nie. W finale serialu Walter szczerze i bez ogródek mówi, czemu zrobił to, co zrobił, i jest to wyjaśnienie tyleż spodziewane, co satysfakcjonujące.
Magia tej postaci polega na tym, że to mógłby być każdy z nas, postawiony w sytuacji bez wyjścia. Nie znamy swoich granic, dopóki nie znajdziemy się w podbramkowej sytuacji. O ile można wierzyć Walterowi, kiedy mówi, że został narkotykowym bossem, bo chciał zapewnić rodzinie byt po swojej śmierci, o tyle później wszystko staje się dużo bardziej niejednoznaczne, a do gry wchodzą i pewne cechy charakteru, które przez lata się nie ujawniały, i zwykła ludzka chęć bycia kimś. O tym, dlaczego Walter White to postać i szalenie skomplikowana, i budząca raczej pozytywne emocje w widzach, napisaliśmy na Serialowej bardzo dużo i nie ma powodu tego powtarzać po raz enty. Dość powiedzieć, że to jest i pewnie zawsze będzie jeden z najlepszych antybohaterów, jakich kiedykolwiek przedstawiono w telewizji.
Don Draper (Jon Hamm) – "Mad Men"
Don Draper jest jednym z moich ulubionych bohaterów wszech czasów i cokolwiek by nie zrobił, zawsze byłam i będę po jego stronie. A warto zauważyć, że trochę za uszami miał, począwszy od skomplikowanej przeszłości wojennej i zmiany tożsamości, poprzez małżeńskie zdrady, aż po zwykły, codzienny cynizm związany z takim a nie innym zajęciem.
Ale dla mnie Don Draper zawsze był przede wszystkim bogiem reklamy, supermanem wręcz – i to się nie zmieniło, nawet kiedy oglądałam jego bolesne upadki. Pamiętacie sezon 6, popadanie w alkoholizm, utratę kolejnej żony, problemy w pracy? No właśnie. A tatą stulecia też przecież Don nie był. To wszystko jednak dodawało mu tylko uroku, w końcu każdy niegrzeczny chłopiec w średnim wieku musi mieć trochę bagażu, inaczej byłby nudziarzem.
Jedną z największych zagadek serialu było to, że w pierwszych sezonach widzowie kochali i usprawiedliwiali Dona, a bardzo często nie znosili Betty, jego idealnej żony, która ewidentnie minęła się z powołaniem, kiedy została kurą domową z przedmieścia. Bardzo długo też tak reagowałam, wyleczył mnie z tego dopiero finałowy sezon. Ale niezależnie od tego, jak skomplikowana była moja relacja z jego żoną, Dona uwielbiać będę po wsze czasy i nigdy nic złego o nim nie powiem.
Emily Thorne (Emily VanCamp) – "Zemsta"
Niespodzianka! Serial, który w ostatecznym rozrachunku nie spełnił pokładanych w nim oczekiwań, teoretycznie nie powinien dziś być na żadnych listach, ale jednak postać Emily została ze mną na dłużej, niezależnie od tego, jak wiele skopano po drodze. Być może powodem jest fakt, że wciąż brakuje porządnie napisanych antybohaterek, a być może po prostu polubiłam tę małą socjopatkę i nic tego nie zmieni.
Młoda blondynka, która przyjeżdża do Hamptons pod zmienionym nazwiskiem i zaczyna mścić się na ludziach, którzy kiedyś skrzywdzili jej ojca i zmarnowali jej życie, od początku przyciągała do "Zemsty" jak magnes. Nie ona jedna zresztą, serial był pełen intrygujących postaci. Emily nie zawsze postępowała słusznie, zdarzyło się parę razy, że jej działania poskutkowały śmiercią kogoś niewinnego, ale koniec końców zawsze miała usprawiedliwienie – ci ludzie zabrali jej kiedyś wszystko.
Mimo że serial z każdym kolejnym sezonem coraz bardziej błądził, to właśnie dla Emily obejrzałam całość, licząc na to, że twórcy na koniec postąpią z widzami dość okrutnie i spełni się przepowiednia zawarta w słowach Konfucjusza: "Zanim wyruszysz na zemstę, wykop dwa groby". Niestety, zakończenie też zepsuto, choć pewnie nie aż tak jak finał "Dextera".
George Costanza (Jason Alexander) – "Kroniki Seinfelda"
Właściwie wszystkich bohaterów "Kronik Seinfelda" można by zaklasyfikować jako antybohaterów – to była gromadka życiowych cyników, obiboków i poszukiwaczy najłatwiejszych rozwiązań. Każdy z nich w jakimś sensie obrazował wady i przywary nas wszystkich, co na początku lat 90. było przełomowym pomysłem. "Seinfeldowi" udało się wzbudzić sporo kontrowersji, zwłaszcza kiedy zabito jedną z ważnych postaci, a główni bohaterowie zareagowali cudowną obojętnością, znaczy pytaniem: "To co, idziemy na kawę?".
Najdoskonalszym cynikiem i obibokiem był jednak George Costanza, niski, łysiejący, chorobliwie nieuczciwy facet, który – jak wszyscy – miał problem z zaangażowaniem się w jakikolwiek sensowny związek, a do tego przez większość czasu nie miał pracy, zdarzyło mu się zamieszkać u rodziców, popadał w rozmaite neurozy i ogólnie uciekał przed dorosłością, jak tylko mógł. Sam siebie kiedyś nazwał "władcą idiotów", co właściwie bardzo dobrze podsumowuje jego osobowość i życiowe ambicje.
