Nasz top 10: Najlepsze seriale marca 2016
Redakcja
10 kwietnia 2016, 12:33
10. "American Crime" (spadek z 4. miejsca)
Marta Wawrzyn: "American Crime" zaliczyło spadek nie dlatego, że stało się pod koniec słabsze, po prostu w marcu konkurencja była dużo większa niż w styczniu i lutym. Ale 2. sezon był świetny, jeszcze lepszy niż pierwszy, a to, jak się zakończył, świadczy o dojrzałości całej opowieści. Nie musimy dokładnie wiedzieć, co się stało z tymi bohaterami, wystarczy, że poznaliśmy nieźle kolejne bolączki amerykańskiego społeczeństwa – dalekiego od wciskanego ludziom kitu, znaczy ideałów.
Współczesna Ameryka to i rasizm, i podziały finansowe, i brak akceptacji dla mniejszości, i elitaryzm tam, gdzie go być nie powinno – mam tu na myśli przede wszystkim system edukacji, faworyzujący nie najlepszych, a tych, których stać. I bardzo dobrze było to widać w 2. sezonie serialu, który pewnie niestety już nie powróci, bo publika ABC wyraźnie nie była na niego gotowa.
Choć społecznego wymiaru "American Crime" nie da się nie dostrzec – to serial, który ma ambicje, by mówić mocną prawdę, edukując przy okazji widzów – przede wszystkim warto zauważyć, jak świetnie było to napisane i zagrane. Historie bohaterów zamieszanych w gwałt, który być może wcale nie był gwałtem, były idealnie ze sobą posplatane i znalazły dokładnie taki koniec, jaki znaleźć powinny były. A obsada aktorska – Lili Taylor, Felicity Huffman, Timothy Hutton, Connor Jessup – zasługuje na wszystkie nagrody tego świata (choć oczywiście ich nie dostanie, bo sprzątnie je "American Crime Story", o co też trudno mieć pretensje).
9. "Żona idealna" (nowość na liście)
Mateusz Piesowicz: Chyba żadna inna pozycja w tym zestawieniu nie cieszy mnie tak jak ta. Fakt, że znalazło się tu miejsce dla "Żony idealnej", świadczy bowiem o tym, że serial na ostatniej prostej przed finałem wraca do normy, a więc do poziomu, do jakiego przyzwyczaił w poprzednich sezonach. Lepiej późno niż wcale, bo najzwyczajniej w świecie nie wypada, by taką produkcję kończyć ze złymi wspomnieniami.
Marcowe odcinki na pewno takich nie przyniosły, bo zaprezentowały najmocniejsze punkty "Żony idealnej" w pigułce. Mieliśmy i niezłe sprawy tygodnia (znów świetnie wypadła ta z bronią w roli głównej, ale może to po prostu urok sędziego Abernathy'ego), i coraz ciaśniej zaciskającą się wokół szyi Petera pętlę, i wreszcie trochę czasu poświęconego nieco zapomnianym bohaterom (Cary!). Ale przede wszystkim dostaliśmy szczęśliwą i pewną siebie Alicię w parze z Jasonem. Między tą dwójką jest cudowna chemia, a że dodatkowo są piekielnie fotogeniczni, można tylko przyklasnąć. Oby tak dalej do samego końca.
Marta Wawrzyn: Mogę się tylko pod tym podpisać. Co prawda nie jest to "Żona idealna" w superformie znanej z 5. sezonu – gdyby tak było, wygrałaby to zestawienie – ale rzeczywiście widać wyraźną tendencję wzrostową. Emocje przed finałem rosną, Peter chyba już się nie wymknie – niezależnie od tego, co powie Alicia po cliffhangerze z najnowszego odcinka – a dodatkowo bawi mnie myśl, że za jego ewentualny marny koniec odpowiadać będzie Mr. Schue (Matthew Morrison).
Jak na to wszystko patrzę, aż żal mi się robi, że to już prawie koniec. I tego fantastycznego serialu, i prawdopodobnie też telewizji jakościowej w Wielkiej Czwórce.
8. "Happy Valley" (utrzymana pozycja)
Mateusz Piesowicz: W moim osobistym rankingu serial Sally Wainwright przegrał tylko z "American Crime Story" i to zaledwie o włos. Zaryzykowałbym nawet tezę, że to najlepsza produkcja rodem z Wysp Brytyjskich w ostatnich latach, a drugi sezon, jeszcze lepszy niż pierwszy, tylko tę pozycję ugruntował. Marcowe odcinki zwieńczone porywającym finałem były przykładem telewizji w najlepszym wykonaniu.
