12 brytyjskich seriali, które warto teraz zobaczyć
Redakcja
11 kwietnia 2016, 12:02
"Peaky Blinders"
Marta Wawrzyn: Dosłownie parę dni temu ukazał się teaser, zapowiadający powrót chłopaków z Birmingham już w maju na antenę BBC. Uff, wreszcie! Przerwa między sezonami tym razem okazała się dłuższa, a w międzyczasie szał na "Peaky Blinders" zrobił się jeszcze większy niż wcześniej, bo licencję sprzedano i Netfliksowi, i telewizjom z całego świata.
Z zapowiedzi wynika, że Tommy Shelby w 3. sezonie będzie mierzył jeszcze wyżej niż do tej pory – ostatnio marzył o podbiciu Londynu, teraz ma zostać wciągnięty w czarujący i niebezpieczny świat międzynarodowych intryg, narażając przy tym na ryzyko całą swoją organizację oraz rodzinę. Ale najpierw zobaczymy wesele, zgadnijcie czyje.
– Wiele rzeczy wygląda znajomo, ale wiele rzeczy jest też nowych. To jest i zawsze będzie opowieść osadzona w Birmingham, ale teraz będzie mieć międzynarodowe konsekwencje. Sam się nie mogę doczekać, żeby to zobaczyć – zachęcał tej zimy na łamach "Independent" Steven Knight, twórca serialu. I dodawał, że jego zdaniem to może być nawet najlepszy sezon "Peaky Blinders"
Ja też serial polecam – jeśli nie mieliście okazji jeszcze się z nim zapoznać, spokojnie zdążycie przed majem, bo do tej pory wyszło 12 odcinków. "Peaky Blinders" zachwyca pomysłem na siebie – pokazuje młodych gangsterów z robotniczego Birmingham, którzy raczej walczą o przetrwanie po I wojnie światowej, niż zgrywają wielkich bossów. Serial jest klimatyczny, ma bardzo specyficzną oprawę, świetne kostiumy i chętnie sięga po współczesne hity muzyczne – usłyszycie tu m.in. Nicka Cave'a, PJ Harvey czy Arctic Monkeys – które idealnie wpasowuje w opowiadane historie. To jeden z ciekawszych seriali o gangsterach, jakie zobaczycie. Polecam.
"Happy Valley"
Mateusz Piesowicz: To już bardzo uznana produkcja, o której mogliście na Serialowej przeczytać nie raz i nie dwa. Doceniają ją także krytycy, bo w zeszłym roku serial BBC zdobył nagrodę BAFTA dla najlepszego dramatu, a Sarah Lancashire i James Norton otrzymali nominacje aktorskie. W pełni zasłużenie, bo produkcja autorstwa Sally Wainwright to jedna z najlepszych rzeczy, jaką Brytyjczycy zaoferowali światu w ostatnich latach.
W teorii to kolejny rozgrywający się na angielskiej prowincji kryminał, którego bohaterka, sierżant Catherine Cawood (Lancashire), zajmuje się tropieniem miejscowych degeneratów, ale takie uproszczenie kompletnie nie oddaje ducha "Happy Valley". Obok wątków kryminalnych, równie ważną rolę pełni tu bowiem pełnokrwisty dramat.
Catherine daleko do twardych i nieustępliwych detektywów w typie Luthera – to całkiem zwyczajna kobieta, próbująca tylko i aż dobrze wykonywać swoją pracę, a przy tym zachować równowagę psychiczną w życiu prywatnym, które nie szczędziło jej ciosów. Gwałt i samobójstwo córki, samotne wychowywanie wnuka, problemy z synem i siostrą to dość, by powalić największego twardziela. Taka kobieta jak Catherine jest jednak w stanie przetrwać znacznie więcej, zwłaszcza, gdy w grę wchodzi bezpieczeństwo bezbronnych ludzi i własnej rodziny.
