"Dziewczyny" (5×10): Wszyscy mówią "kocham cię"
Marta Wawrzyn
19 kwietnia 2016, 19:33
Za nami znakomity – prawdopodobnie najlepszy w historii serialu – sezon "Dziewczyn". Wreszcie widać jak na dłoni, że Lena Dunham od początku miała plan na każdy wątek z osobna i wszystko naraz. Uwaga na finałowe spoilery!
Za nami znakomity – prawdopodobnie najlepszy w historii serialu – sezon "Dziewczyn". Wreszcie widać jak na dłoni, że Lena Dunham od początku miała plan na każdy wątek z osobna i wszystko naraz. Uwaga na finałowe spoilery!
Na "Dziewczyny" w poprzednich latach głównie narzekaliśmy i choć było to poniekąd usprawiedliwione – nie patrzyło się dobrze na bohaterki, kręcące się ciągle w kółko i niezdolne do wyciągnięcia jakichkolwiek wniosków z popełnianych błędów – dziś trzeba przyznać, że jest to przemyślany serial, w którym wszystko jest i było po coś. Jeśli teraz możemy zachwycać się tym, z jaką swobodą po tym świecie poruszają się i scenarzyści, i aktorzy, to dlatego, że poprzednie sezony zaprocentowały. Bohaterki znalazły się tu, gdzie się znalazły, bo przeszły taką a nie inną drogę. Możemy się kłócić, czy aby na pewno wszystko, co się wydarzyło w międzyczasie, było potrzebne i czy musiało przybrać dokładnie taki kształt, ale jedno jest pewne: Lena Dunham miała plan i nie bez powodu pokazała nam tysiąc niedojrzałych zachowań tytułowych dziewczyn.
Oba finałowe odcinki – "Love Stories" i "I Love You Baby" – godnie zamknęły sezon, który bez większej przesady można nazwać znakomitym. Nie było tu ani jednego słabego odcinka czy niepotrzebnego wątku. Historie wszystkich najważniejszych postaci nie dość że ruszyły mocno do przodu, to jeszcze w kierunkach, które można nazwać satysfakcjonującymi. Niezależnie od tego, czy oglądaliśmy ich zmagania związane z karierą, czy problemy miłosne, wszystko działało bez zarzutu i rozwijało się w naturalny sposób.
Hannah – swoją drogą, wiedzieliście, że Horvath to polskie nazwisko? – w finale sezonu tak po prostu zaczęła znowu pisać i bez wysiłku osiągnęła to, czego podczas warsztatów w Iowa nie potrafiła z siebie wypocić żadnym cudem. Czyli po prostu napisała niezłą, a przy tym bardzo osobistą historię, która była w stanie wzbudzić emocje u grupki nieznajomych. Rozbawić, zdziwić, spowodować zainteresowanie autorką, która tym razem nie szokowała, nie prowokowała ubiorem, tylko stała na scenie w skromnej sukience i snuła swoją opowieść.
Puenta tej opowieści była o tyle ciekawa, że my dobrze znaliśmy to samo z drugiej strony. Widzieliśmy to kompletne szaleństwo, któremu oddawali się Jessa i Adam w swoich czterech ścianach, i w przeciwieństwie do Hanny wiemy, jak się skończyło. Ale po tym, co usłyszeliśmy, możemy mieć nadzieję, że ona nie będzie się już tak bardzo przejmować tym, jak to się skończyło, i myśleć o odzyskiwaniu Adama tylko wreszcie zajmie się po prostu sobą.
Wcześniejsze wyznanie Hanny w rozmowie z Tally (jak zawsze świetna Jenny Slate), że bardzo tęskni za Adamem i Jessą, a jednocześnie chciałaby ostrzec jedno przed drugim, ma wiele sensu. Tych dwoje to katastrofa, ale piękna i pełna pasji katastrofa, tak bardzo angażująca, że ja jako widz chciałabym, aby zostali ze sobą na zawsze. Na co jednak trudno mieć nadzieję po wyznaniu Jessy, iż nigdy mu nie wybaczy, że odebrał jej przyjaciółkę.