Zgrabne łączenie kryminału i dramatu obyczajowego z lekką nutą gorzkiego humoru było wyróżnikiem "Happy Valley" już w poprzednim sezonie, ale tym razem twórczyni jeszcze bardziej dopieściła swoje dzieło. Ostatnie odcinki trudno było oglądać ze spokojem, ale dopiero finał okazał się prawdziwą bombą emocjonalną. Co ważne, nie zrzuconą na widzów z gracją hipopotama, ale dyskretnie, w prostych słowach, a nawet ukradkiem. Zagadki kryminalne, zgodnie z przewidywaniami, miały tu drugorzędne znaczenie. Ważniejsza były ich konsekwencje, w tym emocjonalne spustoszenie, jakie dokonało się w Catherine.
Ostatnia scena ciągle za mną chodzi i nadal nie znajduję jej prostego wyjaśnienia. Pewnie dlatego, że takowego być nie może. To wręcz idealne zakończenie sezonu, bo pozostawiające widzów w niecierpliwym oczekiwaniu na ciąg dalszy, ale bez drażniącego cliffhangera. Patrzcie i uczcie się, drodzy twórcy.
7. "Dziewczyny" (nowość na liście)
Marta Wawrzyn: Jaki to jest fantastyczny powrót do formy! Ten sezon "Dziewczyn" od pierwszego odcinka, tego z weselem Marnie, wybijał się ponad przeciętność, ale dopiero odcinki z marca – "Japan", "Old Loves", a przede wszystkim wyśmienite "The Panic in Central Park" – potwierdziły, że Lena Dunham wie, co robi, i ma bardzo dużo do powiedzenia i o pokoleniu millenialsów, i o dorastaniu, i przede wszystkim o tych egoistycznych bohaterkach, które stworzyła.
Jestem wręcz zdumiona tym, jak świetnie ogląda mi się "Dziewczyny", kiedy bohaterki wyraźnie już stoją u progu dorosłości – trzeba przyznać, że dość długo udawało im się odwlekać ten moment – i zaczynają sobie zdawać sprawę z tego, czego chcą, i jakie mogą być konsekwencje ich czynów. Przede wszystkim zaskoczyła mnie Marnie, ale bardzo mocna jest też japońska historia Shosh, jak i to, co się dzieje z Jessą, przerażoną swoimi uczuciami do Adama. Sam Adam też zresztą znacząco się zmienił, nie zostało już nic z tego mentalnego chłopca z pierwszego sezonu.
Najbardziej Lena Dunham odwleka moment, kiedy próg dorosłości przekroczy grana przez nią samą Hannah, ale wierzę, że i to jest zamierzone. 5. sezon "Dziewczyn" ogólnie przywrócił mi wiarę w Lenę jako scenarzystkę/twórczynię/wizjonerkę, a serial dostaje ode mnie znowu kredyt zaufania. Wydaje mi się, że tak dobrze będzie już do samego końca, i aż trochę mi szkoda, że już za rok czeka nas pożegnanie.
6. "House of Cards" (nowość na liście)
Michał Kolanko: Niskie oczekiwania przed 4. sezonem zadziałały na jego korzyść. Bo chociaż nie zobaczyliśmy tu w zasadzie nic, czego nie wiedzielibyśmy wcześniej w "House of Cards", to jednak teraz całość jest sprawniejsza, lepsza, bardziej skoncentrowana na tym, co w serialu było ważne – nie na geopolityce, a na relacji Claire i Franka. Ten sezon jest dużo "prostszy". Nie ma tu skomplikowanych negocjacji handlowych czy wymysłów na temat międzynarodowej dyplomacji.
To nie oznacza, że przestał to być serial o polityce. Wręcz przeciwnie. Tej polityki – prezydenckiej, na najwyższym możliwym poziomie – jest tu bardzo wiele. A kampania Conwaya jest najlepiej wymyśloną fikcyjną kampanią być może od czasu "Prezydenckiego pokera" i reelekcji prezydenta Bartletta.
To wszystko powoduje, że ten sezon jest najlepszy od startu serialu. Frank Underwood i jego "małżeństwo" – mimo wielu nierealistycznych elementów – nadal potrafią budzić emocje.