Sarah Lancashire to bezsprzeczna gwiazda serialu, ale nie ona jedna robi tu różnicę. James Norton rolą psychopatycznego Tommy'ego Lee Royce'a przebojem wdarł się na listę najzdolniejszych brytyjskich aktorów młodego pokolenia i tylko czekać, aż zrobi międzynarodową karierę. Również na drugim planie sporo barwnych charakterów. Wszystko to i znacznie więcej, sprawia, że "Happy Valley" to pozycja obowiązkowa – zakończony przed miesiącem drugi sezon, w mojej opinii jeszcze lepszy od poprzednika, tylko to potwierdził.
"Thirteen"
Mateusz Piesowicz: Jedna z największych pozytywnych niespodzianek w ostatnim czasie. Skromny pięcioodcinkowy miniserial od BBC Three opowiada historię porwanej Ivy Moxam (Jodie Comer), która po trzynastu latach więzienia przez swojego oprawcę wraca do domu i życia swojej, dawno już pogodzonej ze stratą, rodziny.
Największą siłą "Thirteen" jest to, że w przeciwieństwie do innych produkcji poruszających podobną tematykę nie skupia się na porwaniu, lecz na powrocie. Okoliczności zaginięcia i rzeczy, jakich doświadczyła Ivy przez długie lata niewoli, choć nie bez znaczenia, schodzą tu na drugi plan. Ważniejsze są bowiem emocje, jakie towarzyszą bohaterce próbującej wrócić do normalności, co nie może być łatwe, gdy jej uczucia zatrzymały się na poziomie trzynastoletniej dziewczynki.
Ten powrót to traumatyczne przeżycie nie tylko dla głównej bohaterki, ale również jej najbliższych. Serial porusza trudne tematy i zadaje niewygodne pytania, stawiając wszystkich tutaj w niekomfortowej sytuacji, gdy nie bardzo wiadomo, jak należy się właściwie zachować. Również dzięki znakomicie dobranej obsadzie, "Thirteen" wręcz pęka od takich małych, emocjonalnych scen, gdy dosłownie chciałoby się odwrócić wzrok od ekranu, by nie zakłócać intymnej sytuacji.
Takie podejście do, było nie było, kryminału, to zasługa młodej scenarzystki Marnie Dickens, dla której "Thirteen" było pierwszą samodzielną produkcją. Choć nie uniknęła wpadek, uważam, że zdała ten egzamin na tyle dobrze, że warto się nim zainteresować. Zwłaszcza że w dzisiejszej telewizji odważnych prób odejścia od schematów ze świecą szukać.
"Nocny recepcjonista"
Marta Wawrzyn: Adaptacja powieści Johna le Carré z lat 90., która dzięki BBC nabrała kształtu porządnego kinowego blockbustera. Budżet jak na 6 odcinków brytyjskiej produkcji był wręcz niesamowity – 30 mln dolarów – a na stołku reżysera zasiadła duńska laureatka Oscara, Susanne Bier. Obsada też niczego sobie: Tom Hiddleston, Hugh Laurie, Olivia Colman.
Serial, opowiadający o nocnym menedżerze hotelowym przemienionym w szpiega, już się zakończył w Wielkiej Brytanii, teraz jest promowany w Stanach Zjednoczonych, a latem będzie w Polsce na nowym kanale AMC. Gdyby oceniać sam scenariusz, nie jest to nic aż tak niezwykłego. Ot, trochę nietypowa brytyjska agentka (Olivia Colman) czyni szpiegiem przystojnego hotelarza (Tom Hiddleston), bo bardzo chce dopaść biznesmena, który dorabia się na handlu bronią (Hugh Laurie). Fabuła początkowo rozwija się dość wolno, pozwalając widzowi cieszyć oczy pięknymi widokami (serial był kręcony m.in. na Majorce, w Maroku i Szwajcarii) i kreacjami aktorskimi, by pod koniec ostro przyspieszyć.
W serialu najlepsza jest cała ta cudna otoczka, a także obsada. Cała trójka odtwórców głównych ról miała tu swoje momenty – ciężarna Olivia Colman była prawdziwą gwiazdą finału – ale najbardziej Brytyjczycy zwariowali na punkcie Hiddlestona, który już został ogłoszony kolejnym Bondem. Warto to zobaczyć, zwłaszcza jeśli lubicie dobrze zrealizowane klasyczne thrillery szpiegowskie, które niby mają jakąś głębszą nutkę, ale niekoniecznie to podkreślają na każdym kroku.
