15 nowości, które mnie zachwyciły w tym sezonie
Marta Wawrzyn
25 kwietnia 2016, 21:02
15. "Muppety"
Trudno powiedzieć w tym momencie, czy "Muppety" wrócą z 2. sezonem – dowiemy się podczas upfrontów – ale pomimo swoich oczywistych wad są dla mnie wciąż jednym z najjaśniejszych punktów mijającego sezonu. Pokazanie bohaterów kultowego programu dla dzieci w dorosłej wersji, w dorosłych sytuacjach miało swój urok. A przy tym, w przeciwieństwie do przedstawicieli wkurzonych amerykańskich organizacji konserwatywnych, uważam, że serial spokojnie można było oglądać z dziećmi. Tak jak z dziećmi można oglądać na przykład "Shreka" i wiele innych kreskówek, napisanych tak aby widz w każdym wieku mógł w nich coś dla siebie znaleźć.
Najlepiej wypadły właśnie wątki, które były tak samo zrozumiałe dla dzieci i dorosłych, przede wszystkim te dotyczące przyjaźni ponad podziałami. Historie miłosne okazały się nieco słabsze, a kończący sezon cliffhanger wręcz niepotrzebny; zbyt mainstreamowe żarty też w stu procentach do mnie nie trafiały, ale koniec końców towarzyszy mi przeświadczenie, że nie był to stracony czas.
Formuła mockumentary sprawdziła się w przypadku "Muppetów", świetnie mi się patrzyło na pluszowych bohaterów w pracy i poza nią, a ich neurotyczne zachowania miały w sobie niesamowicie dużo wdzięku. Chciałabym, żeby serial kontynuowano, choć na pewno nie zaszkodziłoby mu, gdyby scenarzyści zaczęli nieco odważniej łamać konwencję sitcomu z telewizji ogólnodostępnej i sięgać po mniej ograne żarty.
14. "The Grinder"
Podobnie jak "Muppety", "The Grinder" nie jest i nie będzie dziełem wybitnym. Jedne wątki wypadają tu lepiej, inne słabiej, jedne pomysły działają świetnie, inne zawodzą na całej linii. Serial warto zobaczyć przynajmniej z jednego powodu – bo Rob Lowe jest genialny w roli telewizyjnej gwiazdy, która wraca do swojego rodzinnego miasteczka, zamieszkuje w domu brata (Fred Savage, czyli dawny Kevin z "Cudownych lat") i zaczyna bawić się w prawdziwego prawnika. No bo skoro grał prawnika przez prawie dekadę w telewizji, to czemu miałby nim nie być naprawdę?
Serial celnie potrafi wyśmiewać schematy znane z telewizji ogólnodostępnej i kulisy powstawania proceduralnych tasiemców wszelkiego typu. Nieźle też pokazuje dystans, jaki dzieli kogoś, kto przez lata żyje w telewizyjnej rzeczywistości, od zwykłego człowieka. A Rob Lowe dobrze wie, jak wydobyć z tego maksimum komizmu.
Choć wątki rodzinne w serialu są troszkę mniej udane, warto go oglądać dla tych wszystkich momentów, kiedy tytułowy Grinder idzie na całość. Zwłaszcza że w pewnym momencie pojawia się godny rywal w osobie Timothy'ego Olyphanta i rozpoczyna się najzabawniejszy wątek, prowadzący do procesu, w którym dwóch fałszywych prawników walczy o tytuł "trochę bardziej prawdziwego prawnika".
"The Grinder" to jedna z fajniejszych rzeczy, jakie powstały w ostatnich latach w Wielkiej Czwórce, choć oczywiście pamiętajcie, żeby nie oczekiwać tu cudów. Ale tych w amerykańskiej telewizji ogólnodostępnej już nie ma, a to zestawienie – w którym nie ma niczego z Wielkiej Czwórki poza "Muppetami" i "The Grinder" – najlepiej to pokazuje.
