Jeszcze 13 świetnych seriali, których nie oglądacie
Marta Wawrzyn
25 kwietnia 2016, 12:00
"Humans"
Co by było, gdybyśmy mogli kupić sobie humanoida, który wykonywałby za nas wszystkie najgorsze prace, obsługiwał nas, nigdy się nie męczył i jeszcze się do nas uśmiechał? Prawdopodobnie zaczęlibyśmy się zachowywać jak dawni właściciele niewolników, ale tym razem nasze sumienie byłoby czyste, bo przecież toto tylko wygląda i zachowuje się jak człowiek, nie myśli, nie czuje, nie daje się skrzywdzić.
Brytyjski serial "Humans" – który w maju będzie w AMC Polska – przypomina "Black Mirror", bo opowiada o świecie bardzo podobnym do naszego, w którym ludzie dysponują bardziej zaawansowaną technologią, mającą ułatwić im życie. W tym przypadku jest mowa o "syntetycznych ludziach", stworzonych właśnie po to, żebyśmy nie musieli zajmować się najbardziej prozaicznymi czynnościami, jak sprzątanie czy gotowanie. Ale oczywiście – jak każde dobre science fiction – "Humans" zajmuje się nie tyle analizowaniem samej sztucznej inteligencji jako takiej, co jej wpływu na nas, na nasze człowieczeństwo.
Oglądamy tutaj ludzi zachowujących się bardzo nieludzko – w Wielkiej Brytanii dużo pisało się o tym, że te humanoidy to tak naprawdę imigranci – a kiedy okazuje się, że syntetyczni służący jednak mogą być nie czymś, a kimś, serial dodatkowo nabiera rumieńców. "Humans" to na początku produkcja bardzo skromna i kameralna – zwłaszcza jak na science fiction – która opowiada o rodzinie, moralności, człowieczeństwie. Wraz z kolejnymi odcinkami serial przyspiesza, momentami zamieniając się wręcz w thriller. Intrygująca tematyka, dobrze napisany scenariusz, wciągająca fabuła i świetne aktorstwo – zwłaszcza robi wrażenie Gemma Chan w roli humanoida, który okazuje się być czymś więcej – to wystarczające powody, aby zerknąć na "Humans".
"Bloodline"
Seriale Netfliksa mają to do siebie, że jest na nie szał – nie dlatego, że wszystkie są najlepsze na świecie, a po prostu dlatego że to seriale Netfliksa. Wyjątki stanowią zwykle niszowe komedie – wyraźnie widać, że zainteresowanie "Unbreakable Kimmy Schmidt" czy "Master of None" jest nieco mniejsze niż "wielkimi" serialami, jak "House of Cards" czy "Daredevil". I "Bloodline" też jest takim wyjątkiem.
Trudno powiedzieć, dlaczego serial nie trafił do masowej publiczności – być może zbyt wolno się rozkręca, może jest zbyt kameralny, a może zbyt poważny. Mnie też czasami brakuje w "Bloodline" odrobiny dystansu, ale oglądając kolejne odcinki w trybie maratonowym, bardzo łatwo jest zapomnieć o wadach tej produkcji i po prostu się w to wkręcić. Twórcy "Bloodline" – Todd A. Kessler, Glenn Kessler i Daniel Zelman – to mistrzowie w opowiadaniu bardzo mrocznych historii. Najlepszy dowód stanowi ich poprzedni serial, "Damages".
"Bloodline" opowiada o rodzinie z Florydy, która popełnia zbrodnię, a potem usiłuje ją ukryć. W międzyczasie zaś wychodzą na jaw latami skrywane sekrety, wzajemne pretensje i żale. Niby nic nowego, a jednak gęstego klimatu tej produkcji nie da się pomylić z niczym innym, zaś aktorzy są w swoich rolach wręcz wybitni. Szczególnie wyróżnia się Ben Mendelsohn w roli rodzinnej czarnej owcy, świetny jak zawsze jest Kyle Chandler, błyszczy także Sissy Spacek w roli ich matki.
Bardzo dobrze patrzy się również na serialową Florydę, której daleko jest do słonecznego raju, znanego z seriali lekkich, łatwych i przyjemnych. Krótko mówiąc – choć "Bloodline" trochę brakuje do dzieła wybitnego, warto się nim zainteresować. Takiego połączenia mrocznej historii z palącym słońcem jeszcze nie widzieliście. Serial wraca już w maju z 2. sezonem, więc akurat jest dobry moment, żeby go nadrobić.
