Hity tygodnia: "American Crime Story", "Bliskość", "The Last Man on Earth", "Żona idealna"
Redakcja
13 marca 2016, 16:03
"American Crime Story" – sezon 1, odcinek 6 ("Marcia, Marcia, Marcia")
Michał Kolanko: Emocji w "American Crime Story" nie brakuje, ale do tej pory obserwowaliśmy je głównie po stronie dream teamu. W tym odcinku jest inaczej. I chociaż to, w jaki sposób Marcia rozsypuje się i nie wytrzymuje presji ze wszystkich stron, jest może nieco przerysowane, to i tak całość robi ogromne wrażenie. Ten serial nie ma słabych punktów i wydaje się, że tak będzie cały czas.
Bartosz Wieremiej: Jak widać, tydzień bez zachwytów nad "American Crime Story" byłby obecnie nieco dziwnym przeżyciem. "Marcia, Marcia, Marcia" to odcinek pełen wymownych spojrzeń i momentów, w którym życie Marcii Clark (Sarah Paulson) zamieniło się w prawdziwy koszmar. Ocena jej pracy ustąpiła miejsca rozgrzebywaniu przez wszystkich problemów z (za moment już) byłym mężem, pastwieniu się nad jej wyglądem i wyciąganiu zdjęć z zamierzchłych czasów prosto z archiwum byłego małżonka nr 2. I w tym wszystkim chyba tylko Chris Darden (Sterling K. Brown) nie wyszedł na kompletnego mizogina w obliczu całej tej nagonki.
Także portrety innych bohaterów nabrały nowych odcieni, taki Johnnie Cochran (Courtney B. Vance) udowodnił, że zwykła przebiegłość i bezwzględność nie jest mu obca – w "Marcia, Marcia, Marcia" w zasadzie co kilka chwil coś knuł. To samo zresztą się tyczy F. Lee Baileya (Nathan Lane) i jego pytań do Marka Fuhrmana (Courtney B. Vance). W przypadku obrony nie obyło się także bez małej katastrofy na sali sądowej, a to z kolei dało nam możliwość spojrzenia na wściekłego Simpsona (Cuba Gooding, Jr.).
Ostatecznie więc kolejna już godzina "American Crime Story" zasługuje tylko i wyłącznie na pochwały. W większości z tych samych powodów co zwykle.
"Wikingowie" – sezon 4, odcinek 4 ("Yol")
Andrzej Mandel: Powolne tempo "Wikingów" procentuje tym, że intryga się zagęszcza. Trudno wyróżniać jakiekolwiek wątki, ale warto wskazać na Bjorna, który nareszcie przypomina wikinga z jajami. Przyznaję, nie spodziewałem się, że rozwinie się w tym kierunku chłopak, jak widać życie w cieniu ojca bywa równie męczące co życie w cieniu brata. W warstwie wizualnej zachwyciło mnie zestawienie obchodów świąt – Yol i Bożego Narodzenia. Plus fakt, że niektórzy mieli te święta stosunkowo udane, co stworzyło dobry, humorystyczny akcent.
Co ciekawe, na ocenie odcinka nie zaważyła nierealistyczna scena Ragnara na haju. Mało bowiem prawdopodobne, by w Europie był podówczas jakikolwiek przybysz z Państwa Środka, nie mówiąc o zapasie chińskich ziółek. Jednak znakomicie podkreślono tym to, jak samotny stał się Lothbrok i jak bardzo znużony jest władzą i intrygami. Co nie oznacza jednak, że pozwoli wejść sobie na głowę komukolwiek. Szczególnie nowemu rywalowi.
Bieżący sezon wędruje od hitu do hitu i chciałbym, aby tak pozostało.
"American Crime" – sezon 2, odcinek 10
Marta Wawrzyn: Jak już dziś pisałam i z chęcią powtórzę, to był idealny finał zaskakująco wręcz dobrego sezonu. John Ridley w tym roku postawił sobie trudne zadanie – opowiedzieć w 10 odcinkach kameralną, niejednoznaczną historię o gwałcie, poszukiwaniu tożsamości seksualnej, różnicach klasowych, rasizmie i wielu innych sprawach, w taki sposób, aby to wciągało.
Wielka szkoda, że masowa publika ABC tego nie doceniła, bo dla mnie ten sezon to pod pewnymi względami wręcz objawienie. To była bardzo dojrzale napisana i genialnie zagrana historia, która i powiedziała nam to i owo o dzisiejszej Ameryce, i przede wszystkim od początku do końca stanowiła emocjonalną bombę. W żadnym punkcie nie zdecydowano się na łatwiejsze rozwiązanie, a to, że sezon zakończono w nie do końca zamknięty sposób, tylko podkreśla niejednoznaczność całości.