"The Durrells"
Mateusz Piesowicz: Serial inspirowany autobiograficznymi książkami Geralda Durrella, w których ten zawarł opis przyrody i historię swojej rodziny podczas pobytu na greckiej wyspie Korfu w drugiej połowie lat 30. Tzw. trylogia korfijska (czyli "Moja rodzina i inne zwierzęta", "Moje ptaki, zwierzaki i krewni" oraz "Ogród bogów") to bardzo popularna, również w Polsce, literatura, która bywała już ekranizowana, zarówno w kinie, jak i w telewizji.
Najnowsza adaptacja jest dziełem ITV i Simona Nye'a, którzy stworzyli rzecz tak uroczą i ciepłą, że łatwo jej wybaczyć ogólną prostotę. "The Durrells" nie bawi się bowiem w żadne skomplikowane zabiegi fabularne i już po kilku minutach pierwszego odcinka przerzuca swoich bohaterów, czyli tytułową rodzinę Durrellów, z brytyjskiego Bournemouth na Korfu, gdzie chcą całkowicie odmienić swoje życie. Ot tak, po prostu.
Trąci banałem, jasne, ale serial to tak wdzięczny, że trudno mu to wyrzucać. Historia Durrellów jest jednocześnie niezwykła (bo mało komu zdarza się w jednej chwili wywrócić życie do góry nogami), jak i bardzo prosta. Larry, Leslie, Margo, Gerry i ich matka, Louisa są sympatyczną gromadą, której nie sposób nie polubić, ale też trudno znaleźć w nich coś wyjątkowego. Podobnie jak i w całym serialu, który, przynajmniej na razie, jest tylko i aż opisem ich losów w nowej, nieznanej rzeczywistości.
Choć nie ma tu nic odkrywczego, "The Durrells" urzekają praktycznie od pierwszego momentu, gdy bohaterowie stawiają stopy na Korfu. Łatwo uwierzyć, że raj na ziemi istnieje, obserwując tamtejsze plaże, lasy, morze i słońce. Dużo słońca. Może przemawia przez mnie tęsknota za latem, ale oglądając ten serial, czułem się, jakby promienie słoneczne ogrzewały mnie przez ekran. Dla zmęczonych widokiem makabrycznych zabójstw i rozwiązujących je ponurych detektywów "The Durrells" są idealną odtrutką. Czego ci Brytyjczycy nie potrafią?
"Grantchester"
Mateusz Piesowicz: Chociaż serial o duchownym rozwiązującym kryminalne zagadki i poruszającym się po okolicy na rowerze może budzić negatywne skojarzenia, zachowajcie spokój. Tutejszy "człowiek w czerni" nie ma absolutnie nic wspólnego ze swoją sandomierską wersją, podobnie zresztą jak cały serial, który udanie wpisuje się w bogaty krajobraz brytyjskich kryminałów.
Produkcja ITV jest oparta na serii książek "The Grantchester Mysteries" autorstwa Jamesa Runcie, której bohaterem jest młody anglikański duchowny Sidney Chambers (świetny James Norton). Łącząc siły z początkowo opornym detektywem Geordiem Keatingiem (Robson Green) Sidney rozwiązuje zagadki tajemniczych morderstw, od których oczywiście angielska prowincja aż kipi.
Tym, co wyróżnia "Grantchester" wśród konkurencji, jest jednak klimat – akcję umieszczono w latach 50., co pozwala scenarzystom skupiać się nie tylko na poszczególnych sprawach do rozwiązania (inna w każdym odcinku), ale portretować angielskie społeczeństwo tamtych czasów, które, jak się pewnie domyślacie, nie należało do szczególnie postępowych. Sidney ze swoim stylem bycia zwykle stoi więc w opozycji do całej reszty, co prowokuje szereg ciekawych sytuacji, nie zawsze zabawnych.