"Agentka Carter"
"Agentka Carter" na Serialowej ma dokładnie ten sam problem co w Stanach Zjednoczonych. Im bardziej krytycy chwalą, że z odcinka na odcinek staje się coraz lepsza, tym mniej widzów interesuje się serialem. W tej chwili jej przyszłość jest jedną wielką niewiadomą – Hayley Atwell kręci pilota na nowy sezon, tyle że to jeszcze o niczym nie świadczy – ale nawet jeśli już nie wróci, warto zerknąć na dotychczasowe odcinki.
To prawda, że nie jest to produkcja w stylu netfliksowych – czyli mroczna, dorosła i skierowana do miłośników dramatów z kablówek – ale na tle konkurencji z Wielkiej Czwórki wypada więcej niż przyzwoicie. Przede wszystkim wyróżnia się główna bohaterka, która nie tylko wygląda perfekcyjnie, ale też ma tyle uroku i charyzmy, że mogłaby nimi obdzielić wszystkich z "Agentów T.A.R.C.Z.Y." i jeszcze by zostało dla tych z "Arrow". To jedna z najlepszych, najsilniejszych postaci kobiecych, jakie pojawiły się w ostatnich latach w telewizji.
Serial może się też poszczycić cudnym klimatem retro i lekkością, jakiej zwykle brakuje produkcjom, których bohaterowie co tydzień muszą ratować świat. W "Agentce Carter" nie brak humoru, a jego jakość jest więcej niż przyzwoita, bo skoro głównymi bohaterami są Brytyjczycy, to musi być inteligentnie i sarkastycznie.
Zwłaszcza w 2. sezonie serial rozwija się w bardzo przyjemnym kierunku, zajmując się nie tylko uganianiem za wszelkim złem tego świata, ale także stawiając na rozwój bohaterów. Dominica Coopera w roli Howarda Starka widujemy co prawda od święta, ale godnie zastępuje go na ekranie dzielny pan Jarvis wraz z przeuroczą małżonką. I choć ten serial to nic wielkiego – prawdopodobnie najlżejsza pozycja na całej liście – potrafi sprawić mnóstwo frajdy, nie traktując przy tym widza jak idioty. Krótkie, spójne sezony to dodatkowy atut.
"Most nad Sundem"
"Most nad Sundem" ma w Polsce grono fanów, ale niestety dość wąskie, zwłaszcza jak na tak wyśmienitą produkcję. Znacznie popularniejszy od oryginału był amerykański remake, "The Bridge", z Diane Kruger w jednej z głównych ról. Ja też zaczynałam moją przygodę z tą historią od remake'u i żałuję tego do teraz, bo Amerykanie zerżnęli ze Skandynawów bardzo dużo, tym samym psując mi nieco główny wątek 1. sezonu. Ale nawet jeśli przystępujemy do oglądania "Mostu nad Sundem", wiedząc, jak potoczy się część wątków, serial wciąż zachwyca, oszałamia i mrozi krew w żyłach.
Ciężka, przytłaczająca atmosfera tej produkcji jest po prostu nie do podrobienia. Wszystko jest tutaj idealnie ze sobą zgrane – Szwecja i Dania wyglądają w serialu szaro i przygnębiająco, mordercy mają wyjątkowo przerażające pomysły, a wycieczki tym niesamowitym mostem w jedną i drugą stronę potrafią wprawić w stan niemal hipnotyczny. Scenariusze kolejnych sezonów są logicznie napisane, nie mają dziur ani słabych momentów.
Widać, że jest to serial europejski – Szwedzi i Duńczycy zupełnie inaczej patrzą na świat niż Amerykanie czy nawet lubujący się w kryminałach Brytyjczycy. Bohaterów serialu zajmują zupełnie inne sprawy; pojawiają się tu takie tematy, jak ekologia, gender, imigranci. Wszystko to podane w inteligentnej formie, bez amerykańskiej łopatologii.
