Oceniamy serialowe nowości z marca 2016
Redakcja
6 kwietnia 2016, 11:33
"Underground"
Mateusz Piesowicz: Bardzo przyjemna niespodzianka. Serial o niewolnikach, który nie razi powtarzanymi do bólu frazesami, a nad dydaktyzm stawia akcję, akcję i jeszcze raz akcję. Już pilot, ba, sam jego początek rozgrywa się w kapitalnym tempie, a potem wcale ono nie spada.
Historia ucieczki grupy niewolników z plantacji bawełny w Georgii przynosi masę emocji, a do tego wyróżnia się naprawdę pierwszorzędną realizacją, nie przypominającą produkcji historycznej, lecz nowoczesne kino akcji. Towarzyszy temu wszystkiemu mocno zróżnicowana ścieżka dźwiękowa, odpowiednio podnosząca napięcie tam, gdzie jest to potrzebne. Dodajmy do tego grupę nieopatrzonych, lecz świetnie dobranych aktorów i mamy potencjalny hit.
Pewnym staje się wtedy, gdy do realizacji dodamy solidną historię. Scenariusz już w pierwszych odcinkach zanotował kilka porządnych wolt, nie pozwalając swoim bohaterom się nudzić, a nam pomagając lepiej ich wszystkich poznać. Postaci tu bowiem sporo, ale historię poprowadzono tak, by każdy mógł się właściwie zaprezentować. Próżno szukać tu jakichś szczególnych odkryć, ale wszyscy są na tyle charakterystyczni, że łatwo zapadają w pamięć, a przede wszystkim dają się lubić. Kibicowanie uciekinierom i emocjonowanie się ich losami jest zupełnie naturalne i najzwyczajniej w świecie wciąga.
Nawet jeśli nie wszystko tu gra (historycznych nieścisłości tu sporo, a i poszczególne wątki są nierówne), całość jest po prostu znakomitą rozrywką, udowadniającą, że nawet tak przemielony przez (pop)kulturę temat, jak niewolnictwo można sprzedać w sposób zajmujący, opakowując go w akcję, przygodę, romans i szczyptę thrillera. Oglądajcie, jeśli jeszcze nie zaczęliście.
Marta Wawrzyn: Ja bym tu jednak była nieco ostrożniejsza w pochwałach. Serial rzeczywiście wciąga, ma niezłe tempo, świetną ścieżkę muzyczną i jakiś pomysł na siebie. Ale nie widzę tu nic, co by go pozycjonowało wśród największych hitów roku czy choćby wiosny. Praktycznie wszystko to w jakiejś formie już widziałam, co prawda nie na małym ekranie – ale na wielkim, owszem. Nie zaskoczył mnie póki co ani nikt z bohaterów, ani rozwój któregokolwiek wątku, choć na pewno w czterech pierwszych odcinkach znajdzie się parę dowodów na to, że twórcy potrafią wyjść poza schematy.
Oglądam dalej, bo również zdążyłam tych bohaterów polubić i doceniam to, że nie wszystko tu jest czarno-białe. Ale wydaje mi się, że to jeszcze nie jest ten wielki przełom dla stacji WGN America, która od paru lat dobija się do pierwszej ligi i dobić się nie może. Na pewno jednak "Underground" znajduje się w ścisłej czołówce serialowych premier marca i jeśli tylko macie wolną godzinę w tygodniu, ja również Wam ten serial polecam.
"The Real O'Neals"
Bartosz Wieremiej: Po napisaniu recenzji rozpoczynających sezon dwóch odcinków "The Real O'Neals" nie zdołałem zasiąść do kolejnych. Do końca nie wiem dlaczego, choć myślę, że częściowo zaważyło o tym wspomniane w owym tekście ugrzecznienie wszystkiego. Świętoszkowate zadęcie jest dobrym materiałem do bardzo ostrego komediowego potraktowania i szkoda, że nie wykorzystano tej okazji.
