"American Crime Story" (1×10): O.J.-a tu nie było
Mateusz Piesowicz
6 kwietnia 2016, 23:03
Dziewięć odcinków doskonałego serialowego popisu. Dziewięć odcinków emocji na najwyższym poziomie. I w końcu ten dziesiąty, który dokonał niemożliwego i przebił wszystkie poprzednie. Nie będzie to proste, ale postaram się znaleźć jeszcze kilka słów na wyrażenie zachwytu. Oczywiste spoilery z finału.
Dziewięć odcinków doskonałego serialowego popisu. Dziewięć odcinków emocji na najwyższym poziomie. I w końcu ten dziesiąty, który dokonał niemożliwego i przebił wszystkie poprzednie. Nie będzie to proste, ale postaram się znaleźć jeszcze kilka słów na wyrażenie zachwytu. Oczywiste spoilery z finału.
Pierwsza z tysiąca myśli, jakie kłębiły mi się w głowie po zakończeniu tego odcinka? Jaka szkoda, że seriale nie mogą zmienić rzeczywistości i pokazać przeszłości w takim kształcie, w jakim chcielibyśmy ją zobaczyć. Szkoda, że zakończenie procesu O.J. Simpsona musiało być takie jak w prawdziwym świecie. Szkoda, bo zamiast triumfującego uśmiechu oskarżonego chciałoby się obejrzeć chociaż jego cień na obliczach rodzin ofiar. Chociaż to drobne, nic przecież nie znaczące w obliczu utraty bliskiej osoby, zadośćuczynienie. Niestety, choć, jak zauważyła Marcia Clark, w każdym innym przypadku wszyscy chcą sprawiedliwości dla ofiar, tym razem było inaczej. Co za parszywa, niezmienna rzeczywistość.
Przed startem serialu trudno mi było uwierzyć, że "American Crime Story" zdoła utrzymać zainteresowanie widowni przez cały sezon. Nie w przypadku historii, którą znamy, w mniejszych czy większych szczegółach, wszyscy. Wydawało się niemożliwością, by zrobić coś więcej niż poprawnie odwzorować prawdziwe wydarzenia, co już byłoby przecież sporym sukcesem. Rzeczywistość przerosła jednak wszelkie oczekiwania. Ryan Murphy i spółka stworzyli serial poruszający, choć jego zakończenie znaliśmy, zanim jeszcze się zaczął. Teraz można całą tę wiedzę wyśmiać i uznać za zupełnie bezwartościową – "American Crime Story" obaliło naszą znajomość faktów w sposób absolutnie spektakularny.
Tak jak w całym sezonie twórcy nie bawili się z nami w żadne subtelne gierki, tak i w finale wytoczyli od razu najcięższe armaty. Krótkie wystąpienie O.J.-a, mowy końcowe prokuratorów i obrońców, narada przysięgłych i werdykt. Całość zajęła ledwie pół odcinka. Jedno z najkrótszych trzydziestu minut, jakie pamiętam. Powiedzieć, że siedziałem jak na szpilkach, to nic nie powiedzieć. Drżałem z emocji – oburzałem się na mowę Simpsona, liczyłem niepodważalne dowody jego winy, w końcu w osłupieniu wysłuchałem obrazowej analizy zachowania oskarżonego, jaką zaprezentował Chris Darden. Jak się do tego w ogóle ma wystąpienie Johnniego Cochrana i jego powtarzane niczym mantra: "If it doesn't fit, you must acquit"? Przecież to jakaś kpina z wymiaru sprawiedliwości, prawda?
Nieprawda. Dobrze o tym wiedziałem, wszyscy wiedzieliśmy, a jednak trudno było przyjąć do wiadomości, że werdykt jest, jaki jest. Nie zważając nawet na fakt, że przysięgli dyskutowali o sprawie krócej, niż ktokolwiek inny w Stanach, oglądając w napięciu procedurę odczytywania wyroku, ciągle tłukło się w głowie, że to niemożliwe. Nie może być tak rażącej niesprawiedliwości, nie w takim miejscu.
Twórcy "American Crime Story" grali na naszych emocjach co tydzień, przygotowując nas do wielkiego finału, ale i tak ogłoszenie werdyktu było przytłaczające. Szczerze mówiąc, nie przypominam sobie sytuacji, by cokolwiek tak przewidywalnego zaskoczyło mnie w porównywalnym stopniu. Mimo tego, że praktycznie każdy odcinek przynosił nowe sensacje i zaprzeczał zdrowemu rozsądkowi, to, czego świadkami byliśmy w finale, spadło jak grom z jasnego nieba. Uśmiech O.J.-a, głośny płacz Kim Goldman, wiwatujące tłumy na ulicach, powstrzymująca łzy kobieta w ławie przysięgłych, Simpson w ramionach Johnniego. Szok.
