Hity tygodnia: "Better Call Saul", "Orphan Black", "Outlander", "Jane the Virgin", "Dziewczyny"
Redakcja
17 kwietnia 2016, 19:03
"Better Call Saul" – sezon 2, odcinek 9 ("Nailed")
Mateusz Piesowicz: Co za odcinek, co za emocje – narzekający na brak wrażeń w "Better Call Saul" powinni schować się w kącie i nie odzywać. "Nailed" było bez wątpienia najlepszą godziną z Jimmym w tym sezonie, a na dodatek zostawiło nas w takim miejscu, że oczekiwanie na finał dłuży się niemiłosiernie.
Działania Jimmy'ego z poprzedniego odcinka musiały się w jakiś sposób na nim odbić, co do tego nie mieliśmy raczej wątpliwości, ale już sposób, w jaki do tego doszło, sprawił, że włosy stanęły dęba. A przecież niemal do samego końca wszystko zdawało się działać perfekcyjnie. Mały wybuch złości Kim? To tylko rysa na planie, poza tym ona sama zdaje sobie sprawę z tego, że gdy już postawiła krok po stronie Jimmy'ego McGilla, to nie ma odwrotu. Trzeba brnąć dalej.
Doskonale wie o tym również główny zainteresowany, dlatego upadek Chucka mógł tylko obserwować z ciemnego zaułka i bezradnie mruczeć pod nosem. Różne można mieć uczucia wobec Jimmy'ego, ale takiej mieszanki współczucia i obrzydzenia, jaką wywoływał w tym momencie, jeszcze nie czułem. Narastało to przez cały sezon, a pracę, jaką wykonali twórcy i Bob Odenkirk, by osiągnąć ten efekt, powinno się nagrodzić na wszelkie możliwe sposoby. Mistrzostwo świata.
A to przecież jeszcze nie wszystko, bo swoją drogę przez mękę przechodzi również Mike – co ciekawe, jego sytuacja wygląda bardzo podobnie do tej Jimmy'ego. Dokładnie zaplanowane ruchy doprowadziły do kompletnie niespodziewanych rezultatów i kto wie, może to właśnie wyrzuty sumienia będą tym, co w przewrotny sposób ostatecznie połączy tę dwójkę?
"Outlander" – sezon 2, odcinek 1 ("Through a Glass, Darkly")
Marta Wawrzyn: To chyba już ten moment, kiedy wypada przestać mówić o "Outlanderze "guilty pleasure", bo po prostu nie wypada. Wiadomo, główny temat to romans, ale w serialu nie ma ani grama tandety. Scenariusz, aktorstwo i cała ta cudna otoczka – plenery, kostiumy, nawet komputerowo zrobiony Paryż – to wszystko jest tutaj na najwyższym poziomie.
Ronald Moore, rozpoczynając 2. sezon, sprytnie zmienił kolejność opowiadania wydarzeń i zamiast zacząć od roku 1968, postanowił na dzień dobry zafundować nam szok związany z powrotem Claire do lat 40. i do swojego pierwszego męża, Franka Randalla, człowieka o twarzy Black Jacka. To zmieni sposób postrzegania kolejnych wydarzeń – niby zawsze wiedzieliśmy, że ona wróci do swoich czasów, ale teraz mamy jeszcze wiedzę związaną z tym, co się wydarzyło pod Culloden. Będziemy więc oglądać francuskie intrygi i swawole, cały czas mając w pamięci, że Claire i Jamie nie będą żyli długo i szczęśliwie, a biegu historii wcale nie da się zmienić. Brawo za tę zmianę – niby drobiazg, ale będzie miał znaczenie.
Brawo także za pomysł z przejściem między jedną linią czasową a drugą. To było znakomite: podłamana Claire już prawie, prawie chwyta rękę Franka i staje na amerykańskiej ziemi – i w tym momencie zmienia się zupełnie nastrój, zmieniają się czasy i mina głównej bohaterki, która wysiada ze statku we Francji, zaś rękę podaje jej Jamie. Znów – niby drobiazg, ale zapadający w pamięć. Nic bardziej niż te dwie sceny zaprezentowane jedna po drugiej nie mówi, że ona jest panią Fraser, a nie Randall.
