Najlepsze seriale komediowe z depresyjną nutką
Marta Wawrzyn
13 kwietnia 2016, 18:47
"Louie"
Louis C.K. ostatnio nas zachwycił dramatycznym, mrocznym wręcz, serialem "Horace and Pete", wyprodukowanym za własne pieniądze i wypuszczonym na własnej stronie internetowej. Nie było w nim za wiele komedii, choć szczyptę czarnego humoru w dialogach oczywiście znajdziecie. To, że ten facet stworzył taki smutny serial, nie zdziwi nikogo, kto widział "Louiego".
Telewizja FX – której szef ma fantastycznego nosa do nowych trendów – rozpoczęła jego emisję w 2010 roku, kiedy o Louisie C.K. mało kto tak naprawdę słyszał. Poznawaliśmy go przez jego serialowe alter ego – rozwiedzionego komika, wychowującego dwójkę dzieci i prowadzącego szaro-bure życie w Nowym Jorku. Nieudane randki, niezręczny seks, samotność, brak większych sukcesów zawodowych – ot, zupełnie zwyczajne dni, upływające na łażeniu po mieście, wypełnianiu ojcowskich obowiązków i spotykaniu od czasu do czasu kogoś, kto i tak cię nie polubi, kiedy już cię bliżej pozna.
A do tego fragmenty występów stand-upowych, w których pojawiały się żarty o Bogu, śmierci, masturbacji. Dużo czarnego humoru, absurdu i depresyjnej codzienności. I przede wszystkim on – niezbyt przystojny facet w średnim wieku, w powyciąganej koszulce, z powiększającą się łysiną, brzuchem i ponurymi myślami. W 2010 roku mało kto to chciał oglądać, ale na szczęście FX i tak wspierało Louisa C.K., który dziś jest jednym z najbardziej znanych amerykańskich komików.
"Louie" po pięciu sezonach zrobił sobie dłuższą przerwę, a jego twórca ostatnio powiedział, że nie wie, czy serial kiedykolwiek wróci, bo stracił do niego serce. Nawet jeśli to koniec, warto zapoznać się z dotychczasowymi odcinkami (spokojnie, nie ma na końcu żadnego cliffhangera, bo też "Louie" nie ma typowo rozwijającej się fabuły), ponieważ jest to jedna z najbardziej niezwykłych i jednocześnie przyziemnych rzeczy, jakie powstały w telewizji w ostatniej dekadzie.
"Dziewczyny"
Styl Leny Dunham nie do wszystkich trafia, a i trzeba uczciwie przyznać, że "Dziewczyny" miały słabsze sezony. Nie zmienia to jednego: serial HBO jest i zawsze będzie uważany za jeden z kamieni milowych w rozwoju współczesnej komedii telewizyjnej. Choć w "Dziewczynach" nie brak i świetnego humoru słownego, i sytuacyjnego, ogólne wrażenie jest takie, że to serial, który maluje dość depresyjny obraz życia dwudziestolatków.
Bohaterowie produkcji HBO mieszkają w Nowym Jorku, ale ich codzienność bardzo daleka jest od tego, co oglądaliśmy w "Seksie w wielkim mieście" albo "Plotkarze". Kiedy ich poznajemy, w większości nie mają pracy, próbują wciąż wyciągać pieniądze od rodziców i z jednej strony bujają w obłokach, a z drugiej – po prostu sobie nie radzą. A kryzys ekonomiczny i brak satysfakcjonującej pracy dla osób, które pokończyły studia humanistyczne, tylko to pogłębia.
Oglądamy więc ich zmagania z twardą rzeczywistością, ale też z własnymi neurozami, frustracjami, zawyżonymi oczekiwaniami. Choć mieszkają w mieście, które daje mnóstwo możliwości, nie satysfakcjonuje ich nic. Nawet związki i seks to jedna wielka parada niezręczności. Pesymistyczny nastrój dodatkowo pogłębia to, że Lena Dunham czerpie pełnymi garściami z kina niezależnego, więc jej Nowy Jork jest szarawy, ponury i daleki od tego, co znamy z pocztówkowych zdjęć.
