"Damien" (1×01): Nie taki diabeł straszny
Mateusz Piesowicz
9 marca 2016, 20:02
Serialowi twórcy nie zwalniają tempa w sięganiu po materiał źródłowy z dużego ekranu. Tym razem padło na klasykę horroru, czyli "Omen" Richarda Donnera, którego telewizyjna kontynuacja pod tytułem "Damien" daleka jest jednak od klimatycznego oryginału. Uwaga na spoilery.
Serialowi twórcy nie zwalniają tempa w sięganiu po materiał źródłowy z dużego ekranu. Tym razem padło na klasykę horroru, czyli "Omen" Richarda Donnera, którego telewizyjna kontynuacja pod tytułem "Damien" daleka jest jednak od klimatycznego oryginału. Uwaga na spoilery.
Jeśli nie pamiętacie bądź w ogóle nie znacie filmu z Gregorym Peckiem z 1976 roku, to przed seansem "Damiena" warto ten stan rzeczy zmienić. Przede wszystkim dlatego, że to w swojej kategorii absolutna klasyka, ale również z powodu dla nas istotniejszego – serial jest bezpośrednią kontynuacją filmu. Co ważne, tylko tego jednego, pierwszego "Omenu". Ani jego sequele, ani remake sprzed kilku lat nie zostały wzięte pod uwagę przez twórców serialu. Trzeba to uznać za pozytyw, bo przynajmniej oszczędza się nam konieczności obcowania z tej wątpliwej jakości dziełami.
Niestety jest to jeden z niewielu plusów, jakie ma "Damien". Serial autorstwa Glena Mazzary ("The Walking Dead") opowiada historię dorosłego Damiena Thorna (Bradley James), czyli dziecięcego antychrysta z filmu Donnera. Tutaj chłopak zdążył już konkretnie podrosnąć, jest fotoreporterem i ku swojemu szczęściu, a może raczej wygodzie scenarzystów, nie pamięta zupełnie nic z traumatycznych przeżyć sprzed lat. No, właściwie to nie pamiętał, bo w dniu trzydziestych urodzin fragmenty wspomnień nagle powracają, a wraz z nimi niepokojące i trudne do wyjaśnienia wydarzenia.
Problemów z "Damienem" jest kilka, ale pierwszy, bodajże najważniejszy, wynika z samego konceptu serialu A&E. Powiedzieć o mnie, że jestem fanem "Omenu" to zdecydowanie nadużycie, ale cenię sobie tamtejszy klimat i fakt, że ten film po latach nadal spełnia rolę, czyli, jak na horror przystało, po prostu straszy. "Damien" nie robi tego nawet w najmniejszym stopniu, a niepokojąca atmosfera pierwowzoru nie pojawia się tu nawet na moment. Przyczyna jest banalnie prosta. Cały "urok" filmu polegał przecież na tym, że źródłem zła był z pozoru niewinny chłopiec. Koncept przerażającego dziecka to sztandarowy chwyt twórców horrorów, więc nie wiem, na co liczyli twórcy serialu, zastępując chłopca nijakim trzydziestolatkiem.
Odkładając jednak na bok fakt, że według mnie "Damien" był od startu skazany na niepowodzenie, starałem się spojrzeć na niego inaczej. To przecież ciągle mogła być niezła historia, prawda? Antychrystem się wszak jest, a nie bywa, więc dorosły Damien mógł być równie złowrogi co jego młodsza wersja, a przy tym znacznie zwiększyć zasięg swojego oddziaływania. Pierwszy odcinek pokazuje jednak jasno, że twórcy zamierzają ciągnąć swój serial w zupełnie innym kierunku, chcąc uczynić z tytułowej postaci kolejnego z dziesiątek antybohaterów, jacy zaludniają telewizyjne ekrany.