Marta Wawrzyn: Przede wszystkim to był wielki sezon Lorda i Lady Makbet – okrutnej pary, która rządzi serialową Ameryką. Niezależnie od tego, czy Frank i Claire kłócili się, czy współpracowali, nie dało się oderwać od nich wzroku. A i pojedynek aktorski wyszedł nam przepyszny. Takie teatralne "House of Cards" wypada najlepiej, a 4. sezon to jeden wielki dowód na to, że powrót do korzeni – nawet momentów, kiedy Kevin Spacey mówi prosto do widzów, znów jest więcej – się opłacił.
Jeśli dodać do tego fantastycznego Joela Kinnamana i ogólne wrażenie, że wreszcie toczy się tu gra o ogromną stawkę – nie o pietruszkę, jak rok temu – mamy naprawdę udany sezon "House Cards". Co prawda świeżości z samych początków serial nie odzyska już nigdy, ale jak na weterana ma się naprawdę nieźle. Zaś ostatnie słowa państwa Makbet sprawiają, że naprawdę czekam na ciąg dalszy.
5. "Better Call Saul" (spadek z 2. miejsca)
Mateusz Piesowicz: Jimmy nadal uparcie nie chce stać się Saulem (choć kolorowe garnitury poszły już w ruch), a serial AMC równie uparcie nie obniża swojego poziomu choćby o centymetr. "Better Call Saul" to ciągle pierwszorzędna produkcja, której kolejne odcinki mijają w mgnieniu oka, a czas z nimi spędzony należy do najlepszych godzin w tygodniu. Jednocześnie brakuje w nich tego czegoś, co pozwoliłoby uznać je za absolutny numer jeden.
Nie jest to jednak zarzut, zwłaszcza że jestem w stu procentach spokojny o plan Vince'a Gilligana i Petera Goulda. "Better Call Saul" prędzej czy później wyląduje na samym szczycie, a im dłużej będzie trwała jego droga ku niemu, tym większy pożytek będziemy z tego mieli my. Pytanie tylko, czy Jimmy ciągle będzie jeszcze wtedy Jimmym?
4. "Daredevil" (nowość na liście)
Mateusz Piesowicz: Drugi sezon zrobiony według hollywoodzkich prawideł dotyczących sequeli, czyli więcej, szybciej i efektowniej. Do tytułowego bohatera dołączyła równie ważna dwójka, czyli Punisher i Elektra, co spowodowało, że cały sezon był wypełniony akcją w jeszcze większym stopniu niż jego poprzednik. Pomiędzy bójkami i strzelaninami zdołano jednak upchać również sporo treści, co może nie zawsze wychodziło serialowi na dobre, ale na pewno nie pozwalało się szczególnie nudzić, a i kilka momentów wartych zapamiętania by się znalazło.
Ogółem ten sezon jako całość wydaje się nieco słabszy od pierwszego, ale w gruncie rzeczy różnica jest niewielka i dla wielu szala może się przechylać na drugą stronę. Bez wątpienia "Daredevil" pozostał świetną rozrywką wyróżniającą się mrocznym klimatem i realistyczną przemocą, co na razie jeszcze wystarcza, by oceniać go na plus. Jednak w tak dynamicznie rozwijającym się świecie, jakim jest netfliksowa odsłona marvelowskiego uniwersum, następnym razem może to być za mało.
Bartosz Wieremiej: Jest co najmniej kilka rzeczy, za które można chwalić 2. sezon "Daredevila". Zadbano przede wszystkim o to, aby obecność nowych postaci miała jakiś sens i cel. Tak Elektra (Élodie Yung), jak i Punisher (Jon Bernthal) mieli swoje momenty, historie i tajemnice. Miłym epizodem były także ciekawe odwiedziny w wiezieniu u Kingpina (Vincent D'Onofrio), ale ów przyzwyczaił nas już, że gdy pojawia się na ekranie, dzieją się rzeczy ważne.
Niektóre rzeczy pozostały bez zmian. Trio przynajmniej początkowo zrzeszone pod szyldem Nelson and Murdock wciąż z urokiem potrafi wikłać się w kłopoty. Matt (Charlie Cox) przy okazji niezmiennie potrafi spuścić przeciwnikom bardzo kreatywny łomot – wiwat, solidnie rozplanowane choreografie walk. Może się też podobać, gdzie ostatecznie wylądował tak on, jak i Foggy (Elden Henson) czy Karen (Deborah Ann Woll).
Ostatecznie, choć nie był to sezon bez wad, przestojów i słabszych momentów, to jednak wciąż całość wypadła na tyle dobrze, że cieszę się, iż serial Netfliksa znalazł się na tej liście.