13. "You, Me and the Apocalypse"
Kompletnie porąbany serial o apokalipsie, którym zachwycaliśmy się jesienią. Niestety, więcej zachwycać się nim nie będziemy – brytyjski Sky Atlantic z jakiegoś niezrozumiałego powodu współpracował tutaj z NBC, a ponieważ publika NBC dobrych seriali już nie ogląda, skończyło się to skasowaniem. Mam pewne wątpliwości, czy powinnam polecać produkcję, która zakończyła się cliffhangerem, ale z drugiej strony szkoda było ją wyciąć całkiem.
Bo to było komediowe cudeńko i emocjonalny roller-coaster w jednym. Podczas gdy ludzkość szykowała się na koniec świata, my oglądaliśmy przedziwne perypetie kompletnie absurdalnej grupki oryginałów. Byli tu dwaj bardzo od siebie różni bracia bliźniacy – różnica polegała na tym, że jeden był totalnym psychopatą – a do tego Megan Mullally ze swastyką na czole i Nick Offerman w sukience, Rob Lowe w roli wyjątkowo barwnego księdza czy Jenna Fischer jako uciekająca z więzienia bibliotekarka.
Choć komedii o apokalipsie było już trochę, ta miała w sobie sporo świeżości, bo sprytnie łączyła komediową jazdę bez trzymanki z wciągającą, rozbitą na kilka wątków historią. Jeszcze raz się okazało, że Brytyjczycy potrafią pisać rewelacyjne scenariusze i że seriale z Wysp pod względem jakości prezentowanego humoru znacznie przebijają amerykańskie. To, że nie będzie kontynuacji, jest niełatwe do zaakceptowania, ale z drugiej strony – jeśli pominąć ten nieszczęsny cliffhanger – mamy tu w gruncie rzeczy spójny rozdział pewnej szalonej historii. Bez kontynuacji serial wciąż ma sens i warto go obejrzeć.
12. "Baskets"
Nie jest to jeszcze hicior na miarę "Louiego", ale możliwe, że wszystko przed nami. W tej bardzo smutnej komedii Zach Galifianakis wciela się w Chipa Basketsa, faceta z typowego brzydkiego amerykańskiego miasteczka, któremu zamarzyło się, żeby zostać klaunem. Ale nie takim zwykłym, pospolitym klaunem jak z objazdowego cyrku, tylko wyrafinowanym klaunem francuskim. Pojechał więc do Paryża, do szkoły klaunów, skąd wrócił bez dyplomu, za to ze śliczną francuską żoną, która od początku mówiła, że chce go tylko dla zielonej karty.
Choć życie Chipa to jedno wielkie pasmo porażek, z jakiegoś powodu wciąż się nie poddał i uparcie próbuje bawić ludzi, podczas gdy wszyscy wokół uważają go za nieudacznika. Serial jest szalenie surrealistyczny z wierzchu – Chipa spotykają rzeczy dziwne i jeszcze dziwniejsze, a codzienne sytuacje z jego udziałem wydają się jak wyjęte ze snu człowieka, który nie ma zwyczaju stąpać po ziemi – i zaskakująco prawdziwy w środku. Czyli i nieźle orientuje się w emocjonalnych galimatiasach różnego rodzaju, i potrafi celnie skomentować amerykańską rzeczywistość.
Przygnębiający ton, absurd, groteska, surrealizm i niecodzienne pomysły to znaki firmowe "Basketsa". Przykład? Matkę głównego bohatera gra facet – Louie Anderson – i ani przez moment nie wychodzi ze swojej roli.
11. "Vinyl"
Rockandrollowe szaleństwo w monumentalnym wydaniu, bo to nie telewizja, to HBO. "Vinyl" nieco mnie zawiódł i zawiedzie pewnie każdego, kto od seriali oczekuje… no cóż, fabuły. Ale z drugiej strony jest w nim wciąż wiele rzeczy, które sprawiają, że nie mogę mu się oprzeć i w gruncie rzeczy z przyjemnością zobaczyłam cały 1. sezon. Serial zrobiony jest na bogato – wrażenie robi świetny klimat lat 70., dopracowana scenografia, kostiumy i oczywiście ścieżka dźwiękowa, jakiej nie ma żaden inny serial. Dla tych, którzy wychowali się na muzyce z tamtego okresu, to prawdziwa gratka.