Mimo że obejrzeliśmy wszystko od początku do końca, wciąż w stu procentach nie wiemy, co się wydarzyło na imprezie drużyny koszykówki i czy to, co się wydarzyło, można nazwać gwałtem. Nikogo z bohaterów nie da się też w stu procentach potępiać bądź popierać, bo "American Crime", opowiadając bardzo trudną historię, jakimś cudem uniknęło czarno-białych podziałów. Takie a nie inne zakończenie niewątpliwie tu pasuje i pozostaje tylko żałować, że to pewnie był ostatni sezon.
"Underground" – sezon 1, odcinek 1 ("The Macon 7")
Mateusz Piesowicz: Przyznaję, że nie spodziewałem się, by kolejną historię o niewolnikach dało się sprzedać w sposób znacząco odmienny od całej reszty. A przede wszystkim, że ta historia będzie emocjonować, poruszać i trzymać w napięciu od pierwszych do ostatnich sekund. Nowość od WGN America udowadnia, że takie cuda są możliwe i wcale nie potrzeba do tego nadzwyczajnych środków.
Niczego takiego "Underground" bowiem nie oferuje. To w gruncie rzeczy prosta opowieść o próbie ucieczki grupy niewolników z plantacji bawełny w Georgii, zawierająca kilka solidnie napisanych postaci i porcję niezłych dialogów. Tyle jednak wystarcza, by na godzinę skutecznie przykuć do ekranu.
Twórcy bardzo zręcznie poruszają się wśród różnych gatunków, poczynając od prostej przygody, poprzez mocny dramat obyczajowy z domieszką romansu, a kończąc na rasowym thrillerze. Całość doprawiono eklektyczną mieszanką w warstwie dźwiękowej (za dobór muzyki odpowiadał John Legend), która nadaje pilotowemu odcinkowi wysokie tempo od samego początku i nie pozwala mu zwolnić aż do końca. Oby taki rytm udało się utrzymać jak najdłużej.
"The Walking Dead" – sezon 6, odcinek 12 ("Not Tomorrow Yet")
Michał Kolanko: Nie ma żadnych wątpliwości, że "The Walking Dead" po serii rozczarowań odzyskuje swoją świeżość. Ten odcinek jest kolejnym mocnym punktem w tym sezonie. Atak w wykonaniu ludzi Ricka jest mimo wszystko czymś nowym – do tej pory nasi bohaterowie byli częściej w defensywie niż ofensywie. To, że Rick się na niego decyduje – zdając sobie sprawę z kosztów – tylko podkręca napięcie.
I ten odcinek świetnie to napięcie pokazuje. Wojna z Neganem nie okazuje się być tym, czym się zapowiadała – co znakomicie widać w końcówce, odwracającej o 180 stopni sytuację naszych bohaterów (jeśli można ich tak nazwać, Rick ponownie flirtuje z Ciemną Stroną Mocy, atak na Negana przeprowadzony w ten sposób jest tego dowodem). Całość jest bardzo spektakularna i została świetnie zrealizowana.
To wszystko sprawia, że w "The Walking Dead" pojawiła się świeżość, a przede wszystkim napięcie i chęć dowiedzenia się, co będzie za tydzień. Tego nie było od dawna. Więcej takich odcinków, a będzie można zapomnieć o tym, co działo się w pierwszej części sezonu.
"Żona idealna" – sezon 7, odcinek 16 ("Hearing")
Marta Wawrzyn: Czy doczekaliśmy się wreszcie wybitnego odcinka "Żony idealnej", na miarę tych z 5. sezonu? Nie. Ale doczekaliśmy się odcinka, który od pierwszej do ostatniej minuty zwyczajnie sprawiał frajdę. Pierwsze dziesięć minut – do czołówki – to cudowna, przezabawna farsa, w której główne role obok Alicii odegrali Veronica, Owen, półnagi Jason oraz bajgle, najwyraźniej bardzo dobre. Jeffrey Dean Morgan miał w tych scenach tyle wdzięku, że chyba bym nie narzekała, gdyby cały odcinek rozegrał się w mieszkaniu Alicii. Zwłaszcza że pod drzwiami pojawiali się coraz to nowi goście.
