"Banshee" (4×01): Coś się wydarzy
Marta Wawrzyn
3 kwietnia 2016, 13:02
Ulubiony serial dużych chłopców powrócił w znakomitej formie, choć nie da się ukryć, że jest taka jedna rzecz, z którą wszyscy mamy problem. Uwaga na gigantyczny spoiler – nie czytać dalej, jeśli nie widzieliście odcinka!
Ulubiony serial dużych chłopców powrócił w znakomitej formie, choć nie da się ukryć, że jest taka jedna rzecz, z którą wszyscy mamy problem. Uwaga na gigantyczny spoiler – nie czytać dalej, jeśli nie widzieliście odcinka!
Po finale 3. sezonu "Banshee" głównym zmartwieniem widzów było pytanie, co się stało z Jobem i czy przeżył. Chyba nikt nie sądził, że twórcy serialu to nasze zmartwienie póki co praktycznie całkiem zignorują, przesuną akcję do przodu o dwa lata i zabiją zupełnie inną postać, jedną z naszych ulubionych, tak się składa.
TU NAPRAWDĘ ZACZYNAJĄ SIĘ OGROMNE SPOILERY!
Początek odcinka "Something Out of the Bible" – tytuł to absolutnie świetne podsumowanie tego, jak się zmienił były szeryf Hood – zaskakuje, bo oto mamy Brocka, teraz już noszącego gwiazdę szeryfa, natykającego się przypadkiem po latach w domku w środku lasu na swojego byłego szefa. To dopiero początek szokowania widzów, bo jeszcze większym zaskoczeniem od zmian, które zaszły w miasteczku przez te dwa lata – Proctor jest burmistrzem, przede wszystkim – jest powód, dla którego ci ludzie znów musieli się spotkać. Śmierć Rebeki Bowman, którą zabójca potraktował wyjątkowo okrutnie.
To jest ogromny szok, z którym widzowie oswajani są przez cały odcinek – dostajemy flashbacki, wszystkie luki powoli i systematycznie są wypełniane – a i tak po tej godzinie nie wiadomo, co o tym myśleć. Zginęła jedna z naszych ulubionych bohaterek, a uzasadnienia póki co próżno szukać. Wiemy, że Rebecca praktycznie przejęła prowadzenie "biznesu" swojego wujka i że miała także powiązania z Hoodem, po tym jak ten znikł. Wiemy też, że pojawił się tajemniczy seryjny morderca. Poza tym nie wiemy nic.
Ponieważ "Banshee" to historia zaplanowana od początku do końca – warto zauważyć, że twórcy sami chcieli zakończyć serial zaledwie po czterech sezonach i sami zdecydowali, że finałowy sezon będzie miał tylko osiem odcinków – prawdopodobnie powinniśmy zaufać Jonathanowi Tropperowi i spółce, zapiąć pasy i dać się ponieść raz jeszcze temu szalonemu miksowi pokręconej przemocy i emocji związanych z konkretnymi bohaterami. W praktyce jednak bardzo chciałoby się już teraz dostać jakiekolwiek wyjaśnienie – czemu "Banshee" na dzień dobry pozbawia życia akurat Rebeccę i całkowicie zmienia pomysł na siebie. To znaczy dodaje postać seryjnego mordercy, agentów FBI i nowe śledztwo.
Na razie tego się nie dowiemy, ale zawsze możemy komentować to, co już nam pokazano. "Something Out of the Bible" to właściwie dość typowy odcinek po przeskoku w czasie – ileż to seriali już zrobiło coś podobnego! – a jednak zawiera sporo świetnych, mocnych scen, udowadniających, że Tropper wie, co robi. Wie też, jak przyciągnąć uwagę widzów i sprawić, żebyśmy od początku do końca siedzieli jak na szpilkach.
Oprócz Hooda i Proctora – którzy oczywiście znów się spotykają, rozpoczynając w tym samym miejscu poszukiwanie prawdy o Rebece – swój moment ma Carrie, która zamieniła się w międzyczasie w lokalnego Punishera. Ivana Milicevic zawsze wypadała rewelacyjnie w scenach walki, ale dopiero po tym odcinku – i jednocześnie po pojawieniu się seriali Marvela i Netfliksa – zaczęłam ją widzieć w jakiejś produkcji o superbohaterach. Ale nie takiej z CW, tylko właśnie netfliksowej, koniecznie w roli skomplikowanej psychologicznie dziewoi, która walczy o sprawiedliwość. Ivana ma i charyzmę, i przygotowanie fizyczne – oby ktoś to docenił po zakończeniu "Banshee".
Swoje pięć minut mają także nawrócony nazista Kurt Bunker i jego brat Calvin – totalny psychopata w przebraniu skromnego faceta. Trójkąt miłosny z tymi panami i żoną jednego z nich musi skończyć się krwawą łaźnią. I oby ten "dobry" przetrwał, w końcu nie każdy posterunek może się pochwalić stróżem prawa z taką przeszłością i takimi tatuażami.
Wśród atrakcji zapowiadanych na ten sezon znajduje się wspomniany seryjny morderca – choć nie mamy wcale pewności, że to on rozprawił się z Rebeccą – a także Eliza Dushku w roli agentki FBI. Pora więc zapiąć pasy i zobaczyć, do czego nas zaprowadzi szaleństwo zwane "Banshee". Zaakceptowanie – naprawdę zaskakującej, trzeba przyznać – śmierci jednej z ulubionych bohaterek łatwe nie jest, ale nie mamy powodu, aby nie mieć zaufania do scenarzystów.
"Banshee" od początku dobrze wiedziało, co robi, i miało świadomość tego, czym jest – totalną jazdą bez trzymanki, której twórcy czasem bawili się przemocą w stylu Quentina Tarantino, czasem serwowali rozpierduchy rodem z gier komputerowych, a kiedy trzeba potrafili odpalić odcinek skromny odcinek, wypełniony emocjonalnymi scenami. To zawsze była szalona zabawa, ale nie bez poważniejszej i mroczniejszej nutki. Im dalej w las, tym bardziej poznawaliśmy bohaterów, przywiązywaliśmy się do nich i przestawaliśmy widzieć "Banshee" tylko i wyłącznie jako miks przemocy, seksu i czarnego humoru.
Zabolała śmierć Siobhan, teraz boli śmierć Rebeki – dziewczynki w białej sukience, która spróbowała zła i jej zasmakowało. Czekam na rozwiązanie zagadki jej morderstwa i na tym etapie obdarzam twórców pełnym zaufaniem. W końcu zawsze do tej pory udowadniali, że koniec końców wiedzą, co robią.