Szkoda, że aby się tym wszystkim cieszyć, trzeba na wiele rzeczy przymknąć oko. Scenariusz składa się z samych klisz, bohaterowie są w większości papierowi, nikt nawet nie stara się przełamać stereotypów. Żaden wątek Was nie zaskoczy, nic Was nie wbije w fotel. Ale "Vinyl" i tak cieszy oczy i uszy, imponując rozmachem, jaki rzadko widuje się w telewizji.
Warto zobaczyć serial właśnie ze względu na wyśmienitą realizację – a także na niesamowicie ekspresyjnego Bobby'ego Cannavale w roli głównej – ale cudów się nie spodziewajcie. To po prostu zasłużone miejsce 11.
10. "Crazy Ex-Girlfriend"
Jeden z najdziwniejszych i przy tym najbardziej wdzięcznych serialowych projektów, jakie pojawiły się w sezonie 2015/2016. Młoda, odnosząca sukcesy prawniczka (Rachel Bloom, która dostała Złoty Glob za tę rolę) przeprowadza się z Nowego Jorku do małego miasteczka w Kalifornii, tylko dlatego że mieszka tam chłopak, z którym spędziła miłe lato na obozie jako nastolatka. A następnie rozpoczyna wielką pogoń za tym chłopakiem, ale także miłością w ogóle, przyjaźnią, innym życiem. Wszystko to w szalonym komediowo-musicalowym rytmie.
"Crazy Ex-Girlfriend" potrafi widza i zadziwić, i do siebie zniechęcić. Nie jest to najbardziej równy serial na świecie, ale trzeba przyznać, że ma oryginalny pomysł na siebie, a główna bohaterka – tytułowa szalona była dziewczyna – szybko staje się nam bliska. Łatwo jest zaangażować się w jej perypetie i razem z nią przeżywać kolejne wzloty i upadki, bo to niezwykła dziewczyna, która bardzo, ale to bardzo nie miała szczęścia w życiu.
Błyskotliwe żarty i świetne numery musicalowe, z lekko feministycznym zacięciem, to kolejne powody, żeby oglądać "Crazy Ex-Girlfriend".
9. "Underground"
O niewolnictwie w amerykańskiej kinematografii powiedziano chyba już wszystko, ale w telewizji to był temat prawie nieobecny. Aż do teraz. Telewizja WGN America, która od kilku lat poszukuje świeżego pomysłu na przebicie się do pierwszej ligi, podeszła do tego tematu w całkiem ciekawy sposób, stawiając nie na martyrologię, tylko na akcję. "Underground" to i emocjonujące ucieczki, i romanse, i trochę polityki. Oglądamy, jak wygląda "od kuchni" działalność podziemnego ruchu, pomagającego w ucieczkach niewolników – i tak, jest to ciekawy temat.
Serial ma bohaterów, których są dobrze napisani i przy tym budzą emocje – jednych z miejsca się lubi, innych nienawidzi, a jeszcze inni, jak grany przez Christophera Meloniego August, zadziwiają swoją niejednoznacznością. Ma też swój specyficzny klimat i potrafi zwyczajnie wciągnąć. Zaskakująca bywa także ścieżka muzyczna, nowoczesna i pełna odważnych pomysłów.
