"Daredevil" (2×01-06): Kilka złych dni
Mateusz Piesowicz
19 marca 2016, 22:02
Przed drugim sezonem "Daredevila" stanęło trudne zadanie dotrzymania kroku swojemu poprzednikowi, który udowodnił, że komiksowe historie mają rację bytu na małym ekranie. Poprzeczka zawisła więc wysoko, a że w samym serialu zaszło kilka zmian, to pytanie, czy uda się utrzymać poziom, stało się całkiem zasadne. Uwaga na spoilery z pierwszej połowy sezonu.
Przed drugim sezonem "Daredevila" stanęło trudne zadanie dotrzymania kroku swojemu poprzednikowi, który udowodnił, że komiksowe historie mają rację bytu na małym ekranie. Poprzeczka zawisła więc wysoko, a że w samym serialu zaszło kilka zmian, to pytanie, czy uda się utrzymać poziom, stało się całkiem zasadne. Uwaga na spoilery z pierwszej połowy sezonu.
Niektóre z tych zmian, jak wprowadzenie dwójki nowych bohaterów, widać na pierwszy rzut oka – nimi zajmę się za chwilę. Roszada zaszła jednak również za kulisami, gdzie dotychczasowego showrunnera Stevena S. DeKnighta zastąpiła dwójka Doug Petrie i Marco Ramirez. Informacja to może niezbyt istotna z naszego punktu widzenia, ale o tyle ciekawa, że pokazująca, jak bardzo Netfliksowi zależało na szybkim powrocie "Daredevila". Pośpiech, choć spowodowany niewątpliwie sukcesem pierwszej odsłony, nie zawsze wychodzi na zdrowie.
Daleki jestem wprawdzie od stwierdzenia, że nowy sezon jest wyraźnie słabszy od poprzednika, ale mając już za sobą kilka odcinków, nie mogę się pozbyć wrażenia, że to, co zobaczyłem, nie było w stu procentach satysfakcjonujące. Pisząc o pierwszym odcinku, Marta zwróciła uwagę, że serial nie stracił niczego ze swojego mrocznego klimatu zbudowanego na realistycznej brutalności. Trudno się z tym kłócić, bo już na samym początku zostaliśmy wrzuceni w prawdziwą orgię krwawej przemocy, która jednak wygląda całkiem niewinnie w porównaniu do tego, co wyprawia się później. "Daredevil" zachował więc atuty, które przyciągnęły do niego za pierwszym razem, a nawet je rozwinął. Szkoda jednak, że to samo nie spotkało wszystkich tutejszych elementów.
Fabularnie rzecz jest nieco bardziej rozbudowana niż przed rokiem, a to za sprawą wspomnianych już nowych bohaterów, czyli Punishera (Jon Bernthal) i Elektry (Elodie Yung), którzy dostali swoje osobne wątki. Matt (Charlie Cox) nie skupia więc całej uwagi na jednym przeciwniku, rozdzielając ją pomiędzy nie przebierającego w środkach mściciela i swoją wojowniczą byłą, w tle mając również mocno wkurzonych gangsterów ze wszelkich możliwych opcji. Do tego dochodzi jeszcze oczywiście "dzienna zmiana", w której trzeba skorzystać z prawniczej wiedzy, a i pewien dość przewidywalny, ale bardzo sympatyczny romansik się skroił. Ogólnie rzecz biorąc, na nudę nie możemy narzekać ani my, ani nasz bohater i choć fajerwerków w scenariuszu na razie nie uświadczyliśmy, to wypada on naprawdę dobrze.
Pomijając jednak fabularne zawiłości (które pewnie dopiero się zaczynają – nazwa Roxxon niewątpliwie jest znana miłośnikom Marvela), na pierwszy plan w tym sezonie wysuwa się coś innego. Mianowicie spór pomiędzy dwiema wizjami bohaterstwa. Pierwsza, reprezentowana przez Daredevila, to ta szlachetna opcja, którą reprezentuje cały szereg marvelowskich herosów. Nie ma tu mowy o zabijaniu, choć oczywiście solidne poturbowanie jest jak najbardziej w porządku. Druga, pojawiająca się zawsze tam, gdzie Punisher, to jej radykalna wersja, zakładająca permanentną likwidację osobników, którzy na to zasługują. Czyli w skrócie: zabijać czy zostawiać przy życiu?