A poza tym nie brak tu dobrze napisanych bohaterów i znakomitych aktorów, którzy mają tę dodatkową zaletę, że nie znamy ich twarzy z wszystkich możliwych seriali. W szczególności wyróżnia się Sofia Helin w roli chłodnej, aspołecznej, nic nie rozumiejącej ze zwykłych ludzkich emocji szwedzkiej policjantki Sagi Norén. Ta postać zadziwia widzów na każdym kroku i wcale nie jest takie oczywiste, co jest przyczyną jej zachowania. Jedno jest pewne – nie da się od niej oderwać wzroku.
Polecam moje 10 powodów, aby oglądać "Most nad Sundem", nie polecam za to amerykańskiego remake'u, bo oglądając go, zepsujecie sobie tylko jeden z najlepszych kryminałów, jakie można teraz zobaczyć w telewizji. Remake'i tego serialu to zło – nikt tego nie zrobi lepiej niż Skandynawowie, bo tego po prostu nie da się zrobić lepiej.
"Casual"
Jesienią to był jeden z ulubionych seriali redakcji Serialowej, ale niestety przekonaliśmy do niego bardzo nieliczne grono czytelników. Macie szansę naprawić swój błąd teraz – "Casual" wraca z 2. sezonem już latem, a nadrobienie pierwszego zajmie Wam zaledwie kilka godzin. Warto, zwłaszcza jeśli lubicie kameralne komediodramaty i tęsknicie chociażby za "Togetherness" (kolejnym serialem, którego nie oglądał prawie nikt).
"Casual" zaskakuje świeżymi, dojrzałymi i całkiem mądrymi spostrzeżeniami na temat rzeczy zupełnie zwyczajnych, jak związki czy relacje rodzinne. Nie odkrywa Ameryki, a po prostu prezentuje w atrakcyjnej, lekkostrawnej formie codzienne problemy rodziny, którą trudno uznać za typową. Oto bowiem będąca w trakcie rozwodu Valerie (Michaela Watkins) zabiera swoją nastoletnią córkę Laurę (Tara Lynne Barr) i zamieszkuje wraz z nią w domu brata, Alexa (Tommy Dewey), który zawodowo zajmuje się łączeniem ludzi w pary. To znaczy jest właścicielem serwisu randkowego – i oczywiście sam nie ma szczęścia w miłości.
Ta rodzina jest na tyle nietypowa, że największe banały prezentują się na ekranie odkrywczo, bo oglądamy je z perspektywy trójki bardzo specyficznych osób. Ciekawią relacje pomiędzy nimi – na przykład to, że córka z matką bardzo otwarcie rozmawiają o seksie – a także przyczyny, dla których nikt tutaj nie jest typowy ani poukładany. Emocjonalny galimatias staje się jeszcze bardziej skomplikowany, kiedy do tego miksu dochodzą rodzice Alexa i Valerie, a także pewien przystojny nauczyciel.
"Casual" to jeden z najprzyjemniejszych i najinteligentniejszych komediodramatów, jakie ostatnio powstały. A jeśli na dodatek lubicie sundance'owe klimaty, serial jest po prostu dla Was stworzony.
"Man Seeking Woman"
Komedia w gruncie rzeczy romantyczna, która absurdem stoi. Bardzo trudno "Man Seeking Woman" sensownie zaklasyfikować czy porównać do czegokolwiek innego, bo po prostu nie jest do niczego innego podobne. Choć opowiada o czymś, co widzieliśmy na ekranie tysiące razy – desperackim poszukiwaniu miłości przez młodego faceta z dużego miasta, który został porzucony przez dziewczynę – robi to na tyle niekonwencjonalnie, że trafia tylko do garstki widzów, która uważa serial za genialny.
Serial emitowany przez telewizję FX składa się wyłącznie ze scen absurdalnych. Przykładowo, kiedy bohater umawia się na randkę z nie najpiękniejszą dziewczyną ze Skandynawii, widzimy go, jak siedzi w restauracji z prawdziwym trollem. Kiedy jego była znajduje sobie nowego faceta, dowiadujemy się, że to Hitler. I kogo widzimy? Ano bardzo starego Adolfa, na wózku inwalidzkim, granego zresztą przez aktora dobrze znanego fanom amerykańskich komedii. Takie sceny nie są tylko dodatkiem, cały serial to praktycznie same takie sceny.