Równie zabawnie było w sądzie, gdzie Eli Gold utknął na dłużej w – wyjątkowo obleganej! – łazience dla niepełnosprawnych, a my słyszeliśmy jego uszami przygotowania prokuratora Foxa (Matthew Morrison) do ataku na gubernatora Florricka. Jestem ogromnie ciekawa, czy pan Schue pogrzebie ostatecznie karierę Petera. A poza tym chyba nie miałabym nic przeciwko temu, żeby Alicia i Jason żyli długo i szczęśliwie, przeżywając od czasu do czasu jakąś dziwną niedzielę.
Sześć odcinków do końca.
"The Night Manager" – sezon 1, odcinek 3
Andrzej Mandel: Wspaniałe widoki, wszystko pozornie leniwe, bo nikomu się nigdzie nie spieszy, a przynajmniej nikt nie sprawia takiego wrażenia. Ten odcinek to pojedynek aktorski, który toczyli ze sobą Hugh Laurie i Tom Hiddleston. Pojedynek na drobne gesty, spojrzenia, oszczędne dialogi. Tak buduje się napięcie bez strzelanin, wybuchów i wypruwanych flaków. A w tle jeszcze mamy tragedie rodzinne ludzi związanych z przestępczością zorganizowaną, naciski na najwyższym szczeblu na wywiad i kłopoty z nawiązaniem łączności z agentem prowadzącym. "The Night Managera" połyka się za jednym zamachem.
Marta Wawrzyn: A poza tym warto zauważyć, że po tym odcinku Tom Hiddleston został przez Brytyjczyków już niemal ogłoszony kolejnym Bondem. Facet ma wszystko i jeszcze więcej, żeby grać takie role. I nie sprowadza się to do wyglądu, w tym facecie wszystko krzyczy: "seksowny szpieg!". Fantastyczny jest oczywiście Hugh Laurie, świetnie patrzy się na charyzmatyczną Olivię Colman i oczywiście przepiękną Elizabeth Debicki.
BBC znów udowadnia, że jest w stanie zrobić dosłownie wszystko, również kinowego blockbustera w odcinkach.
"The Last Man on Earth" – sezon 2, odcinek 11 ("Pitch Black")
Marta Wawrzyn: Nie będę dziś zrzędzić na to, że najlepszy w tym sezonie odcinek "The Last Man on Earth" to ten, w którym nie było nikogo z dotychczasowych głównych bohaterów, i skupię się na tym, co wyszło. A wyszło tu dosłownie wszystko, począwszy od walki astronauty Mike'a (Jason Sudeikis) o życie, poprzez jego ciężkie boje z zarośniętym towarzyszem podróży (ostatnim człowiekiem na Ziemi, a jakże), aż po wycieczkę do Miami i znak "Alive in Tucson".
Docenić należy i komediowy Jason Sudeikis Show, i to, jak dobrze połączono tu makabrę, mrok, prawdziwe emocje i zupełnie mainstreamowy humor, z wisielczą nutką. Takich scen, jak ta, w której panowie patrzą na setki ludzkich ciał w białych workach, nie ma w komediach, ani tych z Wielkiej Czwórki, ani tych odważniejszych. Ale też udało się to przełamać scenami dużo lżejszymi i dającymi nadzieję na lepsze jutro.
"The Last Man on Earth" potrafi być serialem niezwykłym, a "Pitch Black" to najlepszy dowód na to.
"Dziewczyny" – sezon 5, odcinek 3 ("Japan")
Marta Wawrzyn: Znów niezły odcinek "Dziewczyn" – który prawdopodobnie byłby jeszcze lepszy, gdyby Lena Dunham poświęciła 100% czasu na wątek japoński. Fantastycznie się na to patrzyło, bo oto Shoshanna wreszcie się odnalazła. Uff. To lekki paradoks, że dorosłość dopadła ją w kraju, gdzie pannice po dwudziestce wyglądają się i zachowują jak nastolatki. Ale tak właśnie się stało, Shosh wreszcie wygląda na zadowoloną z tego co ma i ze swoim stylem bycia naprawdę tutaj pasuje (choć mówi trochę za szybko, żeby wszyscy ją rozumieli). A Japonia pasuje do niej.
Ponieważ jednak to "Dziewczyny", a nie wesoła komedyjka, której bohaterów żadne problemy nie dopadają, Shosh będzie musiała walczyć o to, żeby móc dalej prowadzić takie życie. I końcówka odcinka pokazuje, że ona wreszcie wie, czego chce, i jest do walki gotowa. Jestem pod wrażeniem.
Dobrze wypadli również Adam i Jessa – zdecydowanie chcę, żeby byli razem, bez względu na konsekwencje – a także zabawny crossover "Dziewczyn" z "Elementary".