Na tym moralnym konflikcie zbudowana jest przynajmniej połowa sezonu, co ma swoje lepsze i gorsze strony. Nieźle wypada to w samym środku akcji, gdy swoje metody i przekonania należy wcielić w życie za pomocą czynów, nieco słabiej, gdy skupiamy się na słowach. Jak do tej pory Daredevil i Punisher odbyli już dwie dłuższe pogawędki, które pozostawiły po sobie spory niedosyt. Niby wszystko zostało dość szczegółowo uzasadnione, pojedyncze zdania zapadały w pamięć (zwłaszcza kwestia Franka stwierdzającego, że Daredevila dzieli tylko jeden zły dzień od pójścia w jego ślady), ale całość nie sprawiała wrażenia wielkiej sprawy. Ot, konflikt, w którym każda ze stron ma jakieś racje, ale wyraźnie brakuje jakiejś iskry, która podniosłaby stawkę na poziom wyższy niż tylko spokój na ulicach. Nie jest to zarzut wobec Bernthala, bez wątpienia najlepszego jak do tej pory ekranowego Punishera (choć charakterystycznej czaszki trochę mi brakuje), a raczej w kierunku scenarzystów. Same starcia dwójki bohaterów są fantastyczne, jednak uzasadnienie ich konfliktu wydaje się nazbyt banalne i nie podgrzewa atmosfery tak, jak powinno.
Inaczej wygląda sprawa z Elektrą, gdzie w grę wchodzą kwestie osobiste, które od razu podkręcają napięcie. Choć, gdy przyjrzeć się uważniej, ten wątek jest bardzo podobny do historii Punishera. Również chodzi przecież o diametralnie różne metody stosowane przez bohaterów, jednak tutaj nie dążące do wspólnego celu. Elektrą kierują jej własne motywacje oraz, a może przede wszystkim, pożądanie ekstremalnych wrażeń. Dzięki temu, to właśnie ta bohaterka, a nie motywowany słuszną zemstą Frank, stała się bardziej przekonującym odbiciem Daredevila. Ten, choć wyrzeka się jej z całą stanowczością, na jaką go stać (patrząc na Elodie Yung, w duchu gratuluję silnej woli), w jakiś sposób daje się wciągnąć w jej gierki, co pozwala sądzić, że Panna Natchios nadal mocno działa na niewidomego herosa. I to nie tylko na poziomie uczuciowym, ale głębszym, który sprawił, że między tą dwójką jest tak wyraźna chemia.
Nie oznacza to wprawdzie, że jednoznacznie stawiam Elektrę nad Punishera, zwłaszcza że wątek tego bohatera może iść teraz w różnych kierunkach, ale nie ulega wątpliwości, że jej stosunkom z Mattem towarzyszą po prostu większe emocje. Z zastrzeżeniem jednak, że żadne z nich nie może się równać ze wspomnieniem Fiska (Vincent D'Onofrio) z pierwszego sezonu, za którym po prostu tęsknię, mając cichą nadzieję, że może pojawi się tu choć na chwilę.
Wszystkie te narzekania nie zmieniają jednak faktu, że pierwsze odcinki drugiego sezonu obejrzałem z niekłamaną przyjemnością. Kolejne minuty spędzone z "Daredevilem" umykały gdzieś niepostrzeżenie, nieważne, czy akurat obserwowałem porywające widowiskowością i brutalnością sceny akcji (pamiętna walka w ciasnym korytarzu z zeszłego roku doczekała się tu swojego równie efektownego odpowiednika), czy skromniejsze fragmenty z udziałem Foggy'ego (Elden Henson) i Karen (Deborah Ann Woll).
Ta dwójka została do tej pory zupełnie niesłusznie przeze mnie pominięta, a nadal stanowią oni przecież znakomitą równowagę dla chwilami nazbyt komiksowych dylematów głównego bohatera. Obok nich są jeszcze inni, nie mniej ciekawi bohaterowie, a uważni widzowie wyłapią kilka nawiązań do marvelowskiego uniwersum (zarówno netfliksowego, jak i filmowego). To wszystko po zaledwie sześciu odcinkach, a mam wrażenie, że z braku miejsca nie wspomniałem jeszcze o paru innych, równie istotnych kwestiach.
"Daredevil" pozostaje więc nadal absolutnie pierwszorzędnym towarem, nad którym póki co nie ma sensu wydawać jednoznacznych osądów – lepiej wrócić do oglądania.