W tym sezonie poznaliśmy Jessę – na marginesie, "jakby Brigitte Bardot i syrena miały dziecko" to zadziwiająco wręcz trafne podsumowanie urody Jemimy Kirke – od zupełnie nowej strony. Ta samolubna dziewucha wreszcie pokazała, że ludzkie odruchy bynajmniej nie są jej obce. Widzieliśmy jej wyrzuty sumienia, że zakochuje się w Adamie. Widzieliśmy, jak bardzo się przed tym broniła i jak musiała się przełamać. Widzieliśmy wreszcie, że ani na moment nie opuściło jej poczucie winy. I choć ona i Adam zadziwiająco dobrze się rozumieją – kiedy akurat nie są zajęci rozbijaniem siebie nawzajem i wszystkiego dookoła – trudno wyobrazić sobie, że będą żyli długo i szczęśliwie. Jessa tego po prostu nie zniesie.
Tymczasem Marnie zatoczyła kółko, by znów znaleźć się w ramionach Raya, gdzie już kiedyś było jej bardzo dobrze i wygodnie, co niekoniecznie wtedy jednak doceniała. Dziś wygląda na szczęśliwą, że może przy kimś być sobą – sceny sikania przy otwartych drzwiach nigdy byśmy nie zobaczyli, gdyby została z Desim – tylko z jej karierą muzyczną może być różnie, bo ta wciąż jest powiązana z niestabilnym psychicznie byłym. Desi nigdy nie należał do postaci lubianych, a po tym sezonie trudno czuć do niego coś poza mieszanką niechęci, obrzydzenia i litości. Marnie czeka zapewne jeszcze długa przeprawa w kolejnym sezonie, zanim całkiem się od niego uwolni. Cieszy jednak to, że wreszcie nie uważa, iż Ray to facet drugiej kategorii.
Świetnie mi się patrzyło na Shoshannę w akcji. Jak się okazało, ona też ma jakieś talenty i potrafi ciężko pracować. Przemiana kawiarni Raya w przystań dla ludzi, którzy mają zwyczaj sami zarabiać na swoją kawę, była prawie tak zabawna jak zamiana Alibi w "Shameless" na knajpę dla hipsterów. A Shosh – która w pewnym momencie wyglądała niemal identycznie jak postać Zosi Mamet w "Unbreakable Kimmy Schmidt – wyraźnie była w swoim żywiole, kiedy wymyślała antyhipsterską strategię marketingową.
W całkiem przepastnym, jak się okazało, worku z pomysłami znalazły się przyzwoitej jakości wątki nawet dla postaci drugoplanowych, jak Elijah – który otworzył się przed kimś i mocno oberwał – czy rodziców Hanny. Swój urok miała zarówno ta scena, w której jej tata zapukał do pewnych drzwi, jak i rozmowa matki Hanny właśnie z Elijah. Zadziwiające, że ta dwójka miała właśnie taki wspólny moment, gdzieś pośrodku miejskiej dżungli, z piwem w ręku.
W "Love Stories" wypada docenić wszystko to, co się wydarzyło w duecie Hannah – Tally. Niespodziewane spotkanie zakończyło się rowerowym spacerem po mieście i wieczorem w stylu "Broad City", a przy okazji główna bohaterka "Dziewczyn" wreszcie miała okazję i powiedzieć komuś, co jej leży na wątrobie, i zrozumieć, że na spełnieniu marzeń o pisaniu świat się nie zaczyna ani nie kończy. To właśnie dzięki tej konstatacji była w stanie rzeczywiście coś napisać, bez żadnej presji, bardziej dla siebie niż dla kogoś innego.
To właśnie spotkanie z Tally – niegdyś koleżanką ze studiów, obecnie odnoszącą sukcesy pisarką – pozwoliło Hannie spojrzeć na siebie z innej perspektywy, przestać się wściekać na Adama i Jessę, napisać coś, co spodobało się ludziom. I poczuć tę radość życia, której – według dyrektora szkoły, nieszczęsnego świadka "Nagiego instynktu" – podobno jest pełna. Tę radość było widać w obu finałowych odcinkach, choć oczywiście Hannah pozostała Hanną i jeden mały sukces nie zmieni nagle jej całej osobowości czy sposobu bycia. Ale daje nadzieję, że za rok zobaczymy ją już nie dryfującą, a zmierzającą dokądś.
W 5. sezonie "Dziewczyn" z fabularnego chaosu zaczęło wyłaniać się coś nowego, konkretnego, często zaskakującego. Dziewczyny już nie zachowują się jak dzieciaki, bo przemieniają się w kobiety. A Lena Dunham uchwyciła ten moment przejścia idealnie, udowadniając, że i dobrze wiedziała cały czas, co robi, i ma pomysł na każdą bohaterkę z osobna. W efekcie wyszedł bardzo udany sezon, w którym wszystko zagrało dokładnie tak, jak powinno. Chylę czoła, wciąż lekko zaskoczona.