Seryjnie oglądając #52: Trudne decyzje
Andrzej Mandel
1 kwietnia 2016, 22:02
Wydaje się, że święta wybiły z rytmu kilka moich seriali, ale i tak było czym się zachwycać. Od fantastycznego zakończenia "The Night Manager", poprzez kolejny znakomity odcinek "American Crime Story", aż po moich ulubionych radzieckich szpiegów. A po drodze gdzieś się wcisnęli "Wikingowie", w których zaczyna się pojawiać coś ciekawszego niż chińskie ziółka Ragnara. Uważajcie na spoilery z "The Americans".
Wydaje się, że święta wybiły z rytmu kilka moich seriali, ale i tak było czym się zachwycać. Od fantastycznego zakończenia "The Night Manager", poprzez kolejny znakomity odcinek "American Crime Story", aż po moich ulubionych radzieckich szpiegów. A po drodze gdzieś się wcisnęli "Wikingowie", w których zaczyna się pojawiać coś ciekawszego niż chińskie ziółka Ragnara. Uważajcie na spoilery z "The Americans".
Przyznam szczerze, że czas świąt spędziłem w całkowitej separacji od seriali. Skorzystałem z okazji, by wyłączyć się i odłożyć zarówno komputer, jak i pilota na półkę. To była bardzo dobra decyzja – książki przestały pokrywać się kurzem. Przynajmniej niektóre. Poza tym, święta służą do robienia innych rzeczy niż zwykle.
Co nie oznacza, że nie znalazłem czasu dla "The Night Manager". Po pierwsze, nie mogłem się doczekać, a po drugie trudno przepuścić okazję do oglądania takich dwóch jak Hugh Laurie i Tom Hiddleston na ekranie. Że nie ma takich dwóch jak ich troje, przekonałem się w trakcie odcinka finałowego, bo Olivia Colman dała czadu, naprawdę. Marta zachwycała się już całością odcinka i sezonu, więc mnie zostaje tylko się dołączyć. Oraz podziękować Hugh Lauriemu za stworzenie tak wiarygodnej postaci – równocześnie zwyczajnej, bo to przecież biznesmen, i przerażającej, bo to bezwzględny morderca. Co gorsza, trudno nie mieć wrażenia, że jedyna różnica między Dickiem Roperem a przeciętnym prezesem to fakt, że Roper zastąpił słupki w excelu prawdziwą krwią.
Jedno trzeba przyznać – na sam koniec sprawiedliwości stało się zadość. Ale to, jak wyglądało jej wymierzenie, pozostawiono naszej wyobraźni. Możemy się tylko domyślać i bardzo mi się to spodobało.
Ze sprawiedliwością nic wspólnego nie miał za to proces O.J.-a, co widać w "American Crime Story". W tamtych latach zderzyła się ze sobą czarna i biała Ameryka, a sam proces był korowodem prawniczych sztuczek i wykorzystywania rasistowskiej karty przeciwko sprawiedliwości. Pozytywne skutki, w postaci przyspieszenia emancypacji czarnej społeczności USA, dały o sobie znać dopiero później, ale na krótką metę widać było, że ludzie, dla których liczy się sprawiedliwość, mieli powodu do frustracji. Trudno mi nie docenić tutaj tego, jak gra Sarah Paulson, bo po prostu jej wierzę. Szkoda, że przysięgli nie uwierzyli prawdziwej Marcii Clark.
Przy okazji – kompletnie nie kupuję tego całego wątku pt. Ragnar ćpa chińskie ziółka. Kto to wymyślił i czemu jeszcze pracuje? Na szczęście Linus Roache, czyli król Ecbert ratuje "Wikingów" majstrując niezłą intrygę, a mnie oddalając od decyzji, by przestać oglądać ich na bieżąco. Fakt, że zbliża się bitwa (i pewnie dziś wieczorem jakieś porządne mordobicie zobaczymy) jednak pomaga. Czekam z niecierpliwością, prosząc tylko, by Chinka okazała się dowcipem samego Lokiego.
Oczywiście, cały tydzień skradli jednak radzieccy szpiedzy. Przyznam, że już na samym początku odcinka "The Americans" opadła mi szczęka, gdy okazało się, że Elisabeth i Philip po prostu poszli do pastora Tima i zaczęli mu wciskać naprawdę niezły kit. Naprawdę trzeba mieć tupet, by tak sobie pójść i zacząć mówić, że "tak, jesteśmy Sowietami, ale sam pastor rozumie, my tu o pokój i sprawiedliwość na świecie walczymy, jesteśmy tu po to, by pokojowo walczyć o pokój". Pastor wyjechał w tym momencie z żydami w ZSRR (całkiem celnie) i katolikami w Polsce, mając ewidentnie przestarzałe informacje co do Polski. Ale plus dla twórców za dbałość o szczegóły i kreślenie szerszego obrazu.
Z tą rozmową było trochę jak z trzęsieniem ziemi – potem były już tylko większe emocje. Na ekranie mignęła Margo Martindale i, jak zawsze, skradła znaczącą część show jednym spojrzeniem. Nie mam pojęcia jak ona to robi, ale bardzo mi się to podoba. Jej rozmowa z Gabrielem (Frank Langella) to był aktorski majstersztyk. Nie zapominając o treści, bo ważą tu się losy głównych bohaterów oraz życie pastora.
Notabene, nie wiem, czy zwróciliście uwagę na Stana. Znów ma celne podejrzenia, znów traktują go jak trochę oderwanego od rzeczywistości. Dalszy rozwój tego wątku może być więcej niż interesujący – szczególnie w momencie, gdy Stan natknie się w życiu Marthy na Philipa.
Żeby jednak było ciekawie, to najpierw Philip i Elisabeth muszą przetrwać skutki małego, acz poważnego wypadku Gabriela. Rodzinna wycieczka na Florydę, która miała dać czas na "przypadkowe" usunięcie niewygodnych świadków oraz rozmowy z Paige (rewelacyjna Holly Taylor) chyba odsunęła się w czasie. A ja gryzę paznokcie (no dobrze, wypalam papierosa za papierosem) i czekam z niecierpliwością na następny odcinek. Czemu tak długo trzeba?
Swoją drogą, to zaskakujące, jak ważne dla Philipa i Elisabeth jest dobro ich córki. Wydawałoby się, że szpiedzy będą mieli bardziej, hmm, elastyczne podejście. Tymczasem to właśnie dla niej robią wszystko, by pastor Tim przeżył. Przy okazji, ewidentnie nie chcą wracać do ZSRR. Nawet się nie dziwię, choć wątek z Mary Kay celnie udowadnia wady amerykańskiego społeczeństwa. I tak, spotkania przedstawicieli takich firm w dużej mierze tak właśnie wyglądają, byłem kiedyś na takim i uciekałem szybciej niż włoska armia przed Anglikami.
A co Wy oglądaliście w tym tygodniu? Piszcie, komentujcie i zaglądajcie do nas na Twittera. Do zobaczenia za tydzień!