8. "Billions"
Z "Billions" nie dowiecie się ani niczego nowego o świecie wielkich finansów, ani o tworzeniu przełomowej telewizji. Ale co się napatrzycie na pojedynki aktorskie, to Wasze. Cała czwórka odtwórców głównych ról – Damian Lewis, Paul Giamatti, Maggie Siff i Malin Akerman – gra koncertowo, w kolejnych odcinkach podwyższając sobie poprzeczkę. Każda rozmowa finansisty Axe'a (Lewis) ze ścigającym go nowojorskim prokuratorem (Giamatti) to istny pokaz fajerwerków. W takich momentach "Billions" to cudowny spektakl, który mógłby trwać w nieskończoność.
I tak, to prawda, że serial mógłby być jeszcze lepszy – bardziej przełomowy, bardziej oryginalny itp. – ale koniec końców liczy się to, że ta niekończąca się gra w kotka i myszkę wciąga niczym najlepszy thriller. A ponieważ równie dobrze obsadzone są role żon obu panów – Maggie Siff często wręcz kradnie im show – ogląda się to świetnie. Choć szczególnej głębi tutaj oczywiście nie oczekujcie.
7. "The Man in the High Castle"
A ten serial wydaje się znacznie lepszy, kiedy spojrzy się na niego z pewnej perspektywy. Oglądając go, wkurzałam się na dwójkę głównych bohaterów i kilka innych wątków, których nie było w książce Philipa K. Dicka albo dość mocno zostały zmienione. Teraz w głowie zostało mi raczej ogólne wrażenie, które jest pozytywne.
Serialowe "The Man in the High Castle" – czyli alternatywna historia, w której alianci przegrali II wojnę światową – ma wyjątkowy klimat, potrafi być przerażające, przytłaczające i zaskakujące. Znakomicie wypadają czarne charaktery – zarówno naziści, jak i Japończycy – a specyficzna atmosfera nie pozwala o sobie zapomnieć. Wrażenie robią zarówno rzeczy "wielkie", np. nazistowskie insygnia na nowojorskich budynkach, jak i "małe", np. impreza na przedmieściu w dniu święta narodowego. Ta impreza szczególnie zapadła mi w pamięć, bo gdyby nie nazistowskie mundury i parada w III Rzeszy na ekranach telewizorów, byłoby to coś, co moglibyśmy zobaczyć w "Mad Men". Przerażająco prawdziwa wizja.
Jeśli nasze jesienne narzekania odstraszyły Was od serialowego "Człowieka z Wysokiego Zamku", spróbujcie do niego wrócić latem. Warto przebrnąć nawet przez słabsze odcinki, bo wiele z tego co zobaczycie zostanie z Wami na dłużej. Jasne, serial ma sporo wad, ale nie da się nie docenić tak wyjątkowego, fascynującego i przerażającego świata przedstawionego.
6. "Casual"
Niby nic wielkiego, niby nic niezwykłego, a jednak niemal podskoczyłam z radości, kiedy okazało się, że serial wróci już latem. Kameralny komediodramat, którego współtwórcą i reżyserem jest Jason Reitman ("Juno"), nie odkrywa Ameryki ani nie wynajduje prochu na nowo, ale niewątpliwie ma w sobie to "coś", co sprawia, że trudno oderwać się od ekranu. Po części to klimat rodem z najlepszych filmów indie, po części to po prostu dobrze dobrana grupka bohaterów, którzy prowadzą niegłupie rozmowy.
Serial skupia się przede wszystkim na losach trzech osób – Alexa, który jest właścicielem internetowego serwisu randkowego, jego rozwodzącej się siostry Valerie oraz jej córki Laury. Cała trójka mieszka w jednym domu, tworząc niekonwencjonalną, mocno neurotyczną, ale dającą się lubić zgraję. Jeśli ich porównać z innymi serialowymi rodzinami, wypadają dziwnie, choćby dlatego, że matka potrafi z córką prowadzić otwarte rozmowy o seksie, a facet, który miał być przygodą na jedną noc, w ciągu sezonu staje się ich najlepszym przyjacielem.