"The Real O'Neals" jest po prostu dość letnią komedią, która, mimo że nie wydaje się zła, nie jest też zbyt dobra. W tych odcinkach, które widziałem, część aktorów wciąż szukała siebie. Przyjemne wrażenie robiły wszelkie halucynacje, choć chciałoby się, aby było ich nieco więcej. Przy okazji trafiały się też ciekawe gościnne występy – nawet Jezus wpadł na kilka chwil.
I nie wiem, czy kiedykolwiek wrócę do produkcji stacji ABC, ale również nie mogę powiedzieć, że czas spędzony z O'Nealami był traumatycznym przeżyciem.
Marta Wawrzyn: Dwa pierwsze odcinki "The Real O'Neals" – serialu o katolickiej rodzinie, która okazuje się mniej idealna niż chciałaby być – rzeczywiście wypadły całkiem nieźle. Martha Plimpton i Jay R. Ferguson mają swoje momenty jako rodzice całej tej zgrai, dzieciaki wypadają trochę słabiej, ale pewnie mogłyby się wyrobić.
Prawdopodobnie jednak nie dostaną szansy, bo tak jak serial znikł gdzieś w naszych prywatnych ramówkach – choć nie uważamy, żeby był zły – zniknie też z ABC. Dziesięć lat temu może by przetrwał, teraz jest po prostu za duża konkurencja. Najlepszy dowód? Nie jestem na "nie", a jednak odpuściłam sobie dalsze oglądanie.
"The Path"
Marta Wawrzyn: Na razie jestem po dwóch pierwszych odcinkach i muszę powiedzieć, że lekko mnie one rozczarowały. Widząc Jasona Katimsa wśród producentów oraz Hugh Dancy'ego, Aarona Paula i Michelle Monaghan w obsadzie, spodziewałam się co najmniej objawienia. Tymczasem "The Path" – serial o rodzinie, uwikłanej w działalność sekty – ma dość przeciętny początek i w ciągu pierwszych dwóch godzin nie wychodzi poza schematy. Dostaliśmy dokładnie taki zestaw, którego mogliśmy się spodziewać, słysząc hasło "serial o sekcie". I być może serial się rozwinie, stanie się bardziej mroczny i zacznie wciągać jak diabli, ale na razie nie jest to jeszcze wielki hit.
Trochę mnie niepokoi też kompletny brak chemii w rodzinie. Aaron Paul gra tutaj głowę rodziny, męża Michelle Monaghan i ojca 16-letniego chłopaka. To ostatnie wypada zwłaszcza dziwnie, bo choć aktor teoretycznie jest w takim wieku, że mógłby już mieć prawie dorosłego syna, w "The Path" wygląda raczej jak parę lat starszy brat swojego serialowego potomka. Interakcje w rodzinie w ogóle wypadają średnio wiarygodnie, co jest niepokojące, w końcu rdzeniem serialu jest historia rodzinna i kwestionowanie wiary przez jednego z jej członków.
Od razu spodobał mi się za to Hugh Dancy, który niby wiele nie robi – gra zupełnie inaczej, dużo mniej ekspresyjnie niż w "Hannibalu" – a jednak ma w sobie coś magnetycznego i przerażającego. Krótko mówiąc, "The Path" ma swoje zalety, wady niestety też ma, ale na tle premier marca wypada całkiem obiecująco. Na pewno będę śledzić serial dalej i liczę na to, że rozwinie się w trochę mniej przewidywalnych kierunkach.
"The Family"
Marta Wawrzyn: Podczas gdy Brytyjczycy tworzą kameralne, subtelne dramaty o rodzinach tracących dzieci ("The Missing") i odzyskujących je po latach ("Thirteen"), Amerykanie postanowili walnąć z grubej rury. "The Family" – w Polsce emitowane przez Canal+ jako "Rodzina Warrenów" – zapowiadało się intrygująco, ale niestety okazało się synonimem serialowej tandety, w której emocje wyraża się za pomocą wrzasku, łkania i darcia szat, a napięcie podkręca się tanimi cliffhangerami. Pierwsze dwa odcinki wydały mi się gorszą wersją produkcji Shondalandu, a dalsze oglądanie już sobie odpuściłam.
