Serialowa alternatywa: "Cuckoo"
Mateusz Piesowicz
30 marca 2016, 20:00
Nie wiem, jak Brytyjczycy to robią, że nawet z tak błahej komedyjki jak "Cuckoo" potrafią uczynić coś wyjątkowego. I nie groźny im przy tym żaden kataklizm, bo jak inaczej nazwać utratę fundamentu serialu po jednym sezonie?
Nie wiem, jak Brytyjczycy to robią, że nawet z tak błahej komedyjki jak "Cuckoo" potrafią uczynić coś wyjątkowego. I nie groźny im przy tym żaden kataklizm, bo jak inaczej nazwać utratę fundamentu serialu po jednym sezonie?
Andy Samberg, bo o nim mowa, dla którego "Cuckoo" od BBC Three było debiutem w brytyjskiej telewizji, ostatecznie gościł w serialu tylko w pierwszym sezonie i opuścił go, by poświęcić się pracy nad "Brooklyn Nine-Nine". Dla większości produkcji byłby to cios z gatunku takich, po których już się nie podnosi, ale Robin French i Kieron Quirke, twórcy "Cuckoo", dokonali niemożliwego. Miejsce Samberga zajęła inna gwiazda zza oceanu, mianowicie Taylor Lautner, a serial nie tylko na tym nie stracił, ale zaprezentował zupełnie nową jakość.
Trzeba jednak zacząć od początku, a więc od 2012 roku, kiedy "Cuckoo" z Sambergiem na pokładzie stało się najchętniej oglądanym sitcomem w historii BBC Three. Występ amerykańskiego komika na pewno walnie się przyczynił do osiągnięcia tego statusu, ale nie był jedynym elementem, za który brytyjska publiczność pokochała tę barwną historię. Punkt wyjścia scenariusza był bardzo prosty i opierał się na starym jak świat komediowym formacie, w którym rodzice dziewczyny poznają jej nowego chłopaka, a ten nie przypada im do gustu. Wyświechtany pomysł zyskał tu jednak świeże opakowanie, w którym najważniejszymi elementami byli perfekcyjnie dobrani wykonawcy.
Rodziców, Kena i Lornę Thompson, zagrali Greg Davies (brytyjski komik i aktor komediowy) i Helen Baxendale (zapewne większość kojarzy ją jako Emily z "Przyjaciół"), co okazało się strzałem w dziesiątkę, bo obydwoje stworzyli bardzo charakterystyczne kreacje. Obrazu dopełnili jeszcze Tamla Kari jako ich córka Rachel oraz Tyger Drew-Honey w roli jej młodszego brata Dylana. Ta czwórka z dodatkiem Andy'ego Samberga stworzyła świetnie uzupełniającą się grupę, w której zabawne sytuacje wynikały nie tylko ze scenariusza, ale również z naturalnej dynamiki w relacjach między bohaterami.
Te natomiast były wyjątkowo pokręcone, bo Thompsonowie tylko z pozoru należą do grona statecznych brytyjskich rodzin. Chociaż początek serialu zwiastuje właśnie taki, mocno schematyczny przebieg wydarzeń – Rachel wraca do domu po zagranicznych wojażach i przywozi ze sobą męża, Cuckoo (tak, to imię), który jest daleki od wyobrażeń jej rodziców o przyszłym zięciu. Zamiast lekarza, prawnika albo chociaż fana Aston Villi, na ich progu staje pozbawiony planu na życie hipis, wyznający banalne ideały o miłości i szczęściu jako życiowej filozofii, którą, co gorsza, zaczyna zarażać otoczenie. Ach, zapomniałbym, że rewolucyjne poglądy wygłasza przy okazji sprzedawania ziemniaków w mundurkach w swoim mini food trucku. Ideał, prawda?