A jednak serial klasyfikowany jest jako komedia – zwłaszcza przez gremia przyznające ważne nagrody, które nie znają jeszcze pojęcia komediodramatu – i właściwie można się z tym zgodzić. Takie właśnie bywają dzisiejsze komedie.
"Transparent"
O "Transparent" mówi się przede wszystkim dlatego, że odważnie i mądrze mierzy się z tematem transseksualizmu. Grany przez Jeffreya Tambora główny bohater jest starszym panem – i zarazem głową rodziny – który przez całe życie ukrywał przed bliskimi, że nie najlepiej czuje się w męskiej skórze. Kiedy tylko może, przebiera się za kobietę, no ale przecież nie powie tego żonie i dzieciakom, prawda?
Jego sytuacja po części wynika z uwarunkowań społecznych – w latach 80. i 90. Amerykanie byli już coraz bardziej otwarci, ale geje jeszcze nie mogli zawierać związków małżeńskich, a transseksualiści tak po prostu chodzić po ulicach z podniesioną głową – a po części z tego, że Pfeffermanowie są tacy, a nie inni. To najbardziej neurotyczna rodzina na świecie, w której każdy myśli przede wszystkim o sobie i swoich potrzebach. Samolubna jest i matka, i dzieci, zaś Mort – który na naszych oczach przemienia się w Maurę – w pewnym momencie uświadamia sobie, że jedyną drogą jest zamieszkanie z dala od nich i życie po swojemu.
W ciągu dwóch pierwszych sezonów "Transparent" byliśmy świadkami wielu prób ucieczki Pfeffermanów czy to przed samymi sobą, czy to przed rodziną – i nie będzie wielkim kłamstwem, jeśli powiemy, że niemal wszyscy w końcu w jakimś sensie wracali do punktu wyjścia. Ci ludzie bardzo łatwo się gubią i potem długo szukają ucieczki z pułapek, które tak naprawdę sami na siebie zastawiają. A po drodze bywa smutno, wesoło, poważnie, absurdalnie. "Transparent" to prawdziwy kocioł emocji, który potrafi bawić, wzruszać, zachwycać. I zdołować też potrafi.
To na pewno jeden z najoryginalniejszych seriali komediowych ostatnich lat – ze względu na treść, ale i specyficzną, kameralną, sundance'ową formę – który w gruncie rzeczy najlepiej można najkrócej opisać jako szczery portret rodzinny. A ponieważ to rodzina bardzo daleka od sitcomowej, nie będziecie śmiać się w głos, oglądając tę komedię.
"Dolina Krzemowa"
"Veep" i "Dolina Krzemowa" wracają do HBO 25 kwietnia, co oznacza, że znów będziemy zaśmiewać się do łez – albo śmiać się przez łzy. "Veep" to najbardziej chyba realistyczny – a przy tym śmieszny jak diabli – obraz waszyngtońskiej polityki, która jest totalnym chaosem, ogarnianym przez ludzi tyleż cynicznych co niekompetentnych. A jeszcze bardziej przerażająco prezentuje się technologiczna mekka w "Dolinie Krzemowej".
Główny bohater serialu, Richard Hendricks (Thomas Middleditch), stworzył świetną aplikację, która teoretycznie powinna ludziom ułatwić życie, a pomysłodawcę uczynić bogaczem. Wydaje się, że tak właśnie to działa, w końcu co chwila słyszymy o jakimś nowym Marku Zuckerbergu, który w kilka miesięcy został milionerem w krótkich spodenkach (albo bluzie z kapturem). A tu niespodzianka. Przez dwa sezony biedny Richard i jego koledzy przeszli tyle, że niedługo będziemy ich pewnie oglądać na kozetkach psychoterapeutów.
Serial prezentuje bardzo realistyczny – choć oczywiście mocno przerysowany – obraz Doliny Krzemowej, miejsca, gdzie jedni mieszkają w willach i jeżdżą autami wartymi miliony, zaś inni koczują pod mostem (serio, liczba bezdomnych żyjących w tych okolicach jest zatrważająca). Nawet ci, którzy siedzą pośrodku – czyli są znakomicie opłacanymi inżynierami w którejś z "fajnych" korporacji, jak Google – nie są wcale takimi szczęściarzami. Dolina Krzemowa to wielkie sukcesy, ale też porzucone marzenia i przepracowani informatycy, leczący bóle pleców powszechnie dostępną marihuaną medyczną.