Chemia między romansującą parą znów była niesamowita, ale też warto po raz kolejny docenić Tobiasa Menziesa, tym razem wyśmienitego w roli Franka, usiłującego rozgryźć, co się dzieje z jego żoną. Ładunek emocjonalny był ogromny i właściwie nie byłam w stanie powiedzieć, komu bardziej współczuję – jemu czy jej. Oby takich emocji i takich popisów aktorskich nie zabrakło też w kolejnych odcinkach.
"Unbreakable Kimmy Schmidt" – sezon 2
Marta Wawrzyn: To wręcz zadziwiające, jak świetny jest 2. sezon "Unbreakable Kimmy Schmidt". Oczywiście, rok temu też było nieźle, ale dopiero teraz scenarzyści naprawdę nabrali wiatru w żagle, zaś aktorzy grają jak z nut. Na razie widziałam pierwszą połowę nowego sezonu – wtajemniczeni twierdzą, że to ta słabsza (!) część, bo przede mną jeszcze m.in. występy Tiny Fey czy Lisy Kudrow – i mój zachwyt nie ma granic.
Przede wszystkim genialne są gagi – "Unbreakable Kimmy Schmidt" często wręcz zapomina o fabule i gna od jednego żartu do drugiego, nie zaliczając po drodze ani jednej słabszej sekundy. Zupełnie jak "30 Rock" w swojej najwyższej formie, nowy serial Tiny Fey potrafi i celnie komentować rzeczywistość społeczno-polityczną, i inteligentnie opowiadać o ludzkich emocjach, i wykorzystywać to co najlepsze w aktorach.
I tak, Ellie Kemper jest cudownym połączeniem wiecznie rozradowanej małej dziewczynki z uosobieniem girl power, Tituss Burgess pokazuje pełnię swoich broadwayowskich umiejętności, Jane Krakowski jest zołzą, którą da się lubić, zaś Carol Kane wreszcie ma okazję zabłysnąć na pierwszym planie. To samo tyczy się gwiazd gościnnych – Fred Armisen w roli Roberta Dursta stanowi uosobienie dziwności, Anna Camp jest najinteligentniejszą "głupią blondynką" pod słońcem itp., itd.
Z ekranu wylewa się morze absurdu, kolorów i emocji, a jeden świetny żart następuje po drugim. A przy tym wszystkim nie zapomniano o pogłębieniu bohaterów, o których wiemy teraz znacznie więcej niż rok temu. "Unbreakable Kimmy Schmidt" nie ma w tym momencie ani jednej słabszej strony, to komediowa pierwsza liga. Wypada tylko podziękować NBC za to, że oddało serial Netfliksowi – inaczej pewnie nigdy tego fantastycznego sezonu byśmy nie zobaczyli.
"Bliskość" – sezon 2, odcinek 8 ("For the Kids")
Mateusz Piesowicz: Dla niektórych przesłodzony, ale według mnie absolutnie idealny finał sezonu i niestety całego serialu. Cieszy to, że twórcy zdołali pozamykać wszystkie wątki, nie zostawiając nas na koniec z cliffhangerem, jak również fakt, że wszystko skończyło się dobrze i tytuł "Bliskość" wreszcie ma dosłowny sens.
Było tu kilka momentów wartych zapamiętania, na czele oczywiście z niesamowicie kolorowym przedstawieniem zorganizowanym przez bohaterów, ale mi w pamięci utkwił przede wszystkim kruszący serce widok małej Sophie z bolesną miną i zagipsowanymi rękami. Jeśli to nie jest dostateczny powód, by pokonać wszelkie trudności zawodowe i osobiste, to nie wiem, co mogłoby nim być.