Takie zawiązanie akcji było zapowiedzią masy oklepanych dowcipów, na czele z teściem próbującym się za wszelką cenę pozbyć natrętnego zięcia. Rzeczywiście, większość tutejszych żartów nie wychodzi poza schematy, ale muszę uczciwie przyznać, że dawno już oglądanie, jak zwalczają się dwie przeciwności, nie było dla mnie równie przyjemne. Relacja Kena i Cuckoo napędza cały serial, choć oczywiście, jak całą resztę tutaj, łatwo przewidzieć jej finał. Zanim do niego dojdzie odbędziemy jednak narkotykowy trip, przekonamy się, czy reinkarnacja istnieje i pomożemy spełnić marzenia o muzycznej karierze pewnej wyjątkowo nieutalentowanej śpiewaczce.
A to tylko ułamek atrakcji, bo zarówno rodzina Thompsonów, jak i jej otoczenie, jest dalekie od konwenansów. W tym właśnie tkwi największa siła "Cuckoo", że komediowe stereotypy umieszcza w świecie, któremu daleko do normalności. Zamiast wyrafinowanych angielskich rodów mamy tu proste rodziny z niewielkiego miasteczka, a stonowane zachowanie zastępuje otwartość i nieskrępowanie w nawet najbardziej osobistych kwestiach. Choćby religii (w różnych odmianach), która jest tu niespodziewanie często poruszana, podobnie, jak ateizm Thompsonów, głośno zaznaczany w kilku miejscach. Cuckoo wpasowuje się w ten świat z wielką swobodą i, co najdziwniejsze, szybko staje się jego naturalnym elementem, pod którego wpływem zmienia się całe otoczenie. Najlepiej widać to na przykładzie Lorny, chyba najbardziej zaskakującej postaci w serialu.
"Cuckoo" rosło więc w moich oczach z odcinka na odcinek, bohaterowie się zmieniali i wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że krótki (6 odcinków) sezon dobiegł końca, a kolejny przyniósł diametralną zmianę. Zamiast tytułowego bohatera na scenie pojawił się jego syn – Dale (Taylor Lautner, świeżo po "Zmierzchu"), a i kilka pomniejszych elementów się poprzestawiało. Rachel zyskała twarz Esther Smith oraz nowego, nudnego chłopaka Bena (Matt Lacey), a życie Thompsonów zdaje się nieco bardziej poukładane. Nie muszę chyba mówić, że pojawienie się Dale'a wszystko zmieni?
Ten, poza atutami czysto wzrokowymi, które twórcy "Cuckoo" zabawnie wykorzystują, oferuje jednak również inne zalety. Dale pod pewnymi względami przypomina swojego ojca (swoją drogą, między Sambergiem a Lautnerem jest trzynaście lat różnicy – dokładnie tyle, co w serialu), ale w oczy rzucają się przede wszystkim różnice. Brawa dla twórców, że nie poszli drogą prostej kopii, lecz stworzyli inną postać, tym samym gruntownie przebudowując cały serial.
Dale, jak to ładnie skomentowała Rachel, przypomina posłusznego psiaka, którego przytulenie jest pierwszym, naturalnym odruchem. Zwłaszcza że ten jest totalnie zagubiony w realnym świecie, nie zna zasad jego funkcjonowania i najzwyczajniej w świecie wzbudza współczucie. Sporo w nim naiwności, trochę melancholii, jest i odrobina smutku wydobywana w nawet najdziwniejszych sytuacjach. Na pewno daleko mu do typowego bohatera komedii, jakim był Cuckoo. Swoje robi też kreacja Lautnera, którego naprawdę doceniłem po tym, co tu pokazał.
Po "Cuckoo" (twórcy śmieją się, że tytuł wybrali dość nieszczęśliwie – trudno się nie zgodzić) nie spodziewałem się wiele. Kilka godzin bezbolesnej rozrywki i garść przyzwoitych dowcipów to wszystko, na co liczyłem, zwłaszcza mając w pamięci to, jak kończyły inne produkcje osierocone przez swoje gwiazdy. Tutaj jednak zmiana okazała się udana i wniosła zastrzyk świeżej energii do serialu, który pozostał przy tym bezpretensjonalną i odprężającą komedią. Dwa pierwsze sezony są dostępne na Netfliksie (z polskimi napisami), trzeci przed momentem skończył się w BBC Three, więc nic tylko oglądać.
***
Za dwa tygodnie w Serialowej alternatywie trochę się postraszymy wraz z mieszkańcami domu w Enfield.