Widać to wszystko bardzo dobrze w serialu HBO, którego bohater wygląda na życiowego pechowca, ale pewnie nie różni się aż tak bardzo od "prawdziwych" młodych właścicieli start-upów, walczących każdego dnia o przetrwanie. "Dolina Krzemowa" potrafi nieźle dołować, ale robi to niejako mimochodem, przede wszystkim skupiając się na opowiadaniu absurdalnych historii, które niesamowicie śmieszą. Przynajmniej dopóki nie zaczniemy poważniej się nad nimi zastanawiać.
"Episodes"
"Episodes" jako satyra na telewizyjną rozrywkę i jej twórców właściwie nie jest aż tak oryginalne – wystarczy wspomnieć "The Comeback" z Lisą Kudrow – ale chyba zrobiło największą karierę, po części ze względu na zaangażowanie Matta LeBlanca, który gra tutaj mocno przerysowaną wersję samego siebie. Niegdysiejszy amant z "Przyjaciół" w "Episodes" nie ukrywa ani siwych włosów, ani porządnego mięśnia piwnego, a do tego jeszcze jest tutaj strasznym egocentrykiem, okropnym ojcem i (byłym) mężem, a do tego oczywiście facetem, który żadnej pani nie przepuści.
Kiedy dwójka brytyjskich scenarzystów (Stephen Mangan i Tamsin Greig), zaangażowana przez amerykańską telewizję do stworzenia remake'a własnego serialu, rozpoczyna znajomość z Mattem, to oznacza dla nich i przy okazji też dla widzów początek jazdy bez trzymanki. "Episodes" to niewątpliwie przezabawna, ostra i inteligentna satyra na telewizję – i właśnie dlatego oglądając to, czasami chce się płakać, niekoniecznie ze śmiechu.
Bo to nie jest świat, w którym liczy się jakość, tu chodzi wyłącznie o słupki oglądalności i kasę. Kreatywność twórcza bywa boleśnie tłumiona, a o zrobieniu czegoś po swojemu nie masz co marzyć, nieważne, jak bardzo obiecują ci to na początku. Przeciętny widz to totalny idiota i to właśnie do niego należy dostosować poziom tworzonych seriali. Smutne to i w dużej mierze prawdziwe, a "Episodes" potrafi walnąć tę prawdę prosto w oczy z niekłamanym wdziękiem.
"The Last Man on Earth"
Jedyny w tym zestawieniu serial z Wielkiej Czwórki, co najlepiej pokazuje, jak bardzo amerykańska telewizja ogólnodostępna jest do tyłu. Poza tym i tak nie mogę pozbyć się wrażenie, że akurat w tym przypadku ktoś zatrzymał się w pół drogi i czasami tylko przypomina sobie o właściwym kierunku. Ale jest to kierunek na tyle ciekawy, że postanowiłam jednak umieścić serial FOX-a w tej dziesiątce.
Will Forte gra tutaj Phila Millera, "ostatniego człowieka na Ziemi" – faceta, który przetrwał apokalipsę w postaci jakiejś strasznej zarazy i przez kilka lat szukał jakiejkolwiek innej żywej duszy. Kiedy go poznajemy, jest w strasznym stanie: zarośnięty, przytłoczony przez samotność, przemawia do kilku piłek, które oczywiście mają imiona, i oddaje się totalnym wygłupom, tylko na moment podnoszącym go na duchu. Czyli robi prawdopodobnie to, co wszyscy byśmy zrobili, gdybyśmy zostali sami na świecie, a cała infrastruktura pozostałaby nienaruszona.
To właśnie w takich momentach – kiedy bohater jest sam jak palec – "The Last Man on Earth" znacząco wybija się ponad przeciętność. W 2. sezonie powtórzono ten sam zabieg, tyle że w kosmosie, z bratem Phila (Jason Sudeikis), i znów okazało się to znakomite.
