Seryjnie oglądając #51: Ciężkie życie malkontenta
Andrzej Mandel
25 marca 2016, 20:03
W zasadzie myślałem, że nie będę już w tym tygodniu chwalić "American Crime Story", ale cóż… Znów nie mam na co narzekać, a coś robić trzeba. Uwaga na duże spoilery z "The Americans".
W zasadzie myślałem, że nie będę już w tym tygodniu chwalić "American Crime Story", ale cóż… Znów nie mam na co narzekać, a coś robić trzeba. Uwaga na duże spoilery z "The Americans".
Żywot wiecznego malkontenta jest mocno utrudniony, gdy nie bardzo jest na co narzekać. Owszem, w zeszłą niedzielę korciło mnie, by dać do kitów "Wikingów" za Chinkę, ale na szczęście Lagertha pokazała, że ma jaja większe niż niejeden facet. Metaforycznie rzecz ujmując, oczywiście. To nie pierwszy i nie ostatni raz, kiedy to właśnie ratuje odcinek. Ku mojej radości relatywnie mało było też Flokiego, bo ta postać mocno mnie już denerwuje swoim fanatyzmem.
Na tym jednak moje powody do narzekania się kończą, bo na przykład "Castle" udowodniło, że wciąż potrafi zaserwować przyzwoity odcinek z może i banalną zagadką, ale dobrze opowiedzianą. Przy okazji dowiedzieliśmy się całkiem sporo o tym, jaka była Beckett w młodości, a zawsze interesujące jest poznawanie przeszłości bohaterów. Niemniej, odcinek był z gatunku tych, które parę sezonów temu przemykały gdzieś standardowo, a teraz wyróżnia się na korzyść. Chciałbym, by "Castle" jednak szło w stronę finału całości, póki jeszcze trzyma jaki taki poziom.
Jednak trochę narzekam. No cóż…
Żadnych powodów do narzekania nie dało mi za to "American Crime Story". Amerykańskie media zachwycają się najnowszym odcinkiem i wcale im się nie dziwię. Nawet jeżeli wolałem poprzedni, to zajrzenie za kulisy kalifornijskiego wymiaru sprawiedliwości było naprawdę fascynujące. Praca ławnika w tym systemie to ciężka harówka w warunkach przypominających więzienne. Szczególnie przy takim procesie. Nic więc dziwnego, że komuś mógł się zdarzyć atak szaleństwa. Nie wspominając o szaleńczych wysiłkach obrony i oskarżenia, by ławników przerabiać, urabiać i wymieniać. Montaż z akompaniamentem "Another One Bites in The Dust" zachwyca. Choć może nie aż tak, jak fenomenalny w tym odcinku David Schwimmer.
Kiedy myślałem, że nic nie przebije "ACS", przyszli radzieccy szpiedzy i drugi tydzień z rzędu zrobili swoje. Nie powiem, by mi szczęka opadła na zakończenie odcinka, nic z tych rzeczy, ale takie ogólne wrażenie "WOW" zostało. Szczególnie po scenie w lotniskowym autobusie z "Tainted Love" w tle.
Stawkę mocno przebiła Paige, która – uwaga duży spoiler – wyznała matce, że wygadała się pastorowi. O tym fakcie Elizabeth i Philip już wiedzieli (plan usunięcia pastora już powstał), ale ciekawie słuchało się dyskusji matki i córki na ten temat. Jednego nie można Paige odmówić – odwagi. Jest równie odważna i uparta co jej matka.
Moje największe zainteresowanie wzbudza jednak wątek przyjaźni (?) Stana z Henrym, synem Jenningsów. Zastanawiam się bowiem, co z tego wyniknie w dalszych odcinkach, bo w "The Americans" nic nie pojawia się bez przyczyny, a każdy element jest dodawany w jakimś celu. Wiemy oczywiście, że młody zakochany jest w (formalnie wciąż) żonie Stana. Przy okazji Beeman też ma na niego wpływ. Oj, gdy Henry się dowie, kim są rodzice, to będzie dopiero ciekawie. Szczególnie że młody wygląda na kogoś, kto łatwo może oszaleć.
I dopiero ostatnia scena przypomniała mi, że to przecież tak naprawdę serial o małżeństwie i miłości. Biorąc pod uwagę liczne trupy zostawiane po drodze – naprawdę nieco skażona miłość. Swoją drogą, ciekawe, ile osób zabiją w następnym odcinku.
A co Wy oglądaliście w tym tygodniu? Piszcie, komentujcie i zaglądajcie do nas na Twittera. Do zobaczenia za tydzień!