Bardzo żałuję, że to nie wyszło, bo pomysł był ciekawy – mamy tu polityczną rodzinę, która kiedyś straciła dziecko, teraz to dziecko wraca po latach, prawie już dorosłe, ale nie ma pewności, że to naprawdę ono – a i obsada jest pierwszorzędna. Przede wszystkim w "The Family" gra Joan Allen, którą, jak mi się wydawało, mogłabym oglądać wszędzie. Ale jednak są jakieś granice.
"The Family" manipuluje bezczelnie widzami, sięgając po tanie chwyty, podkręcając emocje i pozostając przy tym puściutkie w środku. Amerykańscy widzowie tego nie kupili – ostatnio oglądalność wynosi ok. 3 mln – i kontynuacji raczej nie będzie. Nie macie więc czego żałować, jeśli porzuciliście serial o pierwszym odcinku i zastanawiacie się, czy nie warto by jednak do niego wrócić.
"The Characters"
Marta Wawrzyn: Komediowy projekt Netfliksa, który na papierze wygląda całkiem ciekawie, ale na ekranie już niekoniecznie się sprawdza. Netflix zaprosił do udziału ósemkę młodych komików – w tym Henry'ego Zebrowskiego, Tima Robinsona czy znaną z "Orange Is the New Black" Lauren Lapkus. Każdy odcinek to tak naprawdę 30-minutowy miniserial, opowiadający zupełnie inną historię.
Przebrnęłam przez trzy pierwsze i mogę powiedzieć, że tak, owi młodzi komicy mają sporo fajnych pomysłów, bywają zabawni i razem tworzą całkiem świeżą zgraję. Ale też nie ma tu nic, co by mnie przykuwało do ekranu i kazało sięgnąć po następny odcinek. Nieznane twarze stworzyły coś średniego – to nie jest dobre hasło reklamowe, a właśnie do tego sprowadza się "The Characters".
O ile więc doceniam pomysł, próbę wyjścia poza schematy i sporą dawkę dziwności, którą można znaleźć w "The Characters", nie sądzę, aby tu był potencjał na hit. Każdy 30-minutowy odcinek spokojnie można by skrócić do 5-minutowego skeczu, dać do odegrania aktorom z "Saturday Night Live" i byłby lepszy serial.
"The Catch"
Bartosz Wieremiej: W zasadzie z przyjemnością obejrzałem pierwszy odcinek "The Catch". Był całkiem ciekawy, a i sam serial wydaje się mieć potencjał, aby przynajmniej na jakiś czas zapewnić odrobinę przyzwoitej rozrywki. Swoją drogą, niedługo stacja ABC po prostu zmieni nazwę na ShondaLand TV. Skoro Freeform to niby dobra nazwa, to i ShondaLand TV ma szansę zaistnieć.
"The Catch" może i wydaje się głupiutkie, ale jednak jest tu Mireille Enos oraz Peter Krause i można odnieść wrażenie, że ów duet jest w stanie wyciągnąć ten serial z opresji za każdym razem, gdy scenariusze przekroczą granice śmieszności. Ciekawi mnie, o ile więcej będzie gierek i wzajemnego wkręcania się przez grane przez tych dwoje postacie. Zastanawia, jak prezentować się będą proporcje między głównym wątkiem a sprawami tygodnia np. za miesiąc lub dwa.
Marta Wawrzyn: Ja też w zasadzie z przyjemnością obejrzałam pierwszy odcinek "The Catch" – największą zaś przyjemność sprawiało mi patrzenie na Mireille Enos, która jest tu po prostu przepiękna – ale drugi już przyjemności nie sprawił mi żadnej. Serial zdecydowanie jest głupiutki, ale gdyby sprowadzał się do wątku głównego mogłabym oglądać go dla dwójki głównych aktorów.