Bo i "Grantchester", mimo że daleko mu do zwykle ponurych kryminałów, potrafi w ten idylliczny, prowincjonalny krajobraz wprowadzić sporo mroku. Sidney ma swoje problemy – dręczą go wspomnienia z przeszłości, nie radzi sobie z uczuciami – co czyni z niego bardzo ludzkiego bohatera. Szybko zapomnicie, że w ogóle zdarza mu się występować w sutannie. Nie unikają też twórcy poważnych tematów. Cały, zakończony niedawno drugi sezon, był poważniejszy w tonacji od pierwszego i poruszał, m.in. problem pedofilii wśród duchownych. Jeśli więc szukacie dobrej, niegłupiej rozrywki, to "Grantchester" jest stworzony dla Was.
"Poldark"
Marta Wawrzyn: W kategorii "kostiumowe guilty pleasure" "Poldark" równać się może chyba tylko z "Outlanderem" – a na pewno znajdą się tacy, którzy powiedzą, że go przewyższa. Już po paru pierwszych odcinkach grający główną rolę – XVIII-wiecznego Anglika, który powraca do rodzinnej Kornwalii po amerykańskiej wojnie o niepodległość – Aidan Turner stał się gwiazdą pierwszej wielkości, nie tylko dlatego, że bez koszulki wygląda jak marzenie.
To serial, który potrafi w każdym obudzić romantyka – jednym spodoba się piękna Kornwalia, innym dopracowane kostiumy, jeszcze innych literacki sposób narracji, serialowe romanse czy tło społeczne. Serialowy "Poldark" powstał na motywach powieści Winstona Grahama i te jego literackie korzenie dobrze widać. A poza tym widać, że Brytyjczycy naprawdę potrafią robić produkcje kostiumowe, które wcale nie muszą kosztować majątku, a wyglądają najlepiej na świecie.
Zdjęcia do 2. sezonu zakończono na początku marca, więc efekt końcowy powinniśmy zobaczyć jeszcze zanim skończy się wiosna. Jeśli przegapiliście 1. sezon w TVP, to pora nadrobić go teraz. O przyjemniejszy serial kostiumowy naprawdę niełatwo.
That's a wrap! @AidanTurner celebrates shooting some of the final scenes of #Poldark Series 2. @PoldarkTVhttps://t.co/BIFrl6ef9H
— BBC One (@BBCOne) March 8, 2016
"Cuckoo"
Mateusz Piesowicz: Seriale, które w trakcie emisji tracą swoją największą gwiazdę, rzadko w ogóle kontynuują swój żywot, a takie, które pomimo tego nie obniżają jakości, to już w ogóle ewenement. "Cuckoo" należy do tej drugiej grupy.
Najchętniej oglądany sitcom w historii BBC Three przeżył swoją stratę po pierwszym sezonie, gdy obsadę opuścił robiący karierę za oceanem Andy Samberg. Twórców to jednak nie zraziło i tytułowego bohatera, granego przez Samberga hippisa i lekkoducha Cuckoo, zastąpili gwiazdą "Zmierzchu" Taylorem Lautnerem. Choć pomysł wydawał się karkołomny, tutaj działa na tyle dobrze, że serial doczekał się już trzech serii, a niedawno otrzymał zamówienie od razu na dwie kolejne.
"Cuckoo" opiera się na prostym schemacie – do domu typowej (przynajmniej tak się wydaje na początku) angielskiej rodziny Thompsonów trafia świeżo poślubiony mąż ich córki, który jest tak daleki od ideału, jak to tylko możliwe. Szczególnie znalezienie wspólnego języka z ojcem, Kenem (Greg Davies), jest wyjątkowym wyzwaniem. Nietrudno się jednak domyślić, że w końcu, po serii niecodziennych wydarzeń, do tego dojdzie.
W kolejnych sezonach Cuckoo zastępuje jego syn (sprawdzałem, rzeczywiście, opierając się różnicy wieku z serialu, Samberg mógłby być ojcem Lautnera), Dale, równie ekscentryczny, choć nie całkiem identyczny, jak ojciec. Serial to oczywiście zbiór mniej i bardziej udanych gagów, składających się na błahą fabułkę, ale trzeba przyznać, że całość ogląda się po prostu przyjemnie. Twórcom udało się stworzyć galerię barwnych, nietuzinkowych postaci, których łatwo polubić, swoje robi też świetnie czująca się w swoim towarzystwie obsada.
