"Zawód: Amerykanin" (4×01): Szpiedzy na krawędzi
Andrzej Mandel
17 marca 2016, 22:03
Czekałem na nowy sezon "The Americans" i się doczekałem. Naprawdę było warto. Pojawiają się nowe wątki, wszystko się komplikuje, a słabych punktów naprawdę nie ma. Uważajcie na spoilery.
Czekałem na nowy sezon "The Americans" i się doczekałem. Naprawdę było warto. Pojawiają się nowe wątki, wszystko się komplikuje, a słabych punktów naprawdę nie ma. Uważajcie na spoilery.
Kolejny sezon "The Americans" zaczynamy w tym samym punkcie, w którym skończyliśmy poprzedni. My czekaliśmy długie miesiące, a w serialowej rzeczywistości minęło parę godzin. Trzeba przyznać, że punkt wyjścia wybrano doskonale. Tyle przecież zdarzyło się w finale 3. sezonu, że aż prosiło się o to, by nie robić skoków w czasie.
Na dzień dobry "The Americans" wbiło mnie w fotel przerażającą sceną wspomnień Philipa (Matthew Rhys). Ta retrospekcja pomaga nam zrozumieć, co się dzieje w głowie Miszy. A ewidentnie jest on teraz na krawędzi. Zdecydowanie nie pomogło mu to, co ostatnio zrobił, aby ochronić Marthę przed dekonspiracją. Stres związany z Paige też zapewne daje mu się we znaki. Mamy więc szpiega na krawędzi załamania psychicznego, który musi sobie sam radzić, bo u Elisabeth (Keri Russell) raczej zrozumienia nie znajdzie. Co może się wydawać dziwne, w jakiś sposób wspiera go Martha, sama mająca przecież problem z przystosowaniem się do sytuacji, w której odpowiada za śmierć kolegi z pracy.
Jeżeli przyjrzeć się uważnie, to wszyscy bohaterowie mają mniejsze lub większe problemy z dostosowaniem się do swojej sytuacji. Weźmy na przykład Stana Beemana (Noah Emmerich), który niby przechodzi do porządku dziennego nad tym, że żona od niego odeszła, ale na wieść, że może ona mieć romans z jego sąsiadem (i w pewien sposób przyjacielem – na pewno wiecie, o kogo chodzi) rzuca się na niego. To zdecydowanie nie jest zachowanie stabilnego psychicznie człowieka. Smaczku całej sytuacji dodaje to, co miał ów przyjaciel w kieszeni.
A propos tego, co było w kieszeni, to twórcy zręcznie wprowadzają nam nowy szpiegowski wątek, który zdecydowanie pokazuje oba ówczesne supermocarstwa w złym świetle. Chodzi tu o wymienioną w tytule odcinka nosaciznę (tytuł odcinka: "Glanders"), przystosowaną do użytku bojowego. Broń bakteriologiczna, jak trafnie zauważył Gabriel (Frank Langella jak zawsze w formie), jest zabroniona traktatami podpisanymi zarówno przez USA jak i ZSRR, ale i tak obie potęgi nad nią pracują. Rękę na pulsie trzeba więc trzymać. Gładko wprowadza się nam tu zupełnie nowa postać interesująco zagrana przez Dylana Bakera.
Przyznaję jednak, że póki co najbardziej interesuje mnie wątek Paige (Holly Tylor). Wiemy, że wyznała ona pastorowi Timowi, kim są jej rodzice. To musi mieć konsekwencje (tytuł następnego odcinka zapowiada nam, że raczej prędzej niż później), ale ciekawie też kształtują się jej relacje z rodzicami. Przy okazji, każdy marzy o sytuacji, w której matka serwuje propagandę przy śniadaniu, prawda? W chwili obecnej najbardziej intrygujące jest jednak to, czego nie zrobił pastor Tim. Zwróciliście na to uwagę?
Całość odcinka zachwyca precyzyjną konstrukcją (zwróćcie uwagę na to, jak przywoływane są wspomnienia Philipa i co mówi on o całej sytuacji), starannym tempem i dobrze wybranymi kontrapunktami. Sytuacja w Rezydenturze podkreśla nam powagę sytuacji, a rozmowa Sandry z Philipem i ich całkowicie zwyczajna zażyłość przypomina nam o tym, że nasi bohaterowie są zwykłymi ludźmi.
Nowy sezon "The Americans" zaczyna się świetnie. Nie mogę się więc doczekać następnych odcinków. A gdybym w skali 1-10 miał ocenić tę premierę, to najchętniej dałbym 11. Także za to, że przy scenie podobnej do tych, jakich już tysiące widziałem w serialach i filmach, odwracałem głowę, nie mogąc patrzeć na to, co jest na ekranie.
I tylko jedno się nie zmieniło – peruki. Jeśli wiecie, co mam na myśli.