Koncept ten, pomijając oczywistą wtórność, najzwyczajniej w świecie się tutaj nie sprawdza. Damien z "Omenu" to było przecież wcielenie zła, dzieciak, na którego widok dostawało się gęsiej skórki. W serialu otrzymujemy za to faceta, który w samym prologu heroicznie ratuje dziecko i staruszkę, a przy tym wygląda na kogoś, kto nie mógłby skrzywdzić muchy. Wszystko byłoby w porządku, gdyby usilnie nie przypominano nam, że mamy do czynienia z tym samym bohaterem co czterdzieści lat temu i nie, nie uważam, by amnezja była wystarczająco dobrym wyjaśnieniem.
Postać Damiena pogrąża absurdalny scenariusz, który m.in. każe mu bez zastanowienia zmieniać zdanie, czego kwintesencją była scena, w której najpierw wyrzekał się jakiejkolwiek wiary, by sekundę później z pełną powagą oświadczyć, że tajemnicza śmierć to jego wina. Takie kwiatki sprawiały, że bardziej od teorii z Antychrystem, zacząłem się zastanawiać, czy bohater nie ma po prostu wstrząśnienia mózgu po uderzeniu z pierwszych minut. To byłoby znacznie bardziej wiarygodne wyjaśnienie, a przy okazji oszczędziłoby Bradleya Jamesa, który swoją nieprzekonującą grą dopasowuje się do poziomu scenariusza. Jego cierpiętnicza mina, gdy z przejęciem godnym lepszej sprawy wykrzykiwał pretensje do figury Chrystusa na krzyżu, wywołała we mnie szczere rozbawienie i była kroplą, która przelała czarę goryczy.
Zamiast moralnej ambiwalencji mamy więc zbiór ledwo trzymających się kupy, banalnych scenek, których lepsze wersje możemy oglądać praktycznie w jakimkolwiek innym dramacie. Co gorsza, twórcy chyba mają widzów za wyjątkowo ciężko myślących, bo każda, nawet najbardziej schematyczna teoria musi tu być podana jak na tacy. A najlepiej, żeby została powtórzona dwa razy, bo wtedy mamy pewność, że tępy odbiorca zrozumie, co twórca miał na myśli. Czy ja naprawdę wymagam cudów, oczekując, że będę traktowany poważnie?
Mimo tego wszystkiego nadal starałem się szukać pozytywów. Wszak "Damien" nie musi być wiarygodny psychologicznie, jeśli zapewnia godziwą rozrywkę. I tutaj jednak czekało mnie rozczarowanie. Choć pilotowy odcinek, jak na horror przystało, uśmiercił paru bohaterów, to nie wynikło z tego zupełnie nic. Zero emocji, zero chęci odwrócenia wzroku od ekranu, zero jakiegokolwiek poruszenia. Byli, powiedzieli parę słów, które popchnęły historię do przodu i już ich nie ma. A mnie to zupełnie nie wzruszyło. No może poza faktem, że jedną z bohaterek (wybaczcie spoiler, ale muszę to napisać) wciągnęło bagno (!) w Nowym Jorku (!!!). Nie mam więcej pytań.
Jak więc widzicie, "Damien" jest wprost przesiąknięty głupotą, a czerpanie z niego jakiejkolwiek przyjemności wymaga ogromnych pokładów dobrej woli. Zalet można upatrywać w postaci Ann Rutledge (Barbara Hershey), która w pilocie tylko mignęła, ale jako jedyna potrafiła swoją rolą zaintrygować i sprawić, że nie chce się jej od razu wyrzucić z pamięci. O reszcie niech świadczy fakt, że najlepszymi momentami "Damiena" były wplecione w fabułę fragmenty oryginalnego "Omenu", którym towarzyszyła nagrodzona Oscarem ścieżka dźwiękowa autorstwa Jerry'ego Goldsmitha. Na szczęście do niej i do filmu można sięgnąć bez konieczności oglądania tego telewizyjnego tworu, co polecam jako odtrutkę sobie i wszystkim, których to nieszczęście spotkało.