Sprawa tygodnia była jakimś koszmarkiem i zupełnie mnie nie zastanawia, jak będą wyglądać tu proporcje czegokolwiek za miesiąc, a tym bardziej dwa, bo na razie wątpię, żeby mi się chciało sięgnąć po odcinek nr 3. To po prostu straszny przeciętniak, którego nie uratuje nawet niesamowita Mireille. Sądząc po słupkach oglądalności, widzowie ShondaLand TV myślą tak samo i za miesiąc to po prostu już będzie serial skasowany. Niby trochę szkoda, ale z drugiej strony tyle jest teraz dobrych seriali, że takich przeciętniaków – którym kiedyś pewnie bym dała szansę – aż tak mi nie żal porzucać.
"The Aliens"
Marta Wawrzyn: Brytyjski serial, opowiadający o kosmicznej inwazji, który bardzo stara się być nieszablonowy i niegrzeczny. Ponieważ emituje go E4, większość akcji dzieje się gdzieś na blokowiskach, a jedną z głównych ról gra Michael Socha – brat Lauren – skojarzenie z "Misfits" nasuwa się samo.
"The Aliens" dzieje się ok. 40 lat po przybyciu kosmitów na Ziemię. Brytyjczycy inwazji się oparli i zamknęli potencjalnych okupantów w czymś w rodzaju getta, którego pilnują strażnicy. Kosmici mogą z niego wyjeżdżać na zewnątrz, po to żeby pracować w "ludzkim" mieście, oczywiście wykonując najbardziej podłe obowiązki. W getcie jest szalona przestępczość i bieda, kosmici noszą ciuchy z lat 90., a ludzie traktują ich jak gorszy gatunek i popalają ich włosy – wiecie, taki narkotyk.
Jest tu sporo fajnych pomysłów, serial potrafi być zabawny i lekko nieokrzesany, dokładnie tak jak "Misfits". Trzeba mu też oddać to, że inteligentnie komentuje podejście Europejczyków do imigrantów – co z kolei nieco go zbliża do "Humans".
Na tle amerykańskiej nędzy "The Aliens" wypada super – ma charyzmatyczną obsadę, przyzwoity scenariusz, nieźle napisane dialogi i jest po prostu jakieś. Ale jednak nie odnoszę wrażenia, że oglądam coś świeżego tudzież oryginalnego, to dla mnie po prostu kolejny serial E4 w stylu "Misfits". Na razie odłożyłam więc tę produkcję na półkę po obejrzeniu trzech pierwszych odcinków, przy czym nie wykluczam, że kiedyś może się z niej wykluć coś więcej.
"Slasher"
Mateusz Piesowicz: Nie należy ufać serialowi, który robi stacja o nazwie Chiller. Nie należy też ufać twórcy, który opisuje swoje dzieło jako połączenie współczesnego kryminału à la "Broadchurch" z twórczością Agathy Christie i klasycznymi slasherami. Twórcą w tym przypadku jest niejaki Aaron Martin, a serial, o którym mowa, nosi jakże pomysłowy tytuł "Slasher".
Fabuła tej amerykańsko-kanadyjskiej produkcji kopiuje rozwiązania z dziesiątek podobnych filmów – nie tylko stricte slasherów, bo sięga się tu równie chętnie po thrillery i, dość nieudolnie, po kryminały. Oczekiwanie oryginalności w przypadku "Slashera" byłoby z mojej strony skrajną naiwnością, spokojnie więc przyjąłem do wiadomości, że mamy tu do czynienia z tajemniczym, zamaskowanym mordercą. Jasne, bez tego się nie dało. Gorzej, że im dalej w las, tym liczba schematów zaczyna rosnąć. Otóż zabójca (pseudonim "Kat", pewnie wszystkie bardziej oryginalne były już zajęte) dobiera swoje ofiary według klucza. Jakiego? Niespodzianka – siedmiu grzechów głównych.