Podobno postać była oparta na Larrym Davidzie – współtwórcy "Kronik Seinfelda". Piszę "podobno", bo choć tak podają oficjalne źródła, trudno mi uwierzyć w to, żeby Larry David rzeczywiście był takim człowiekiem. Ciekawostką jest też to, że Seinfeld wykorzystał w serialu nazwisko swojego prawdziwego znajomego – Mike'a Costanzy – a ten go pozwał, uznając, że zrobienie z niego kogoś takiego jak George to brak szacunku. Zakończyło się to oczywiście sromotną klęską pozywającego, choć właściwie można go zrozumieć. Nazwisko Costanza dzięki Seinfeldowi rzeczywiście nie kojarzy się najlepiej.
John Luther (Idris Elba) – "Luther"
"Luther" nie wymyślił postaci mrocznego gliniarza, zmagającego się z demonami siedzącymi wewnątrz i osaczającymi go z zewnątrz – tacy bohaterowie byli przecież w i "The Wire", i "The Shield" – ale niewątpliwie po mistrzowsku skorzystał z pewnych schematów, które już wcześniej się pojawiały. Kiedy John Luther na samym początku serialu pozwala mordercy spaść w przepaść, trudno nie poczuć zimnego dreszczu, w końcu ten facet to stróż prawa z jakże nam bliskiego Londynu.
Potem się okazuje, że Luther tego typu sytuacje przyciąga i że całe jego życie jest mocno pokręcone, a moralna elastyczność towarzyszy mu na każdym kroku. Czego przykładem jest chociażby dziwna relacja – podpadająca pod przyjaźń, a może i coś więcej – z uroczą socjopatką Alice Morgan, która być może zabiła, a być może nie zabiła swoich rodziców (pewnie zabiła). Inne jego związki z kobietami nie są bynajmniej prostsze, a i w pracy bynajmniej pod górkę nie ma, bo zewsząd otaczają go wyjątkowo mroczni mordercy.
Choć wybory moralne Luthera budzą kontrowersje, trudno nie być po jego stronie, niezależnie od tego, co akurat zmalował. Wszystko dlatego, że Idris Elba jest genialny jako gliniarz na krawędzi załamania czy też szaleństwa – nie da się nie przeżywać tego wszystkiego razem z nim i w jakiś sposób mu nie współczuć. A do tego jest w tym facecie co podziwiać – to dobry detektyw, który przynajmniej stara się robić to co słuszne.
Dexter Morgan (Michael C. Hall) – "Dexter"
Moja przygoda z "Dexterem" wyglądała bardzo różnie na przestrzeni lat – uważam, że to jeden z tych seriali, którym przydałoby skrócenie, i to tak o połowę – ale nawet ja nie byłam odporna na urok głównego bohatera. W ciągu ośmiu sezonów Dex zamordował w makabryczny sposób – poprzez poćwiartowanie – aż 134 osoby, a i tak większy problem niż z jego specyficznym zajęciem mamy dziś z zakończeniem serialu.
Zakończenie to jednak nie wzięło się znikąd – szefowie telewizji Showtime uznali, że nie można tak po prostu zabić bohatera, którego widzowie zwyczajnie lubili. To był największy paradoks w tym wszystkim – Dex postrzegany był jako postać, owszem, moralnie, hm, skomplikowana, ale w gruncie rzeczy pozytywna. Usprawiedliwiał go jego specyficzny kodeks moralny, który pozwalał mu zabijać tylko "tych złych". Da się to zaakceptować, prawda? W tym przypadku zdecydowanie się dało.
Miliony widzów z całego świata tak po prostu lubiły seryjnego mordercę i mu kibicowały w jego makabrycznych przygodach. I właśnie dlatego serial skończył się tak jak się skończył – nikt nie miał odwagi zabić Dexa i go ukarać, bo nie było stuprocentowej pewności, czy takie zakończenie zostanie zaakceptowane. Mamy więc zakończenie, z którego wszyscy się do dziś śmieją. Ale z drugiej strony kiedy pojawiają się plotki o powrocie Dextera w spin-offie, ta wesołość gdzieś znika. Wydaje się, że za kilka lat, może dekadę, taki powrót rzeczywiście może zostać zaakceptowany.
Elizabeth i Philip Jenningsowie (Keri Russell i Matthew Rhys) – "The Americans"
Oglądanie "The Americans" teoretycznie powinno być ciężkim przeżyciem i dla Amerykanów, i dla nas Polaków, narodu, który w latach 80. Rosja trzymała przecież pod butem. A jednak nie jest. Para głównych bohaterów – małżeństwo radzieckich szpiegów bawiące się w dom na przedmieściu w Waszyngtonie i co jakiś czas mordujące jakiegoś wroga Matuszki Rosji – z miejsca budzi sympatię i coś na kształt podziwu.
Nie chcemy, żeby ktoś ich nakrył i wsadził za kratki – choć nikt nie może mieć wątpliwości, że to przecież mordercy – nie chcemy też, żeby coś złego przytrafiło się im dzieciom. Im głębiej wnikamy w życie rodzinne Jenningsów, tym bardziej stają się oni bliscy. Philipem targa mnóstwo wątpliwości natury nie tylko etycznej, ale i, nazwijmy to, praktycznej – czyli pyta co jakiś czas, czy aby na pewno zwalczanie Ameryki ma sens, skoro jedyne, czego życzy swoim dzieciom, to żeby właśnie tutaj zbudowały swoje życie – zaś Elizabeth jest dużo bardziej zasadnicza.
To fantastycznie napisane postacie, a scenarzyści dobrze wiedzą, w którym momencie pociągnąć za który sznurek. Efekt? Chcąc nie chcąc, kibicujemy parze radzieckich szpiegów, którzy gdzieś pomiędzy rodzinnym grillem a pracą w biurze podróży znajdują czas na mordowanie niewinnych ludzi.