Bardzo często "Man Seeking Woman" sięga po rubaszny humor – na przykład pojawia się wyjątkowo obrzydliwy jegomość zbudowany z penisów – ale pomysły są na tyle niekonwencjonalne, że zamiast przeszkadzać, to po prostu bawi. Zdarzają się też odcinki, w których to kobieta – Liz, siostra głównego bohatera – szuka faceta i okazuje się, że ona też nie ma szczęścia w miłości, za to ma szczęście do wszelkiego rodzaju absurdów.
"Man Seeking Woman" to najdziwniejsza, najoryginalniejsza, a przy tym najbardziej depresyjna komedia romantyczna, jaką zobaczycie na małym ekranie.
"Rectify"
Produkcja SundanceTV, która z definicji jest niszowa. Pamiętam komentarze przed premierą, że skoro to opowieść o gościu, który wychodzi z pudła po 19 latach, to musi to być "mocna rzecz", taka dla prawdziwych twardzieli. I właściwie jest, jeśli prawdziwi twardziele chcą wejść w czyjś intymny świat i skonfrontować się z bardzo intensywnymi emocjami, przeżywanymi przez człowieka, który z wielu względów jest wyjątkowy. Daniel (Aden Young), niezależnie od tego, czy akurat znajduje się na wolności, czy za kratkami, wydaje się tak samo oderwany od rzeczywistości, zawieszony pomiędzy snem a jawą i zagłębiony we własnym świecie.
Serial niespiesznie tworzy portret człowieka, który uczy się życia od nowa, poznając niczym dziecko kolejne atrakcje tego świata i niczym dziecko ciesząc się małymi rzeczami. Razem z Danielem wędrujemy po parkach, tarzamy się nago w pierzu, odbywamy wycieczki krótsze i dłuższe, niczym w transie. A gdzieś tam w tle cały czas toczy się śledztwo, które próbuje wreszcie ustalić, kto 19 lat temu zabił i zgwałcił nastoletnią dziewczynę i czy tym kimś był nasz bohater.
"Rectify" to najbardziej kameralny serial na świecie, który bardzo dużo czasu poświęca zarówno na zgłębianie mroków ludzkiego umysłu, jak i podziwianie tego, co jest piękne, choć niekoniecznie pamiętamy o tym na co dzień. Zdjęcia są wspaniałe, fabuła bywa bardzo surrealistyczna, a Aden Young gra jak marzenie. Ogromne wrażenie robi też Abigail Spencer, która wciela się w siostrę głównego bohatera, najsilniejszą i jednocześnie najbardziej eteryczną istotę na świecie.
Przez nami już tylko finałowy 4. sezon, więc to ostatni dzwonek, żeby zabrać się za "Rectify".
"Endeavour"
Brytyjskie kryminały są wśród czytelników Serialowej bardzo popularne. Co prawda do "Happy Valley" jeszcze Was nie przekonaliśmy, ale za to na przykład na punkcie "Broadchurch" zwariowaliście od pierwszych odcinków. "Endeavour" – czyli historia młodego inspektora Morse'a – niestety pozostaje u nas serialem dość niszowym, właściwie trudno powiedzieć czemu.
Nie dość że to najbardziej klasyczny brytyjski kryminał, jaki można sobie wyobrazić, to jeszcze czaruje świetnym klimatem retro (dzieje się w Oksfordzie w latach 60.) i zachwyca logicznie skonstruowanymi zagadkami kryminalnymi. A i przyjemna twarz grającego główną rolę Shauna Evansa bynajmniej nie odstrasza. Nie chodzi jednak tylko o wrażenia estetyczne; grany przez niego Morse to jeden z tych detektywów, którzy mają swoje wdzięczne dziwactwa – łamigłówki, poezja, opera – i już samo to nadaje im charakteru.
Angażujące sprawy, własny klimat, sporo nienarzucającego się humoru i bardzo dobrze napisane postacie – trudno znaleźć bardziej klasyczny serial kryminalny niż "Endeavour".