Na tym "zaskoczenia" się nie kończą, bo morderca rozpoczyna działalność w miasteczku Waterbury akurat w momencie, gdy przybywa do niego Sarah Bennet (Katie McGrath). Nie zgadniecie, że zupełnym przypadkiem dziewczyna postanowiła wrócić do miasta, w którym dwadzieścia lat wcześniej identyczny morderca zamordował jej rodziców. I tak się to kręci – miłośnicy gatunku przewidzą każdy zwrot akcji w kilka chwil, reszta może się dobrze bawić głównie zgadywaniem, kto umrze następny. Poziom trudności mocno średni.
Nie oszukujmy się jednak, scenariusz jest jednym z ostatnich atutów, jakich należy oczekiwać po takich produkcjach, jak "Slasher". Tu ma być krwawo (jest), efektownie (różnie z tym bywa) i emocjonująco (no cóż). Niestety, poza scenami siekania, odcinania, dźgania i okaleczania, trudno się tu doszukać jakichś zalet. Serial Chillera to przeniesiony na mały ekran slasher klasy B, w którym chodzi o pozbywanie się kolejnych płytkich postaci, a doklejona do tego historia interesuje mniej więcej tak, jak motywacje Freddy'ego Kruegera, Michaela Myersa czy Jasona Voorheesa. Tylko dla wytrwałych i mocno spragnionych fanów gatunku.
"Rush Hour"
Bartosz Wieremiej: Odgrzewany kotlet. Na dodatek serial nieśmieszny, a momentami wręcz nudny. Nie ma w nim nawet cienia uroku filmowego pierwowzoru – jest za to odpowiedni zasób poręcznych stereotypów. "Rush Hour" rozczaruje fanów komedii, filmów akcji, a nawet rozrywkowego tłuczenia po facjatach. Zdenerwuje miłośników kryminalnych procedurali, bo powiela się tutaj najgorsze możliwe rozwiązania.
W pierwszym odcinku słabo wypadają Jon Foo i Justin Hires, czyli odtwórcy głównych ról. Nie ma między nimi chemii, brakuje im także uroku i polotu, choć z drugiej strony za bardzo nie mają z czym pracować. Martwią sceny walk, bo niby udaje się tutaj, że owe pojedynki są raczej poważne, a jednak takie nie powinny być. Miały przecież sprawiać odrobinę radości i zwykłej frajdy.
Jeżeli więc któryś z twórców liczył, że podobnie jak filmy, telewizyjna wersja "Rush Hour" przyniesie zyski, to chyba bardzo mocno się przeliczy.
"Of Kings and Prophets"
Mateusz Piesowicz: Nowość, która skończyła najtragiczniej z tu opisywanych, bo zniknęła z anteny ABC po zaledwie dwóch odcinkach. Trudno się jednak dziwić takiej decyzji, skoro ich oglądalność leciała w dół w takim tempie, że zachodziła obawa, iż kolejne odsłony zobaczą tylko krewni i znajomi twórców. I to raczej nie wszyscy.
Muszę przyznać, że trochę mnie dziwi aż taki brak zainteresowania, bo "Of Kings and Prophets", choć daleko mu do określenia choćby średnim, nie odstawało jakoś szczególnie poziomem od innych koszmarków z telewizji ogólnodostępnej. Biblijna historia zjednoczenia Izraela przynajmniej realizacyjnie prezentowała się nieźle, posiadała też atut w postaci charyzmatycznego Raya Winstone'a w roli króla Saula.
Wygląda jednak na to, że historyczne produkcje poza kablówkami (a więc bez krwi, nagości i wulgaryzmów) najzwyczajniej w świecie nie mają już dziś prawa bytu.