Ale ten totalny pesymizm przełamywany jest odcinkami rodem z taniej komedii romantycznej, okropnym humorem skatologicznym i wszelkiego rodzaju banałami, które czynią serial trochę mniej wyjątkowym. Z drugiej strony, twórcy pewnie mają rację, myśląc, że publika telewizji ogólnodostępnej nie udźwignęłaby większej dawki dołujących przygód samotnego Phila.
Mimo wszystkich uwag i zastrzeżeń, "The Last Man on Earth" to wciąż jedna z ciekawszych komedii, jakie powstały w ostatnich latach. Pomysł, by z apokalipsy zrobić powód do śmiechu, niby nowy nie jest, tu jednak wypada zaskakująco świeżo. Serial dobrze rozumie, czym jest przerażająca samotność i jak cenne są relacje międzyludzkie, nawet takie nie do końca udane. A poza tym trzeba przyznać, że kreacja stworzona przez Willa Forte warta jest wszystkich nagród.
"You're the Worst"
"You're the Worst" w pierwszym sezonie było lekko niegrzeczną komedią (anty)romantyczną, opowiadającą o dwójce związkofobów, którym coraz bardziej i bardziej zależało na sobie nawzajem. Ich przełamywanie się i kolejne kroki w kierunku całkiem tradycyjnego związku bawiły, a jednocześnie wydawało się to świeże i prawdziwe. Takich trzydziestolatków – którzy żyją wedle zasady "carpe diem" i niekoniecznie chcą zakładać rodzinę czy w ogóle angażować się w poważne związki – nie brakuje, również w Polsce. A jednak nikt tak naturalnie, szczerze i niebanalnie o nich wcześniej nie opowiadał.
W 2. sezonie dostaliśmy jednak jeszcze więcej. Okazało się, że jedna z bohaterek zmaga się z depresją, która co jakiś czas powraca z ogromną siłą, czyniąc ją obojętną na wszystko. To paradoks, że właśnie w serialu komediowym można zobaczyć tak mocny, głęboki i przerażający portret osoby z depresją. I że jest to na dodatek jeden z głównych wątków sezonu, który rzutuje dosłownie na wszystko.
Ale "You're the Worst" właściwie od początku udowadnia, że lubi chadzać własnymi ścieżkami i że bynajmniej nie istnieje po to, aby wywoływać salwy durnego śmiechu. Depresja to tylko jeden z poważnych tematów, które serial Stephena Falka porusza. Jest jeszcze zespół stresu pourazowego u byłego żołnierza, pokręcone relacje z rodzicami, nietypowe przyjaźnie, nieumiejętność odnalezienia się w małżeństwie. Nieźle jak na coś, co miało być kolejnym sitcomem o związkach damsko-męskich.
"Spojrzenia"
A tu z kolei mamy komedię o związkach męsko-męskich, niestety skasowaną przez HBO, bo z jakiegoś powodu, którego nigdy nie zrozumiem, prawie nikt jej nie chciał oglądać. "Spojrzenia" to serial o chłopakach z San Francisco, którzy są gejami, ale bynajmniej ich to nie definiuje. Nie ubierają się na co dzień w skórzane, obcisłe wdzianka, nie spędzają czasu na paradach równości, po prostu prowadzą zwyczajne życie w mieście, które nie ma żadnych problemów z ich akceptacją.
Czyli umawiają się na randki, rozpoczynają mniej i bardziej poważne związki, przeżywają rozstania, a oprócz tego mają jakieś ambicje dotyczące czy to pracy, czy jakichś swoich zainteresowań. Są pogubieni życiowo, ale też dużo sympatyczniejsi i dojrzalsi – również dlatego, że znacznie starsi – od bohaterów "Dziewczyn". Mają mniejszy bądź większy bagaż, który sprawia, że nie tak łatwo jest im nagle wszystko zmienić, rozpocząć od zera, zaangażować się w związek z nową osobą.
Choć ton jest ciut lżejszy niż w pierwszych sezonach "Dziewczyn", chłopaki też mają swoje mroczne strony, a ich życie usłane różami bynajmniej nie jest. To po prostu niegłupi, szczery portret gejów z dużego miasta, którzy nie muszą już walczyć codziennie o równość, ale to nie znaczy, że są od razu życiowymi szczęściarzami. Wielka szkoda, że serial nie przetrwał, ale przynajmniej przed nami jeszcze film, który ma zakończyć całą historię.