"Bliskość" w bardzo krótkim czasie potrafiła śmieszyć i wzruszać w sposób niedostępny dla wielu dłuższych produkcji, więc jej zakończenie z pewnością nie należy do przyjemnych. Jeśli jednak na koniec oferuje nam takie atrakcje, to można tę stratę przełknąć zdecydowanie łatwiej.
"Czarna lista" – sezon 3, odcinek 18 ("Mr. Solomon: Conclusion")
Andrzej Mandel: Takiego obrotu sprawy to chyba nikt się nie spodziewał i twórcom "Czarnej listy" udało się zaskoczyć niemal wszystkich. Przy okazji wywrócono serial do góry nogami i teraz pojawia się pytanie – co dalej? Nim jednak znajdziemy na nie odpowiedź, warto pozachwycać się znakomitym odcinkiem, w którym działo się naprawdę dużo – od ucieczki Liz i Toma samochodem należącym do rodzinnego dziedzictwa Arama (i czemuż musieli go rozbić?), poprzez słynne prawie ostatnie słowa, czyli "Do mnie nie będą strzelać", po fantastycznie zagraną przez Spadera reakcję Reddingtona na to, co się stało. Tak uczuciowym go jeszcze nie znaliśmy.
Wszystko jednak skupiło się wokół najważniejszego wydarzenia w serialu, czyli śmierci głównej bohaterki. Tak zaskakującej, że na amerykańskich portalach porównuje się ją niesłusznie do śmierci Neda Starka (to zapewne ci, co nie czytali książek). Niesłusznie, bo waga Liz była dla "The Blacklist" o wiele większa – to wokół jej relacji z Redem kręcił się cały serial. To ich spory, wzajemne podchody w celu odkrycia/ukrycia tajemnicy były osią intrygi. Nikt więc nie spodziewał się, że Lizzy może odejść. W dodatku tak nagle i w zasadzie bez pożegnania. Są już oczywiście fanowskie teorie, w których bohaterka przeżyła, a cała śmierć została sfingowana przez Kaplan (bez wiedzy Reda), by ją chronić. Ma to ręce i nogi, a czy tak jest faktycznie – przekonamy się pewnie, gdy grająca Elisabeth Megan Boone skończy urlop macierzyński.
Nie wiem, jak Wam, ale mnie były potrzebne chusteczki, gdy oglądałem reakcje pozostałych postaci na wieść o śmierci Lizzy.
"Dziewczyny" – sezon 5, odcinek 8 ("Homeward Bound")
Marta Wawrzyn: Gdyby rok temu ktoś mi powiedział, że "Dziewczyny" będą zaliczać hit za hitem, pewnie bym go wyśmiała. Ale to są jak najbardziej zasłużone hity, 5. sezon nie ma w zasadzie słabszych momentów. Przy czym "Homeward Bound" pewnie nie do wszystkich widzów trafiło w tym samym stopniu, bo jednak Hannah zachowywała się bardzo niedojrzale i była irytująca. Mnie się jednak wydaje, że ma to sens i że nieudana podróż z Franem będzie dla niej przełomem.
Odcinek miał świetne sceny, ale też przekroczył kilka granic dziwności i potrafił momentami wywoływać uczucie dyskomfortu. Bo oto Hannah uciekła od swojego – przesympatycznego i najrozsądniejszego na świecie – faceta w samej piżamie, na początku wycieczki rozplanowanej na całe wakacje. A potem już jedna dziwna rzecz prowadziła do kolejnej, zaś po drodze zdołano zmieścić jeszcze rozmowę z zajętą jak zwykle sobą Marnie i Jessą, która przyznała, że sypia z Adamem.