"Houdini and Doyle"
Bartosz Wieremiej: Pomysł na ten serial jest prosty. Jego relacje z rzeczywistością na pierwszy rzut oka nieco zawiłe. Mamy sceptyka, wierzącego oraz jedyną w swoim rodzaju policjantkę próbującą normalnie pracować w czasach, w których mizoginia była nie tylko tolerowana, ale i często pożądana. Tym pierwszym jest Harry Houdini (Michael Weston). Tym drugim Arthur Conan Doyle (Stephen Mangan). Dzielną policjantką – posterunkowa Adelaide Stratton (Rebecca Liddiard).
Serial Davida Hoseltona i Davida Titchera porusza się po utartych ścieżkach i za bardzo poza nie nie wychodzi. Nie wzbudza silnych emocji, nie ciekawi, a po trzecim odcinku można spokojnie uznać, że ludzie piszący scenariusze uparli się, aby swoje sprawy rozwiązywać w jeden określony sposób. Serio, sprawdźcie, kto okazywał się mordercą w pierwszych trzech odcinkach. Naprawdę przydałby się w którejś z tych spraw jakiś lokaj.
Marta Wawrzyn: Nie będę sprawdzać, kto okazał się mordercą w odcinkach drugim i trzecim, bo ledwie przebrnęłam przez pierwszy. "Houdini and Doyle" to synonim zmarnowanego potencjału, telewizja nudna, przeciętna i bezjajeczna – do tego stopnia, że aż trudno uwierzyć, iż stoją za tym Brytyjczycy. Trudno też uwierzyć, że relacja słynnego magika z autorem przygód Sherlocka Holmesa mogła być tak nijaka.
"Heartbeat"
Marta Wawrzyn: Melissa George znów biega, tylko tym razem w szpilkach (a czasem bez) po szpitalu. Mimo że uwielbiam tę aktorkę i mogłabym długo patrzeć, jak biega albo robi cokolwiek innego, poddałam się po dwóch odcinkach. "Heartbeat" jako dramat medyczny jest zwyczajnie banalny, ale zawodzi też jako opowieść o niezwykłej kobiecie – prowadzącej niebanalne życie pani chirurg specjalizującej się w przeszczepach serca.
Alex Panttiere to postać przegięta pod każdym względem – ma absorbującą pracę, byłego męża i obecnego faceta, dwójkę dzieci, a do tego czas na seks, koszykówkę, chodzenie na eleganckie imprezy, rzucanie zabawnymi one-linerami i poznawanie życia swoich pacjentów. Krótko mówiąc, albo ta pani nie jest człowiekiem, albo znalazła jakiś magiczny sposób na wydłużenie doby. Oglądając "Heartbeat", nie jestem nawet w stanie skupić się na podziwianiu urody Melissy George, tak bardzo mnie absorbuje pytanie, jak ona znajduje czas na to wszystko.
Serial NBC bardzo starał się uczynić bohaterkę osobą niezwykłą i po prostu przedobrzył. "Heartbeat" wypada sztucznie, kiedy skupia się na Alex, i nudno, kiedy opowiada o wszystkim innym. To zwykły, byle jaki dramat medyczny, jakich próbowano nam wcisnąć już wiele, i niestety Melissa George nie robi różnicy.
"Hap and Leonard"
Bartosz Wieremiej: Niezależnie jaki by ten serial nie był, i tak od nowości SundanceTV nie da się oderwać. Wystarczy, że w pobliżu znajduje się Hap (James Purefoy) lub Leonard (Michael K. Williams), a kamera nigdzie się nie spieszy i już godzina z głowy. Zwyczajnie chce się poznawać tych bohaterów i ich historie – także te z retrospekcji. Chce się włóczyć po dziwnych miejscach, spotykać pokręconych ludzi i obserwować co tej dziwacznej zgrai wpadnie do łba w danej chwili.
Niemniej Nick Damici i Jim Mickle na podstawie prozy Lansdale'a stworzyli serial, od którego zwyczajnie trudno się oderwać. James Purefoy i Michael K. Williams wypadają tutaj świetnie. Podobnie zresztą Christina Hendricks. Teksas z końca lat 80. to również wystarczająco ciekawe miejsce, aby na trochę się w nim zatrzymać.
