"Vinyl" (1×10): Impreza się skończyła
Marta Wawrzyn
22 kwietnia 2016, 19:33
Choć "Vinyl" próbuje nas przekonać w finałowym odcinku pierwszego sezonu, że impreza dopiero się zaczyna, w tym momencie chyba tylko cud mógłby to uratować. W serialu, który miał być wielkim hitem, popełniono wszelkie możliwe błędy i właściwie trudno powiedzieć, po co nam w ogóle 2. sezon. Finałowe spoilery!
Choć "Vinyl" próbuje nas przekonać w finałowym odcinku pierwszego sezonu, że impreza dopiero się zaczyna, w tym momencie chyba tylko cud mógłby to uratować. W serialu, który miał być wielkim hitem, popełniono wszelkie możliwe błędy i właściwie trudno powiedzieć, po co nam w ogóle 2. sezon. Finałowe spoilery!
To była ciekawa serialowa przygoda, choć niestety bardzo frustrująca. "Vinyl" kupił mnie od razu rozbuchanym, głośnym i niesamowicie klimatycznym pilotem, który oglądało się jak porządny film kinowy. Niby było widać pewne symptomy późniejszych problemów – postacie wyglądały na stereotypowe, do faktów historycznych podchodzono z dość dużą swobodą, a wątek morderstwa wyglądał na absurdalny na początku i taki pozostał do końca. Ale wydawało się, że można wybaczyć więcej serialowi, który ma taką moc, taki klimat, taką muzę. Jednak się nie da. Nie w czasach, kiedy jesteśmy bombardowani świetnymi serialami, które nie mają żadnych słabych stron.
Największy problem "Vinylu" to fabuła, której bardzo daleko do angażującej. Nie wciągają ani wątki rodzinne – które są zwyczajnie banalne – ani dzieje wytwórni płytowej Richiego Finestry, ani to nieszczęsne śledztwo, które doprowadziło do kompletnych idiotyzmów w finale. Bardzo często serial kojarzył mi się z "Mad Men" – mała Jamie walcząca o swoje w męskim świecie przypominała Peggy Olson, zaś Devon (której w finale w ogóle nie raczono nam pokazać) miała w sobie bardzo dużo z Betty Draper. Odcinek, w którym panowie pojechali do Kalifornii i wylądowali w Vegas, gdzie Richie przegrał wszystko, oglądało się jak parodię kalifornijskich przygód Dona Drapera.
A przy tym brakowało tego, co w "Mad Men" było najlepsze – "Vinyl" nie miał w sobie ani grama subtelności, a fakty i daty zostały kompletnie pomieszane. W efekcie nie było czego analizować, nie było nad czym się zastanawiać, bo fabułę wkładano nam łopatami do głów, zaś po stronie muzycznej wszystko mogło się zdarzyć. Mogliśmy usłyszeć w tle utwór, którego jeszcze wtedy nie było, zobaczyć muzyka tak ucharakteryzowanego, że niespecjalnie przypominał siebie, albo dziwić się zdziwieniu szefa wytwórni muzycznej, że Elvis w latach 70. nie przypominał już króla. Terence Winter, Mick Jagger i Martin Scorsese nie docenili współczesnych widzów i mają za swoje.
Winter co prawda już został zmuszony przez HBO do opuszczenia serialowej ekipy, ale nie sądzę, żeby cokolwiek dało się tutaj odkręcić. Zmiany musiałyby być bardzo drastyczne, bo praktycznie każdy wątek to miks totalnych banałów. Bobby Cannavale świetnie się czuje w roli Richiego Finestry – nie tylko ma charyzmę, ale wręcz emanuje zwierzęcym magnetyzmem, a to, co gdzie indziej wydawałoby się mocno przesadzone, tu jakimś cudem pasuje – ale nie jest to najbardziej udana postać pod słońcem. Stworzenie porządnego antybohatera nie jest takie proste – nie wystarczy na początek kazać mu się naćpać i zaciukać faceta butelką, a potem liczyć, że jakoś to będzie.
Życie małżeńskie Richiego i Devon to stereotyp na stereotypie, zaś sama postać Olivii Wilde wypada jednowymiarowo. Podobnie zresztą jak Jamie, grana przez Juno Temple. Czasem można było odnieść wrażenie, że obie panie są na ekranie tylko po to, żeby miał kto pokazać cycki. Nie zainteresował mnie ani trochę wątek wokalisty Nasty Bits, który nie robił wrażenia ani jako rockowy wrażliwiec, ani jako wściekły młodzian, gotowy podpalić cały świat właściwie nie wiadomo czemu ani po co. "Woman Like You" brzmiało nieźle – bo wszystko w "Vinylu" brzmiało nieźle – ale za mało w tym było autentycznego szaleństwa, za dużo kalkulacji.
Nie przeczę, że w gruncie rzeczy oglądałam "Vinyl" z przyjemnością – a finał wypadł całkiem nieźle w porównaniu z poprzednimi odcinkami – ale niestety była to raczej "wstydliwa przyjemność". Jeśli wyłączyć całkiem myślenie, można się zatracić w tej pełnej energii mieszance barw, dźwięków i pomysłów. Jeśli się je włączy z powrotem, zostaje tylko ból głowy.
Komentowanie wątku z zabójstwem i mafią jest ponad moje siły – Richie powinien wylądować albo za kratkami, albo w piachu, każda inna opcja to wielkie oszustwo – więc pochwalę tylko końcówkę odcinka "Alibi". To była świetna impreza, bez żadnych hamulców, bez żadnych ograniczeń. Pieprzyku dodało ukradzione zdjęcie Devon na okładce płyty Bitsów i demonstracyjne wyjście Zaka w trakcie biurowej popijawy.
Taki "Vinyl" lubię. Problem w tym, że cała reszta to droga przez mękę.