"Bliskość" – sezon 2, odcinek 3 ("Advanced Pretend")
Marta Wawrzyn: Kolejny udany odcinek kameralnego komediodramatu braci Duplass. Tym razem Brett i Alex wrócili do przeszłości, do rodzinnego miasta, do domu, do życia, które mogli mieć. Sam pomysł średnio oryginalny, wykonanie po prostu przecudne. Znów zaroiło się od świetnych małych scen, których nie ma nigdzie indziej. Spontaniczny wybór kierunku na lotnisku. Brett i pierogi o poranku. Bieg chodnikiem do utraty tchu. Przebieranki w sklepie. Ping-pong. Slow Roll. Zaskakująca przygoda w łazience. Poszukiwanie skarbu w ogródku. I wreszcie SMS od Michelle.
Dużo cudnych scen, dużo autentycznych emocji, jedna szczera rozmowa, jedno pudełko z listem i cyckami – ten odcinek niewątpliwie należał do dwóch przyjaciół i ich powrotu do Seattle. Michelle i Tina były tym razem w tle, choć na pewno Tina robiła, co mogła, żeby ją dostrzec. Ciekawa jestem co dalej i jak zwykle szczerze życzę tym sympatycznym ludziom, żeby się odnaleźli, choć obserwowanie ich pogubienia niewątpliwie jest bardzo absorbujące.
"Happy Valley" – sezon 2, odcinek 5
Mateusz Piesowicz: "Happy Valley" przyzwyczaiło już, że co tydzień oferuje prawdziwą huśtawkę emocji, ale to, co zaserwowano nam i bohaterom tym razem, przechodzi wszelkie pojęcie. A zaczęło się całkiem niewinnie, bo od mocno zakrapianego wieczoru, który dla Catherine skończył się boskim porównaniem. Byłoby to nawet całkiem sensowne, gdyby nie okoliczności, w jakich padło. Ale zostawmy już biedną Ann (Charlie Murphy), wiadomo, że dziewczyna swoje przeszła, a jeszcze trochę przed nią.
Tym bardziej, że nie ona jedna wypiła nieco za dużo. Taki Neil (Con O'Neill) na przykład boleśnie się przekonał, że obawy, jakie żywił wobec Catherine nie były bezpodstawne, a nas zostawił z pytaniem, czy pociąg do kieliszka to jedyne, co ma za uszami. Łatwiejszy do rozszyfrowania jest John (Kevin Doyle), który miał już swój moment triumfu, ale postać to tak antypatyczna, że chyba nikogo specjalnie nie martwi fakt, że wyraz ulgi wkrótce zniknie z jego twarzy, prawda?
Wszystko to straciło jednak na znaczeniu w końcówce, która może wcale nie być tak oczywista, jak się to zdaje na pierwszy rzut oka. Ale o tym cisza – przekonajcie się sami, bo te kilka minut zelektryzowało mnie, jak mało co w tym tygodniu. A finał zapowiada się wprost niewiarygodnie dobrze. Czy mi się zdawało, czy Frances (Shirley Henderson) montowała sobie koktajle Mołotowa?
"Better Call Saul" – sezon 2, odcinek 4 ("Gloves Off")
Marta Wawrzyn: W tym sezonie nie przesadzamy z hitami dla "Better Call Saul", prawdopodobnie dlatego, że wciąż liczymy na choć jeden odcinek, który będzie wybitny od początku do końca. Ponieważ jednak Vince Gilligan i Peter Gould ewidentnie nie spieszą się z odkrywaniem wszystkich kart, na razie doceńmy po prostu historię Mike'a, który w "Gloves Off" miał niewątpliwie swoje nie pięć, a dziesięć minut.
Począwszy od intrygującego otwarcia odcinka – bez słów, za to z obrazami, które mówiły bardzo wiele – a skończywszy na satysfakcjonującym wyjaśnieniu tego, co się stało, to był kawał porządnej telewizji w kozackim stylu tak dobrze znanym z "Breaking Bad". Śledząc krótki wątek współpracy z Nacho, mogliśmy bardzo dokładnie poznać metody działania Mike'a. Niby nic nowego, a jednak przykuwało to do ekranu od pierwszej do ostatniej sekundy, bo Gilligan i spółka bardzo sprytnie osłaniali kolejne karty.
Podczas gdy wątek Jimmy'ego rozwija się dość wolno, Mike potrafi mu skraść show w dziesięć minut. Patrzenie na Jonathana Banksa w tej roli to czysta przyjemność, zwłaszcza że on tutaj przecież nie szarżuje, raczej udowadnia, że w spokoju drzemie niesamowita siła.