Na Netfliksie znajdziecie dwa pierwsze sezony w polskiej wersji językowej, trzeci przed chwilą zakończył się w telewizji, a że całość to tylko dwadzieścia półgodzinnych odcinków, ogląda się je błyskawicznie. Lekka rozrywka w brytyjskim wydaniu to rzecz w sam raz na deszczowe dni.
"The Aliens"
Marta Wawrzyn: Serial o kosmitach, który tak naprawdę nie jest serialem o kosmitach. Bo ci wyglądają jak ludzie i zachowują się jak ludzie, a jednak są od 40 lat zamknięci w getcie, traktowani jak gorszy gatunek i zmuszani do wykonywania najgorszych prac po "ludzkiej" stronie miasta, jeśli chcą w ogóle marzyć o lepszym życiu. Coś Wam to przypomina? Tak, tak, podobnie jak na przykład "Humans", "The Aliens" komentuje, i to czasem bardzo ostro, to, jak w Europie Zachodniej traktuje się imigrantów.
Ale ponieważ serial stworzyła brytyjska telewizja E4 – która kiedyś dała światu "Misfits" – nic tu nie jest nudne ani szablonowe. Wręcz przeciwnie, serial bywa bardzo niegrzeczny, nie brak tu przekleństw, przemocy, akcji, czarnego humoru i kompletnie pokręconych pomysłów. Całość wydaje się dość surowa jak na współczesną telewizję, co oczywiście jest zamierzone. Trochę brakuje mi wrażenia, że jest to świeży pomysł – jeśli widzieliście "Misfits", nie wyda Wam się to aż tak oryginalne – ale i tak mogę patrzeć bez końca na Brytyjczyków ganiających się po blokowiskach w kolejnych napadach twórczego szaleństwa.
Nie zawodzi grający główną rolę Michael Socha, który wciela się w strażnika granicznego, pilnującego ruchu pomiędzy ludzkim miastem a zamieszkiwaną przez kosmitów Troją. Jest czego pilnować, bo gangsterzy z obu stron ciągle próbują przemycać włosy kosmitów, traktowane jak narkotyk.
Krótko mówiąc, "The Alients" wypada nieźle. Serial ma swój styl, fajną obsadę, zabawne dialogi i sporo akcji. Nie wywołuje efektu WOW, nie zmienia świata, ale jako typowa rozrywka sprawdza się świetnie. I cały czas udowadnia, że jeśli tylko będzie chciał, spokojnie może stać się czymś więcej.
"Marcella"
Mateusz Piesowicz: Nowy kryminał od ITV dopiero się rozkręca, ale już teraz są powody, by się nim zainteresować. Pierwszym jest bez wątpienia nazwisko twórcy, Hansa Rosenfeldta, autora "Mostu nad Sundem", dla którego "Marcella" jest pierwszą brytyjską produkcją, a drugim grająca tytułową rolę Anna Friel, powracająca do telewizji po nieudanej przygodzie z "American Odyssey".
Powody, by zerknąć na "Marcellę" nie ograniczają się jednak tylko do twórców. Historia wracającej po kilku latach do pracy w londyńskiej policji detektyw Marcelli Backland łączy najlepsze cechy mrocznych, skandynawskich kryminałów (jest więc obowiązkowy morderca zabijający swoje ofiary w wyjątkowo okrutny sposób) ze skomplikowaną i niejednoznaczną bohaterką. Tej daleko bowiem do tradycyjnego stróża prawa.
Marcella ma kłopoty z oddzieleniem pracy od życia osobistego, które właśnie się jej posypało, co skutkuje sytuacjami i zachowaniami każącymi patrzeć na tę bohaterkę, jako na nie do końca stabilną emocjonalnie. Oczywiście, serial się dopiero zaczął, a znając upodobanie Hansa Rosnefeldta do komplikowania scenariusza, przed finałem czeka nas sporo ślepych zaułków i fałszywych tropów, ale w ciemno zakładam, że całość będzie satysfakcjonującym doświadczeniem.