Choć widok Hannah robiącej Rayowi loda w ramach podziękowania jakiś czas jeszcze będzie mnie ścigał, o dziwo, "Homeward Bound" wydawał się raczej lekki w porównaniu z poprzednimi odcinkami. Wiele scen zwyczajnie bawiło (począwszy od slapstickowej gonitwy po toaletach aż po nieszczęsny wypadek coffee trucka Raya), a końcówka dała nadzieję na to, że coś się zacznie zmieniać i u tej dziewczyny. Wystarczyło, że spojrzała na swoje życie oczami kogoś innego i od razu perspektywa się zmieniła, a Nowy Jork nabrał kolorów.
Aż szkoda rozstawać się z "Dziewczynami", tak świetny jest ten sezon. Oby Lena Dunham za rok też nas nie zawiodła. A na razie przed nami jeszcze dwuodcinkowy finał.
"Billions" – sezon 1, odcinek 12 ("The Conversation")
Mateusz Piesowicz: Po finale, jak i po całym sezonie, miałem mieszane uczucia. Ostatecznie jednak trafił on do hitów z kilku powodów. Najważniejszym jest zdecydowanie aktorstwo. Nie znajdziecie teraz drugiej produkcji, która w równie dużym stopniu spoczywałaby na barkach odtwórców głównych ról, co "Billions".
Finał był przede wszystkim popisem trójki Giamatti, Lewis, Siff, z naciskiem na tę ostatnią. Wendy Rhoades w pięknym stylu wywinęła się z samczego starcia, zachowując niezależność i całkiem godną odprawę. A że przy okazji mogła zobaczyć zaskoczone miny zarówno Chucka, jak i Bobby'ego, musiało jej to sprawić piekielną przyjemność. Bohaterka Maggie Siff rosła w trakcie całego sezonu i ostatecznie została tu główną rozgrywającą, która mogła zmienić układ sił jednym ruchem. Fakt, że tego nie zrobiła, nieźle rokuje na przyszły sezon i właśnie w niej i jej decyzjach każe upatrywać największych emocji.
Swoje dodali oczywiście panowie, bo trzeba przyznać, że widok wytrąconego z równowagi Axe'a demolującego swoje biuro i triumfująca mina Chucka przechadzającego się wśród tego pobojowiska, miały dużo uroku. Podobnie jak ich kolejne starcie na słowa, w którym znów sypały się iskry i z których ponownie nie dostaliśmy żadnego ognia. Giamatti i Lewis emanują charyzmą i ogląda się ich naprawdę świetnie, jednak na przyszły sezon wypadałoby sobie życzyć więcej konkretów.
"iZombie" – sezon 2, odcinek 19 ("Salivation Army")
Bartosz Wieremiej: To był niezwykle satysfakcjonujący finał. Jak mogło być inaczej, skoro wreszcie zobaczyliśmy, jak szybko pracownicza impreza zmienia się w katastrofę. Co więcej, Liv (Rose McIver) i Major (Robert Buckley) przed atrakcjami dnia uraczyli się mózgiem raczej bezwzględnego osobnika. Na dodatek ktoś bardzo, bardzo sprytny postanowił wysłać na inną misję Raviego (Rahul Kohli) i Blaine'a (David Anders). Razem.
W "Salivation Army" mnóstwo było akcji, ważne postacie kończyły swoje żywoty, a i udało się stworzyć takie zakończenie, które powoduje, że kolejną serię chciałoby się zobaczyć już teraz. Gościnne występy również nie zawiodły a grający Vaughna Du Clarka, Steven Weber, zamienił ostatnie sceny w podziemnym laboratorium w prawdziwe cudo. Miło też było zobaczyć zderzenie Clive'a (Malcolm Goodwin) z rzeczywistością, której istotną częścią stały się zombie. Szczególnie kiedy od razy owi nieumarli zainteresowali się jego mózgownicą.
Naprawdę trudno było oczekiwać czegoś więcej od tej ostatniej godziny z 2. sezonem "iZombie".