Nie spodziewajcie się w "Casual" żadnych fabularnych szaleństw, zaskakujących twistów i tego typu pomysłów. Owszem, emocje bywają tu ogromne, ale zazwyczaj chodzi o coś zwyczajnego i przyziemnego, o coś, co mogłoby równie dobrze spotkać każdego z nas. I właśnie dlatego to działa – inteligentnych komediodramatów o zwykłych ludziach przeżywających zwykłe rzeczy, ale po swojemu, nie tak jak w tysiącach historii, które już znamy, wciąż jeszcze bardzo brakuje.
5. "The Path"
Kolejny serial Hulu o rodzinie, ale zupełnie innej niż ta z "Casual". Lane'ów z "The Path" od innych telewizyjnych rodzin wyróżnia to, że należą do sekty, która metodami działania przypomina chociażby dobrze znanych z mediów scjentologów. Serial rozkręca się dość wolno, dając widzom czas i na kontemplowanie ładnych widoków, i na dokładniejsze poznanie wszystkich członków rodziny, jak również Cala, szykowanego na guru całego ruchu.
Twórczynią "The Path" jest Jessica Goldberg, ale widać tu też rękę czuwającego nad projektem Jasona Katimsa, speca od kameralnych rodzinnych historii. Pierwsze odcinki nie zawierają w zasadzie żadnych fajerwerków, służą raczej temu, by dokładniej poznać bohaterów. I tak dowiadujemy się, że Sarah (Michelle Monaghan) nie zna życia poza sektą i nie dość że ślepo wierzy w głoszoną ideologię, to jeszcze zapatrzona jest w Cala (Hugh Dancy). Jej mąż Eddie (Aaron Paul) targany jest dla odmiany wątpliwościami, bo Aaron Paul w takich rolach wypada najlepiej. Ciekawą postacią jest nawet nastoletni syn Hawk (Kyle Allen), który niedługo stanie przed wyborem drogi życiowej i niełatwo mu będzie uwolnić się od sekty, jeżeli zechce to zrobić.
Serial na razie niewiele mówi wprost o metodach działania sekty, ale wyraźnie sugeruje, że nie ma litości dla odszczepieńców. Jeśli się nie przyznasz, że zgrzeszyłeś, będą cię trzymać w zamknięciu i dręczyć tak długo, aż wyznasz wszystko, nawet to, czego nie zrobiłeś. Jeśli zechcesz uciec, może się okazać, że przypadkiem spadniesz z góry, na którą wdrapywałeś się wiele razy. Zabronione jest kłamanie, utrzymywanie kontaktów z ludźmi spoza sekty, kontynuowanie edukacji po ukończeniu 16. roku życia.
A nad wszystkim tym czuwa nie stary guru, umierający gdzieś w Peru, a gnany szaloną ambicją Cal. "The Path" warto zobaczyć choćby po to, by docenić Hugh Dancy'ego, który w tej roli emanuje wręcz magnetyzmem, choć gra znacznie mniej ekspresyjnie niż chociażby w "Hannibalu".
Nie wiem, czy po całym sezonie moja ocena "The Path" się zmieni, ale faktem jest, że na razie to jedna z najciekawszych nowości tej wiosny, która z odcinka na odcinek staje się coraz bardziej intrygująca.
4. "Nocny recepcjonista"
Serial, który zrobił nowego Bonda z Toma Hiddlestona, uwolnił Hugh Lauriego od klątwy doktora House'a i za chwilę pewnie wypromuje Olivię Colman poza Wielką Brytanią (emisja w USA dopiero się rozpoczęła). Fabuła, oparta na książce Johna le Carré z lat 90., skupia się na agencie ścigającym biznesmena, który uczynił dochodowy interes ze sprzedawania broni rozmaitym watażkom. Początkowo historia rozwija się dość powoli, pozwalając z jednej strony bliżej zapoznać się z Jonathanem Pine'em – tytułowym nocnym recepcjonistą – i jego motywacjami, a z drugiej, nacieszyć oczy pięknymi widokami.
