Seryjnie oglądając #49: Czekając na Rosjan
Andrzej Mandel
11 marca 2016, 21:32
Nie da się ukryć, że mój tydzień wcale nie był tak serialowy, jakbym chciał, a i sporo rzeczy sprawiło mi zawód. Mam jednak nadzieję, że przyszły będzie lepszy, bo już lada moment wraca "Zawód: Amerykanin", a tych rosyjskich szpiegów wyczekuję z niecierpliwością. Uwaga na olbrzymi spoiler z "Colony"!
Nie da się ukryć, że mój tydzień wcale nie był tak serialowy, jakbym chciał, a i sporo rzeczy sprawiło mi zawód. Mam jednak nadzieję, że przyszły będzie lepszy, bo już lada moment wraca "Zawód: Amerykanin", a tych rosyjskich szpiegów wyczekuję z niecierpliwością. Uwaga na olbrzymi spoiler z "Colony"!
Przyznaję, miałem nadzieję obejrzeć w tym tygodniu więcej niż mi się udało. Nie przewidziałem jednak, że właśnie ostatni weekend spędzę na przeprowadzaniu swojej biblioteczki i papierów. W efekcie mam niemiłosierny bałagan i skłonność do czytania swoich licealnych wypracowań. Sąsiedzi zapewne zastanawiają się, czy jestem normalny, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie rechocze co chwilę w asyście okrzyków "O Boże, jaki ja byłem naiwny". W dodatku, bardziej czekam na nadchodzącą premierę "The Americans" niż przejmuję się tym, co dzieje się na bieżąco. Szczególnie, że zdarzają się solidne wpadki.
Weźmy takie "Sleepy Hollow", które z przyjemnego serialu inteligentnie balansującego na krawędzi spadło do kategorii "guilty pleasure" (ach, Abbie i Ichabod!). Jednak takich absurdów jak ostatnio to nawet w tej kategorii darować nie można. Naprawdę, tolerowałem bzdurną interpretację mitu o Pandorze. Przełknąłem ciężką aluzję, że już Sumerowie zapowiadali nadejście Abbie i Ichaboda jako Świadków. Pogodziłem się nawet z retrospekcjami dotyczącymi Betsie Rose (Amerykanów to pewnie bardziej kręci). Ale XVIII-wiecznego projektora filmowego (zapisującego zgrabnie na woskowym cylindrze) już przełknąć nie mogę, bo to zdrowe przegięcie, jeszcze większe niż brak opanowania drukarki i CMS-a w ważnych instytucjach rządowych.
Jeszcze większy zawód sprawiło mi "Castle". Co prawda po gościnnym występie Summer Glau nie obiecywałem sobie zbyt wiele (choć zawsze fajnie zobaczyć kogoś z "Firefly" u boku Nathana Filliona), ale nie sądziłem, że odcinek ten będzie wyglądał, jakby ktoś zlepił dwa różne seriale. W tym jeden bardzo, ale to bardzo słaby. Wątek, w którym ważną rolę odgrywała postać kreowana przez Summer Glau był tak naciągany i absurdalny, że mam wrażenie, że za "Castle" zaczęli odpowiadać nagle scenarzyści "M jak miłość". Dobrze chociaż, że wątek główny zaczyna nabierać rumieńców. To właśnie poszukiwania Ricka dotyczące tego, co działo się z nim w czasie jego zniknięcia uratowały odcinek.
Na szczęście nie wszystko zawodzi. Takie "Colony" zbliża się do finału sezonu (to już za tydzień!), a twórcy nadal nie kwapią się do bardziej szczegółowego opisu tego, co się stało i tego, kto rządzi. Co prawda, uwaga, mega spoiler!, zobaczyliśmy COŚ w ostatniej sekundzie odcinka, ale poza tym, że jest humanoidalne, nie można nic powiedzieć. Przy okazji, byliśmy świadkiem solidnej małżeńskiej awantury. Naprawdę, naprawdę dobrej. Całość odcinka była tak dobra, że aż przymknąłem oko na to, że ktoś po ledwie kilkugodzinnym przeszkoleniu mógłby z zimną krwią strzelać do ludzi i ruszać się jak profesjonalista. Takie rzeczy tylko w mokrych snach członków bojówek paramilitarnych latających po lasach z ASG.
Co ciekawe, coraz bardziej lubię w "Colony" Snydera, który wcale nie jest jednoznaczną postacią. O ile w pierwszym odcinku uważałem go za gnidę kolaborującą z Nimi dla własnych korzyści, o tyle parę ostatnich odcinków naświetliło nam inne strony kreowanej przez Petera Jacobssona postaci. Mało co jest jednoznaczne w "Colony" i bardzo, ale bardzo mnie to cieszy. Oby tak dalej.
W ogóle lubię odcienie szarości, zapewne dlatego tak czekam na "The Americans", ale lubię też czasem coś bardziej jednoznacznego. Może właśnie dlatego nie mogę też doczekać się powrotu "Faking It". Przy wszystkich komplikacjach sercowych bohaterów tego młodzieżowego serialu świat tam przedstawiony jest zaskakująco prosty. I choć wiele rzeczy jest tam umownych to jednak jest też zaskakująco realistyczny. Co więcej, jest też inteligentny, podobnie zresztą, jak Katie Stevens, z którą wywiad przeprowadzałem niedawno. Niedługo będziecie mogli go przeczytać.
Tymczasem czekam na Jenningsów i cieszę się, że w weekend będę miał "Boscha" na osłodę tegoż oczekiwania. Czyż życie nie bywa piękne?
A co Wy oglądaliście w tym tygodniu? Piszcie, komentujcie i zaglądajcie do nas na Twittera. Do zobaczenia za tydzień!