Marta Wawrzyn: Na pewno jedna z lepszych premier marca, ale czy nie można się od tego oderwać? Ja się odrywam bez problemu i uważam, że niewykorzystany potencjał jest tu większy niż wszystkie zalety. Z których najmocniejszą chyba są rozmowy Purefoya z Williamsem – co za fantastyczna chemia!
Całą resztę jednak gdzieś już widziałam w wersji bardziej klimatycznej, bardziej pokręconej, bardziej obciachowej etc. Takich zabaw na ekranie – raczej wielkim niż małym, ale jednak – trochę już było, w SundanceTV nie wymyślili wcale prochu ani nie stworzyli kolejnego hitu na miarę "Rectify". "Hap and Leonard" to przyjemny serial, który potrafi fajnie się bawić schematami kina klasy B, ma świetną obsadę, dobrze napisane dialogi i specyficzny klimat.
Wystarczy, żeby co tydzień oglądać, nie wystarczy, żeby pamiętać dzień po seansie, co się widziało.
"Flaked"
Bartosz Wieremiej: Produkcja, do której już nigdy nie zamierzam wracać lub raczej pomysł na serial, nad którym przydałoby się popracować przez kilkanaście miesięcy. Z drugiej strony serial wygląda ładnie i jest to jedyna pozytywna rzecz, jaką jestem w stanie wykrzesać z siebie w tym momencie.
"Flaked" jest niedopracowane, nieśmieszne i nudne. Głównego bohatera tego czegoś, czyli Chipa, nie da się ani lubić, ani też nie jest on na tyle ciekawy, aby poświęcać mu czas. Grający go Will Arnett momentami bywa wręcz nieznośny, co jest o tyle ciekawe, że przecież częściowo (wraz z Markiem Chappellem) sam sobie napisał tę rolę. Choć w sumie i tak dobrze wypada na tle reszty bohaterów. Tych zwyczajnie mogłoby nie być. Wystarczyłyby manekiny.
Marta Wawrzyn: A tu nie do końca się zgadzamy. To prawda, że Netflix spróbował tutaj podpiąć się pod modę na ponure komedie i wyszło jeszcze bardziej średnio niż w przypadku "Love", które zdecydowanie miało w sobie coś sympatycznego. "Flaked" mi się nawet podoba, kiedy nie próbuje być niczym więcej niż bezpretensjonalną rozrywką i sprowadza się do szlajania się bez celu po Venice i prowadzenia niespiesznych rozmów o niczym.
Problem mam z tym, co Will Arnett i twórcy uważają za największą wartość – czyli z Chipem jako alkoholikiem, mającym za sobą naprawdę straszne chwile. Arnett, który sam walczył z alkoholizmem, mówi, że w serialu jest wiele prawdy o tego typu zmaganiach. Ja widzę tu raczej pozerstwo, a przy tym za nic nie potrafię polubić Chipa, który bywa strasznym palantem. Kiedy zaś wyszło na jaw, dlaczego w Venice – i w życiu głównego bohatera – pojawiła się London, miałam ochotę rzucić czymś w stronę ekranu. To był zwyczajnie tani chwyt.
Szkoda, że "Flaked" jednak nie chciało być nieskomplikowaną komedią o hipsterskim życiu w Venice, bo jako takie mogłoby mieć potencjał. Uderzanie w bardzo mroczne nuty w takim serialu zupełnie do mnie nie trafiło, a Will Arnett wypada średnio, kiedy przychodzi mu grać prawdziwie dramatyczne sceny. Mimo wszystko w wolnej chwili obejrzę dwa odcinki, które mi jeszcze zostały, ale nie widzę tu potencjału na więcej sezonów.