"Jane the Virgin" – sezon 2, odcinek 17 ("Chapter Thirty-Nine")
Marta Wawrzyn: Kolejny świetny komediowy odcinek "Jane the Virgin", w którym nie zabrakło też dramatycznej nutki. Trudno się dziwić Jane, że w końcu postanowiła wychować swoją matkę, ale też trzeba przyznać, że gdyby nie Xiomara, nie mielibyśmy się z czego pośmiać. Wieczór panieński Jane zdecydowanie nie był tym, czego chciała sama przyszła panna młoda – począwszy od występu "Don Kiszota" podczas jej zajęć na uczelni, a skończywszy na wykradaniu telefonu profesora. Katastrofa goniła katastrofę, a Jane spożyła tyle alkoholu, że zdecydowanie nie powinna stać pod koniec o własnych siłach.
Równie niespodziewanie potoczyły się losy imprezy chłopaków, którzy mieli okazję docenić uroki złożonej z siedmiu dań kolacji i porządnego spa. Bronili się, trzeba przyznać, ale w końcu nie mieli innego wyjścia jak się poddać. Wieczory kawalerskie i panieńskie to filmowa klasyka, dlatego brawa dla "Jane the Virgin" za to, że udało jej się choć trochę złamać konwencję i odwrócić sytuację, z jaką zwykle mamy do czynienia. Czyli tym razem nie panowie chlali na umór, a panie. I były w tym świetne!
Przede wszystkim jednak hit należy się za twist z siostrą bliźniaczką Petry – oszukali narratora i pewnie nas wszystkich. Yael Grobglas dała radę w tym odcinku i cieszy mnie, że teraz będzie miała jeszcze większe pole do popisu.
"Orphan Black" – sezon 4, odcinek 1 ("The Collapse of Nature")
Mateusz Piesowicz: Niespodzianka – historia o klonach może jeszcze zaskoczyć czymś pozytywnym. Na premierę nowego sezonu czekałem już właściwie tylko z powodu Tatiany Maslany, tymczasem twórcy pokazali, że ich serialu jeszcze nie należy całkiem skreślać.
Dosłowny powrót do korzeni wypadał nadspodziewanie dobrze i pozwolił sobie przypomnieć, co takiego zachwycało w "Orphan Black" na samym początku. Wątek Beth Childs zgrabnie wpisał się w całą tę skomplikowaną historię, nadając nieco sensu niestworzonym wydarzeniom z poprzednich sezonów i umieszczając całość na właściwych torach. Tak się przynajmniej wydaje.
"Orphan Black" zdecydowanie potrzebowało odcinka, który przypomniałby nam, że to kiedyś był serial oparty na świetnie napisanych postaciach i prawdziwych emocjach. "The Collapse of Nature" miało to wszystko i, o ile twórcy nie wrócą do scenariusza "więcej, szybciej, efektowniej", cały ten sezon może stanowić punkt zwrotny. Wiemy wszak znacznie więcej niż do tej pory, a na dodatek dostaliśmy również nowego wtajemniczonego klona. Początek jest naprawdę obiecujący.
"Broad City" – sezon 3, odcinek 9 ("Getting There")
Marta Wawrzyn: Cóż to była za obłędna podróż! Cel właściwie nie miał znaczenia – w "Broad City" często bardziej chodzi o samą podróż niż o jej cel – ale kiedy już go poznaliśmy, ten specyficzny wstęp do finału stał się jeszcze bardziej rewelacyjny. "Getting There" to jedna wielka parada gagów – począwszy od sceny pakowania (wibrator to podstawa, kiedy udajesz się w podróż zagraniczną), poprzez grę "F***, marry, eat" w stojącym metrze, aż po mistrzowskie popisy syna taksówkarza i nieunikniony bieg przez lotnisko ku zamykającej się bramce.
"Okresowe spodnie" Ilany zachwyciły Abbi i mnie też zrobiły dzień, ale nie jestem w stanie wymienić tu niczego, co by mi się nie podobało. Dziewczyny poszły na całość i zostały nagrodzone – dorwały ten nieszczęsny samolot do Ziemi Obiecanej. Miejmy nadzieję, że święte miejsce da radę przetrwać ich wizytę.