"Man Seeking Woman"
Prawdopodobnie najdziwniejsza komedia na liście. Mocno absurdalna, pesymistyczna, pełna neurotycznych bohaterów, czarnego humoru i odjechanych pomysłów. Wykrzywiająca schematy znane z komedii romantycznych tak bardzo, jak tylko się da. No bo wyobraźcie sobie, że główny bohater, Josh (Jay Baruchel) jest na randce z niezbyt ponoć pięknym dziewczęciem ze Skandynawii, a my widzimy go jak siedzi w restauracji z prawdziwym trollem. Albo że nowy facet jego byłej dziewczyny – którego nie lubimy, zanim jeszcze zdążymy go poznać – okazuje się Adolfem Hitlerem, we własnej, mocno podstarzałej osobie. A wciela się w niego nie kto inny jak Bill Hader.
To nie są odosobnione przykłady, "Man Seeking Woman" składa się niemal wyłącznie z absurdalnych scen, obrazowo pokazujących sposób widzenia świata przez Josha i nie tylko zresztą jego. W obu dotychczasowych sezonach były odcinki pod hasłem "Woman Seeking Man", w którym dokładnie w tej samej formie prezentowano perypetie miłosne Liz, siostry Josha.
I trzeba przyznać, że żadne z nich szczęścia w miłości nie ma, a przynajmniej jeszcze nie teraz. Ich związki rozpadają się równie szybko jak się zaczynają, oboje są samotni, zdarza się nawet, że spadają na nich prawdziwe czarne chmury – w dosłownym sensie – albo przytrafia się mała inwazja kosmitów. To z pewnością nie jest wesoły obraz randkowania w wielkim mieście, choć jeden zabawny pomysł goni w serialu drugi.
"Togetherness"
Na koniec zostawiłam kameralny komediodramat braci Duplass, który HBO nam właśnie skasowało, bo najwyraźniej ludzie nie lubią teraz dobrych seriali z niewielką zawartością cycków i zerową zawartością smoków (choć w finale pojawił się jeden, ale podrabiany). To wielka strata, bo udało się tutaj stworzyć coś wyjątkowego – zabawny, naturalny i pod wieloma względami prawdziwy portret błądzących czterdziestolatków, którzy mieszkają w Los Angeles, w okolicy, gdzie "hipsterzy przychodzą umierać", a poza tym niczym szczególnym się nie wyróżniają.
Kiedy ich spotykamy, wszyscy są na rozstajach – a to kwestionują swoje małżeństwo, a to nie są w stanie znaleźć kogoś, z kim warto by stworzyć głębszy związek, a to zastanawiają się, czy aby na pewno warto dalej myśleć o karierze aktorskiej, skoro przez tyle lat się nie udawało.
Jest w "Togetherness" trochę frustracji i pesymizmu, bo trudno, żeby ich nie było, kiedy mamy do czynienia z czwórką czterdziestolatków, którzy kwestionują życiowe wybory. Ale ton zdecydowanie do ciężkich nie należy, zaś bohaterów z miejsca się lubi. Bracia Duplass w jednym z wywiadów śmiali się, że gdyby tych czworo ludzi spotkało się z Pfeffermanami z "Transparent", prawdopodobnie zostaliby pożarci. I coś w tym jest. "Togetherness" emanuje ciepłem, a jego bohaterowie to po prostu sympatyczni ludzie, którym życzy się dobrze.
Ich towarzystwo jest bardzo przyjemne, zwłaszcza że twórcy mają ogromny talent do tworzenia wartych zapamiętania scen, zarówno pod względem formy, jak i treści. "Togetherness" miewa dołujące momenty, ale bywa też lekkie, wdzięczne i wyluzowane. Warto zobaczyć te 16 odcinków, zwłaszcza że serial udało się sensownie zakończyć. Pod koniec niestety widać trochę pośpiech, ale trudno żeby było inaczej, skoro twórcy planowali pisać go dalej. Niestety, nie tym razem.