Takie poruszenie to oczywiście zasługa twórców i sposobu, w jaki poprowadzili swój serial. Od samego początku postawili punkt ciężkości tej opowieści na jej bohaterach, nie na niej samej. Pozwoliło to spojrzeć na proces i wydarzenia mu towarzyszące z zupełnie innej perspektywy. Ci, którzy znali je z informacji medialnych, mogli przeżyć wszystko na nowo, ale w głębszym wymiarze, cała reszta odczuć to, co czuła w tamtym czasie Ameryka. Dzisiaj, patrząc na "American Crime Story" jako całość, łatwo dostrzec, że to nigdy nie była historia O.J. Simpsona. To opowieść o Stanach Zjednoczonych i podzielonym społeczeństwie reprezentowanym na sali sądowej przez dwie strony procesowe.
Zwróćcie uwagę, że z grona wszystkich najważniejszych bohaterów serialu w gruncie rzeczy najmniej wiemy o teoretycznie najistotniejszym z nich. Znamy dokładnie historię Marcii Clark, tutaj uzupełnioną o dramatyczne wydarzenia z przeszłości, wiemy o pochodzeniu i ambicjach Chrisa Dardena, poznaliśmy motywacje kierujące Johnniem Cochranem. Można by tak wymieniać jeszcze chwilę, a O.J. pojawiłby się dopiero na którymś z kolei miejscu na tej liście. Co więcej, można do niej dodać całe grupy społeczne, czyli białych i czarnych, bo to oni stali tu po przeciwnych stronach barykady. To ich oglądaliśmy na sali sądowej, gdy spierali się w procesie stulecia. O.J. Simpson był tylko symbolem. Dla jednych symbolem zwycięstwa nad uciskiem i niesprawiedliwością, dla innych czegoś wręcz przeciwnego. Jego samego jednak, wbrew temu, co napisał na ścianie celi, nigdy tu tak naprawdę nie było.
Doskonale widać to też po finale, w którym ponad połowę czasu spędziliśmy na przyglądaniu się, jak poszczególni bohaterowie radzą sobie z "sukcesem" i porażką. O.J. świętuje, ale zdaje się być jedyną osobą, która to robi. Tłumy na ulicach nie wiwatują na jego cześć, Johnnie Cochran i jego współpracownicy również nie wznoszą toastów nad byłym futbolistą. Oni wierzą w to, że właśnie coś zmienili, że dokonali czegoś na tyle wielkiego, że warto było poświęcić w tym celu pamięć dwójki zamordowanych ludzi. Dziś, z perspektywy czasu, widać skalę ich pomyłki. Wtedy jednak nieliczni przedstawiciele zdrowego rozsądku musieli zostać zagłuszeni.
Warto zatrzymać się przy jeszcze jednym z bohaterów tego finału, a więc Robercie Kardashianie. Żadna z postaci nie przeszła bowiem takiej drogi, jak ta grana przez Davida Schwimmera. Stopniową ewolucję w myśleniu Kardashiana mogliśmy obserwować na przełomie całego sezonu. Począwszy od stojącego murem za "Juice'em" przyjaciela, poprzez członka dream teamu, w którym powoli kiełkowało ziarno zwątpienia, aż po przerażonego człowieka, który w końcu uświadomił sobie wagę czynu, jakiego się dopuścił. Oglądanie szopki, jaką odstawił O.J. na swoim przyjęciu, było kroplą przelewającą czarę goryczy i dopełnieniem koncertowej gry Schwimmera.
Chwalić oczywiście można całą obsadę i wszystkich jej członków z osobna, co na pewno będziemy jeszcze mieli okazję robić zarówno my, jak i grona wręczające przeróżne nagrody, ale teraz wypada się cieszyć tym finałem i całym znakomitym sezonem. Takich emocji i zaangażowania, jakie w nas wywołał, nie spodziewał się chyba nikt i nieistotne, że zazwyczaj nie zostawiał nas w najlepszych humorach. Jeśli telewizja ma poruszać, to "American Crime Story" robi w najlepszy z możliwych sposobów. Dziękuję i proszę o więcej.