BBC na tym serialu nie oszczędzało, nie dość więc że jest znakomicie obsadzony i perfekcyjnie zrealizowany, to jeszcze skacze po świecie niczym szpiegowskie blockbustery. Tu Hiszpania, tu Szwajcaria, tam Egipt. Można się zachwycić i odprężyć się też można, bo to nie jest ciężki dramat. To raczej właśnie taki letni blockbuster, który, owszem, ma głębszą nutkę, ale nie stara się jej cały czas eksponować.
Zachwycają zdjęcia, napisany z lekkością scenariusz i łatwość, z jaką tę historię dostosowano do współczesnych realiów. Ale przede wszystkim docenić warto kreacje aktorskie. Hiddleston nie tyle gra Bonda, co nim jest, Laurie perfekcyjnie wciela się w uosobienie zła, a Colman w zaawansowanej ciąży ma tyle charakteru, że spokojnie mogłaby być nową M. Pojawiają się też Tom Hollander czy Tobias Menzies, a prawdziwą ozdobą jest Elizabeth Debicki w roli nieco stereotypowej, ale to za to prześlicznej Jed.
W kategorii "stylowy thriller szpiegowski" "Nocny recepcjonista" nie ma sobie równych.
3. "Jessica Jones"
Netfliksowe seriale Marvela to zdecydowanie nowa jakość. Uwielbiam ciężki klimat "Daredevila", ale "Jessica Jones" trafiła do mnie jeszcze bardziej, bo oprócz przytłaczającej atmosfery i zwyczajowego ratowania świata oferuje coś więcej. To nie tyle serial o (przyszłej) superbohaterce, co mocne studium traumy. Jessica przeszła prawdziwe piekło, a my oglądamy, jak uczy się z tym sobie radzić. Na początku to po prostu przestraszona dziewczyna, która popada w alkoholizm i samotność, udając twardzielkę. Jej transformacja w kobietę, która jest w stanie stawić czoła koszmarowi – i jego sprawcy, w którego wciela się David Tennant – zajmuje praktycznie cały sezon i jest jednym z moich najciekawszych serialowych doświadczeń, jakie stały się ostatnimi czasy moim udziałem.
"Jessica Jones" jest znacznie bardziej mroczna niż "Daredevil" i niekoniecznie skierowana do tej samej publiki. To raczej kawał porządnego dramatu psychologicznego niż kolejny serial o dziewczynie w lateksie, która ratuje świat i wygląda sexy. Jessica jest inteligentna, sarkastyczna i bardzo, ale to bardzo kobieca. A serial przekracza wiele granic, których tego typu produkcje bały się do tej pory jak ognia: mówi otwarcie o gwałcie i traumie psychicznej, pozwala bohaterom uprawiać seks bez żadnego wstydu i ograniczeń, nie boi się też od czasu do czasu uderzyć w feministyczne nuty.
Ciekawa jestem, co będzie dalej, kiedy Jessica wskoczy na kolejny poziom superbohaterskiego wtajemniczenia. A na razie czekam z niecierpliwością na kolejne produkcje Netfliksa i Marvela, bo jeszcze żadna mnie nie zawiodła.
2. "Master of None"
Redaktor Mateusz napisał kiedyś, że "Master of None" to komediowa biblia trzydziestolatków – i rzeczywiście, mam wrażenie, że żaden serial nie rozumie mnie lepiej niż właśnie ten. Aziz Ansari nieźle uchwycił moje pokolenie, a przynajmniej tę jego część, która mieszka w wielkich miastach i spędza sporo czasu, oddając się wszelkiego rodzaju błąkaniu. Mamy tu i wędrówki po nowojorskich knajpach, i próby zawodowego odnalezienia się, i związki, które nie są w stanie przetrwać próby czasu. A wszystko to podane w inteligentnej, lekkiej, zabawnej formie, bez spinania się, oceniania czyichkolwiek zachowań czy złorzeczenia na problemy ekonomiczne albo płeć przeciwną.