"Plebs"
Mateusz Piesowicz: Sitcom odróżniający się od konkurencji tym, że rozgrywa się w starożytnym Rzymie, a jego bohaterami jest dwójka plebejuszy – Marcus (Tom Rosenthal) i Stylax (Joel Fry), oraz niewolnik Grumio (Ryan Sampson). Cała trójka próbuje złączyć koniec z końcem i mozolnie piąć się po drabinie społecznej, co nie jest łatwe w dzisiejszych czasach, więc sami pomyślcie, jak trudne musiało być dwa tysiące lat temu?
"Plebs" to komedia, która nie każdemu przypadnie do gustu, bo bez skrępowania sięga po charakterystyczny raczej dla amerykańskich produkcji humor niskich i bardzo niskich lotów. Każdy odcinek pęka więc od dowcipów na tematy seksualno-toaletowe, czasem bardzo udane, innym znów razem zbyt prostackie, nawet jak na mój gust. Nie można jednak odmówić "Plebsowi" pomysłowości, bo swój przaśny humor zaprzęga w tryby fabuły mieszającej tematykę historyczną z komentarzem na temat współczesności.
Te inteligentnie wplatane do scenariusza nowoczesne akcenty są tutaj największą atrakcją. Od małych, czysto humorystycznych rzeczy, jak fakt, że dwójka głównych bohaterów pracuje w rzymskim odpowiedniku urzędu administracji publicznej i pełni funkcje ludzkiej kopiarki i niszczarki, po bardziej skomplikowane, znane nam z rzeczywistości elementy. Ot, choćby protest obrońców zwierząt pod amfiteatrem.
"Plebs" to mało wyszukana rozrywka, ale ciągle mająca w sobie sporo charakterystycznego uroku, który możliwy jest tylko w Wielkiej Brytanii (na samą myśl, jak by to wykonali Amerykanie przechodzi mnie dreszcz). Powstały już dwa sezony, trzeci miał niedawno swoją premierę na ITV2.
"Raised by Wolves"
Mateusz Piesowicz: Bodajże najdziwniejsza pozycja na liście. Na poły autobiograficzna historia szóstki rodzeństwa wychowywanego przez samotną matkę w Wolverhamtpon. Autorkami serialu są siostry Caitlin (uznana dziennikarka) i Caroline Moran, a on sam, choć pozornie przypomina prostą komedię, jest równocześnie celnym komentarzem na temat współczesnej Wielkiej Brytanii i tamtejszych nizin społecznych.
Rzecz dotyczy rodziny Garrych, czyli sióstr Germaine, Arethy, Yoko, Mariah i Cher (wspólny mianownik chyba widać, co?), ich brata Wyatta oraz matki Delli (Rebekah Staton) i dziadka, tu nazywanego po prostu Grampy (Philip Jackson). Cała ta wesoła gromadka jest tak daleka od normalności, jak to tylko możliwe – wystarczy wspomnieć, że dzieci nie chodzą do szkoły, co związane jest z niekonwencjonalnymi poglądami ich rodzicielki, a czas spędzają głównie na zajmowaniu się samymi sobą.
"Raised by Wolves" właściwie trudno porównać do czegokolwiek, bo nie przypomina ani normalnego sitcomu, z powtarzanymi do znudzenia żartami, ani tym bardziej traktującego siebie serio dramatu obyczajowego. Dziwny, ale bezsprzecznie zabawny humor miesza się tu z całkiem poważnymi refleksjami, a bohaterki, choć początkowo intrygujące głównie swoją innością, z czasem nabierają wyrazistych cech i dają się lubić.
Serial zebrał raczej pozytywne recenzje na Wyspach, dosłownie przed momentem pokazany został drugi sezon. Zainteresowani wszystkim, co w telewizji niecodzienne i dalekie od normy, zdecydowanie powinni się zatrzymać w Wolverhampton.