3. "Nocny recepcjonista" (nowość na liście)
Bartosz Wieremiej: Pojedynek Jonathana Pine'a (Tom Hiddleston) z Richardem Roperem (Hugh Laurie) dobiegł końca. Dobro zwyciężyło, a tak dokładnie to Angela Burr (Olivia Colman). Po tym wszystkim widzom pozostało już tylko wspominać najciekawsze momenty. Nie obyło się przecież bez ofiar, wybuchów i forteli.
W czterech wyemitowanych w marcu odcinkach znowu zwiedziliśmy solidny kawałek świata. Były luksusowe hotele i ukryte bazy. Wróciliśmy także do Kairu, gdzie rozegrał się ostatni akt tej historii. Oglądało się to świetnie, niektóre momenty trzymały w napięciu, a gdy już fundowano nam wojenne fajerwerki, to starano się nie oszczędzać.
Swoją drogą, chyba przez najbliższe tygodnie będę nieco podejrzliwy za każdym razem, kiedy ktoś wspomni o eksporcie maszyn rolniczych.
Andrzej Mandel: O tym, że Brytyjczycy potrafią robić znakomite seriale, w Serialowej wiemy od dawna. A "Nocny recepcjonista" bardzo przyjemnie od tego schematu nie odbiegł, będąc zarówno znakomitym, lekko "bondującym" widowiskiem, jak i popisem gry aktorskiej. Zwłaszcza aktorstwo mnie tu zachwyciło. O ile jednak przez pięć odcinków rozpływałem się nad Tomem Hiddlestonem i Hugh Laurie'em, to obaj panowie w finale musieli ustąpić pola Olivii Colman, która zagrała wręcz perfekcyjnie. Zarówno wykorzystanie jej ciąży w scenariuszu, jak i sam sposób kreacji postaci Angeli Burr, były w każdym calu doskonałe i pozostaje mi tylko zachwycać się możliwie najbardziej ekspresyjnie.
Nie mogę jednak zapominać o przerażająco realistycznej kreacji Hugh Lauriego, który gładko wyszedł z szufladki pt. Dr House i okazał się być znakomitym szwarccharakterem. Tym bardziej przerażającym, że traktującym sprzedaż broni różnym zbrodniarzom jak zwykły biznes i akceptującym koszty tego w postaci morderstw, tortur i tym podobnych. To powoduje, że Dickie Roper jest bardziej przerażający niż moglibyśmy chcieć przyznać.
Oczywiście nie można też zapomnieć o Tomie Hiddlestonie, który równie gładko opuścił szufladkę z napisem "Loki" i śmiało kieruje się do szufladki oznaczonej trzycyfrowym numerem. Jego Pine był wiarygodny – wierzyłem w powody, dla których zupełnie zwyczajny w hotelarskim świecie nocny kierownik nagle wkracza na ścieżkę zemsty, stając się kimś na podobieństwo Bonda (tylko bez tych denerwujących gadżetów).
Ale "The Night Manager" to nie tylko aktorstwo, to także precyzyjny scenariusz, świetne dialogi i wciągające widowisko (z cudowną czołówką!). Nie można było się oderwać od żadnego z odcinków i nawet drobne wpadki tego nie zmieniały. Nie dziwi więc wysokie miejsce w naszym zestawieniu.
2. "The Americans" (nowość na liście)
Andrzej Mandel: Powrót "The Americans" zgodnie z przewidywaniami okazał się być znakomity. Dokładniej rzecz ujmując, przerósł oczekiwania i jest jeszcze lepszy niż sądziliśmy, że być może. Przyznam szczerze, w ciągu marca było wiele momentów, gdy oglądałem kolejne sceny z szeroko otwartymi oczami. "The Americans" nie sprawia zawodu, oj nie.
W ciągu tych kilku odcinków przeszliśmy niezłą emocjonalną huśtawkę wraz z Elizabeth, Philipem i, w coraz większym stopniu, z Paige. Mogliśmy też obserwować niezwykle realistyczną reakcję Marthy – wiarygodność reakcji i motywacji bohaterów to naprawdę mocna strona "The Americans". Naprawdę, trudno nie zapomnieć, że to nie są rzeczywiści ludzie, tylko postacie z serialu.