Serialowy Dev, choć wiele rzeczy mu nie wychodzi, nie jest życiowym marudą i potrafi docenić to, co ma – a my wraz z nim. Ot, choćby rodziców, którzy ciężko pracowali, żeby nasze pokolenie mogło sobie pozwolić na przesuwanie granicy dorastania. Ciekawych historii w serialu nie brakuje i niezależnie od tego, czy są one poważniejsze (jak rasizm w przemyśle rozrywkowym albo samotność starszych osób), czy lżejsze (jak randka w Nashville), serial ogląda się wyśmienicie.
Choć Aziz nie mówi właściwie niczego nowego, ton serialu na tyle się różni od wszystkich innych komedii, że wydaje się to zaskakująco wręcz świeże. Pewne znaczenie ma też to, co zostało podkreślone, kiedy twórcy "Master of None" odbierali nagrodę krytyków dla najlepszego serialu komediowego – zróżnicowanie etniczne robi różnicę. A to, że Aziz ani przez chwilę nie przybiera postawy walczącej, tylko po prostu z sympatycznym uśmiechem mówi, co ma do powiedzenia, też przyczynia się do wyjątkowości "Master of None".
1. "American Crime Story"
Przyznaję szczerze, że tego się nie spodziewałam. Kiedy ogłoszono, że Ryan Murphy wraz ze swoją ekipą tworzy antologię o "amerykańskich zbrodniach" i że w pierwszym sezonie uraczy nas sprawą O.J.-a Simpsona – która wałkowano u mnie na studiach tyle razy, że zupełnie przestała mnie interesować – byłam przekonana, iż porzucę to po paru odcinkach, jak wszystkie sezony "American Horror Story". Nawet jeśli aktorstwo będzie wybitne, bo umówmy się, akurat aktorów Murphy potrafi poprowadzić jak mało kto.
Niespodzianka! Twórca, któremu raz wychodzą lepsze seriale, a raz gorsze, tym razem wypuścił coś, co może stać się jego dziełem życia, jeśli kolejne sezony będą choć w połowie tak dobre jak pierwszy. Sprawę, którą ponad 20 lat temu żyła cała Ameryka, raz jeszcze zamienił w wielki telewizyjny spektakl, perfekcyjny pod każdym względem i emocjonujący niczym najlepszy thriller. Oglądało się to w szalonym napięciu, choć przecież dobrze wiedzieliśmy, jak serial się skończy.
W dziesięciu odcinkach udało się nie tylko zarysować każdy najważniejszy aspekt tej głośnej sprawy – rasizm, seksizm, szaleństwo wokół celebrytów, wady systemu opartego na ławie przysięgłych itp., itd. – ale też opowiedzieć wciągającą, angażującą historię i sprawić, że dawni bohaterowie po latach znów znaleźli się na świeczniku. Zwłaszcza dla Marcii Clark – okropnie potraktowanej w latach 90. – serial Murphy'ego okazał się wielkim zwycięstwem, bo Ameryka wreszcie zaczęła ją postrzegać jako bohaterkę, która poległa, walcząc o sprawiedliwość. Bo nią była.
"American Crime Story: Sprawa O.J.-a Simpsona" to wielki spektakl, który nie ma ani jednej słabej strony i ani jednego słabego momentu. Scenariusz napisany jest wyśmienicie, realizacyjnie to po prostu cudeńko, a aktorzy grają jak marzenie. Cuba Gooding Jr. okazał się fantastycznym showmanem, Sarah Paulson potwierdziła, że jest królową, David Schwimmer w niczym nie przypominał Rossa z "Przyjaciół", John Travolta był wyrazisty aż do przesady itp., itd. Znakomita ekipa, znakomity serial.
Oby za rok Murphy'emu znów się udało, a tymczasem warto nadrobić pierwszy sezon, jeśli jakimś cudem to szaleństwo ominęło Was wcześniej. Dla mnie to nie tylko najlepsza nowość sezonu, to po prostu najlepszy serial sezonu.