"Damien"
Mateusz Piesowicz: Trudno to nazwać inaczej niż żerowaniem na popularności kultowego tytułu. W tym przypadku chodzi o "Omen" Richarda Donnera, którego kontynuacją jest serial A&E. Rzecz dotyczy głównego bohatera filmu, jak może pamiętacie, całkiem uroczego pięciolatka. No może poza faktem, że jednocześnie był Antychrystem. Tutaj zdążył już podrosnąć i, nie wiedzieć czemu, całkiem zapomnieć o swoim pochodzeniu i traumatycznych przeżyciach z dzieciństwa. Gdy przeszłość zaczyna o sobie przypominać, Damiena (Bradley James) czeka sporo niespodzianek.
Tego samego nie można niestety powiedzieć o widzach, którzy otrzymali serial zwyczajnie nudny. Nic tu nie straszy, nikt nie interesuje, nie można nawet powiedzieć, by choć raz podczas oglądania podniosło mi się ciśnienie. Nie licząc momentu, gdy jedna z bohaterek utonęła w bagnie w środku Nowego Jorku, co przyprawiło mnie o drgawki ze śmiechu i niezmiennie pozostaje najgłupszą rzeczą, jaką widziałem w tym roku w telewizji.
Zamiast emocji i gęsiej skórki mamy zatem bohatera, który powinien miotać się pomiędzy swoją podwójną naturą, ale ma pewien problem – to w gruncie rzeczy poczciwy facet. Może nawet dałoby się go polubić, gdyby akurat nie był bohaterem marnego serialu. Trochę kiepsko jak na szatański pomiot, prawda?
"Crowded"
Bartosz Wieremiej: Potencjalnie ciekawa obsada i nic więcej. Ach, przepraszam "Crowded" to również powrót Mirandy Cosgrove do telewizji. Oj, coś czuję, że niektórzy już teraz tęsknią za "iCarly".
Niestety poza tym nazwiskami – grają tu także Patrick Warburton i Carrie Preston – "Crowded" to marny pomysł, nieciekawe wykonanie i wymuszone żarty. Wspomniana obsada męczy się przy każdej stronie scenariusza, a twórcy serialu przy okazji udowadniają, że nie ma takiego nieśmiesznego dowcipu, którym nie próbowaliby ubić własnej produkcji.
To zresztą niesamowite, że "Crowded" w ogóle wylądowało na antenie NBC. Ową myśl tylko potwierdza spotkanie z trzecim odcinkiem tego komediowego koszmaru. W "Brother" poznać można kolejnego członka rodziny i trzeba przyznać, że ów delikwent jest równie nieśmieszny jak reszta ferajny. Kolejne odcinki chyba już muszę sobie darować, bo jeszcze kilkadziesiąt minut, a Mike, Martina i pozostali Moore'owie wpędzą mnie w depresję.
"Criminal Minds: Beyond Borders"
Bartosz Wieremiej: Spin-off, który kompletnie nie ma sensu. Wróć, ma. Powoduje, że CBS może znowu wszystko obklejać twarzą Gary'ego Sinise'a. Widać ktoś tu tęskni za złotymi czasami "CSI", wtedy jeszcze w trzech odmianach, kiedy bohaterów tych produkcji znaleźć można było wszędzie.
Postacie w "Criminal Minds: Beyond Borders" robią w zasadzie to samo, co ich koledzy i koleżanki z "Criminal Minds". Jedyną różnicą jest fakt, że zamiast po Stanach Zjednoczonych, latają po całym świecie. Mają również własny samolot – ładniejszy niż Hotch i spółka. Bohatersko ratują więc amerykańskich turystów lub po prostu obywateli USA zagrożonych w różnych, z założenia egzotycznych miejscach. Przy okazji torturują widza setkami linijek niepotrzebnej ekspozycji oraz niosą kaganek behawioralnej oświaty do miejsc, w których zadaje się głupie pytania.
Co więcej, oczywiście w pierwszych odcinkach okazuje się, że wręcz każdy Amerykanin powinien czuć się zagrożony, a FBI może latać po świecie i grozić komu popadnie. Strzelać zresztą też.