Podoba mi się też drobiazgowość, z jaką odtwarzane są lata osiemdziesiąte – od komputerów (i wiedzy zwykłych ludzi o nich), po przenośne odtwarzacze kasetowe (to nie był walkman!) i muzykę. Klimat tamtych lat wręcz się czuje, a to fajna rzecz. Co ciekawe, w "The Americans" starannie unika się szczegółowego pokazywania realiów po drugiej stronie Żelaznej Kurtyny, choć preteksty mogłyby się do tego znaleźć. Niemniej dość ogólny obraz, jaki mamy z przebłysków, jest także wiarygodny, nawet jeżeli można się czepiać szczegółów i odnoszenia do lat 80. realiów z wcześniejszych epok. Ale to drobiazg, bo akcja toczy się w USA, nie w ZSRR.
Jeżeli jakimś cudem jeszcze nie oglądacie "The Americans", to nadróbcie to tak szybko, jak to tylko możliwe. I spodziewajcie się, że będzie on zajmował wysokie pozycje w następnych zestawieniach miesiąca.
Marta Wawrzyn: Oj, będzie, będzie, bo teraz wreszcie zaczyna przynosić owoce to, co budowano cegiełka po cegiełce od pierwszego sezonu. Widać, że żaden wątek nie był niepotrzebny, a scenarzyści mają świetną pamięć i bezbłędnie ogarniają stworzony przez siebie świat. A do tego doskonale wiedzą, który dokładnie guzik trzeba nacisnąć w którym momencie, żebyśmy co odcinek przeżywali ogromne emocje. Efekt? Od początku sezonu nie było jeszcze ani jednego słabszego odcinka.
"The Americans" wędruje od hitu do hitu, bo przez trzy sezony zbudowało podwaliny pod te wszystkie szalone rzeczy, które oglądamy teraz. Ostatni serial, który w ten sposób się rozwijał i w kolejnych sezonach był coraz lepszy i lepszy, to "Breaking Bad". Nie chcę jeszcze w tym momencie porównywać "The Americans" do najwybitniejszych produkcji telewizyjnych w historii, ale jeśli nie zawróci z raz obranej drogi, to pewnie bez problemu znajdzie się wśród nich. Oglądajcie, bo warto!
1. "American Crime Story" (utrzymana pozycja lidera)
Bartosz Wieremiej: W "American Crime Story" jeden świetny odcinek następował po drugim. Przecież miesiąc zaczął się od "The Race Card", a już chwilę później wszystko zostało przysłonięte doskonałym i niesamowicie gorzkim "Marcia, Marcia, Marcia". Ostatni odcinek miesiąca – "Manna From Heaven" – to z kolei te niezapomniane wybuchy emocji. Wiem, że ciągle chwalimy ten sezon i może się to powoli robić się nudne, ale nie można powiedzieć, iż serial stacji FX na owe pochwały nie zasługuje.
W czasie tych pięciu spotkań z "American Crime Story" pokazano nam rozmaite punkty widzenia. Pogłębiono portrety praktycznie wszystkich uczestników tego procesu – łącznie z ławą przysięgłych. Napięcie rosło z każdym kolejnym wątkiem czy zwrotem akcji. To wszystko działo się zresztą pomimo znanego werdyktu i chyba właśnie to szokuje mnie najbardziej.
Michał Kolanko: "Proces stulecia" pokazany na małym ekranie nie jest może serialem stulecia, ale na pewno pod względem jakości, dramaturgii, realizacji i tego, jak bardzo wciąga, jest to jeden z najlepszych seriali początku tego roku. Kolejne etapy procesu – od tego, jak działa ława przysięgłych, po dylematy obrony i prokuratury – pokazane są jednocześnie w skali mikro i makro. Mikro, bo obserwujemy z dużą dokładnością kluczowe momenty całej sprawy, które stały jednocześnie elementem kulturowej tożsamości Ameryki. Ale skala makro – społeczna, kulturowa, polityczna – jest też w tym serialu widoczna.
Nigdy jednak nie traci się z oczu ludzi, którzy są w ten sposób zaangażowani – ich emocji, rozterek, ciśnienia, jakie ta sprawa wywiera na jej uczestnikach. Ale chociaż patos jest tu obecny w bardzo dużym stężeniu, to nigdy nie ma się wrażenia, że nie pasuje do całości. Wręcz przeciwnie: precyzja, z jaką pokazane są tu emocje – nawet te wielkie – tylko buduje dramaturgię.
"American Crime Story: Sprawa O.J. Simpsona" opowiada historię, którą wszyscy już znali. I jak się jednak okazało, można ją pokazać na nowo. To duża sztuka. Tak jak samo jak sezon bez słabszych odcinków.