"Black-ish"
Telewizja ABC w pewnym momencie zaczęła tworzyć sitcomy dla wszystkich możliwych grup etnicznych. Poza Stanami Zjednoczonymi te produkcje sprzedają się średnio, bo jednak mocno są osadzone w amerykańskiej rzeczywistości. "Black-ish" to właśnie taki serial. Bohaterami są członkowie afroamerykańskiej rodziny z przedmieścia, która żyje dokładnie tak jak żyje amerykańska klasa średnia, zazwyczaj biała. A przy okazji stara się zachować tożsamość i wychować dzieci tak, by były świadome swoich korzeni.
Czasem ta tematyka narzuca się w "Black-ish" trochę za bardzo, przysłaniając rozrywkową stronę tej produkcji, ale nie stanowi to wielkiej przeszkody. Każdy sitcom, składający się z 24 odcinków na sezon, ma słabsze odcinki i ten nie jest wyjątkiem. Ale to jeden z niewielu sitcomów z telewizji ogólnodostępnej, które są inteligentne, fantastycznie napisane i mają obsadę, na którą patrzy się z przyjemnością.
W głównych rolach błyszczą Anthony Anderson i Tracee Ellis Ross, ale bardzo często się zdarza, że kradnie im show Laurence Fishburne w roli dziadka, wpadającego od czasu do czasu, by przypomnieć rodzinie, jak to kiedyś się żyło. Ogromny talent komediowy mają też dzieciaki. Serio, tak dobrze dobranej obsady nie było od czasów "Modern Family".
"Black-ish" potrafi być lekkie, wdzięczne, czasem wręcz slapstickowe, ale najlepiej wypada, kiedy poważnieje. Najlepszy przykład to odcinek "Hope", kiedy cała rodzina oglądała telewizję i rozmawiała o prawdziwych wydarzeniach z udziałem rasistowskich policjantów. Były emocje, były łzy i trudne słowa, a jednak serial wciąż pozostał komedią.
"Baskets"
Kiedy Zach Galifianakis i Louis C.K. tworzą razem serial, można od początku założyć, że będzie to coś nietypowego. I rzeczywiście. "Baskets" to prawdopodobnie najsmutniejsza komedia, jaką kiedykolwiek widziałam. Przy głównym bohaterze, klaunie granym przez Galifianakisa, nawet serialowy Louie wydaje się wesołkiem. Tutaj depresyjne jest dosłownie wszystko – począwszy od tego, jak miażdżone są życiowe marzenia głównego bohatera, a skończywszy na całym jego otoczeniu, rodzinie, znajomych (a właściwie jednej przypadkowej znajomej) i brzydkim kalifornijskim miasteczku, w którym mieszka.
"Baskets" to surrealizm pełną gębą – bo oto mamy faceta w średnim wieku, który bardzo chce zostać francuskim klaunem. Wyjeżdża więc do Paryża, do szkoły klaunów, ale zamiast dyplomu przywozi stamtąd tylko francuską żonę, która od początku stawia sprawę jasno: nie kocha go, chce mieć tylko zieloną kartę. To tylko jedna z wielu życiowych porażek Chipa Basketsa, który zostaje klaunem na rodeo i daje się potrącać przez byki ku uciesze gawiedzi.
Facet prowadzi życie, które jest przygnębiające pod każdym względem, nie ma nikogo poza matką – graną przez faceta, Louiego Andersona – i agentką ubezpieczeniową Marthą, z jakiegoś powodu trzymającą się u jego boku przez cały sezon. A jednak wciąż można go zobaczyć, jak jedzie do domu – a właściwie do motelu, bo domu też nie ma – na rolkach, w stroju klauna. Tak niezwykły jest to serial.
Tragikomiczny świat klauna Basketsa nie do wszystkich przemówi, ale jeśli lubicie "Louiego" i inne ponure komedie, to powinno być coś dla Was.
"Catastrophe"
Brytyjska komedia, bardzo zaniedbana na Serialowej, również przez piszącą te słowa. Jakoś tak się złożyło, że widziałam tylko parę pierwszych odcinków i nie było czasu do serialu wrócić. Czego bardzo żałuję i co zamierzam naprawić tego lata, bo "Catastrophe" to jedna z fajniejszych komedii (anty)romantycznych, jakie powstały w ostatnim czasie.
Oglądamy w niej perypetie dwójki osób, które nie planowały żyć ze sobą długo i szczęśliwie, a jednak są na dobrej drodze, by tak właśnie skończyć. Irlandzka nauczycielka Sharon (Sharon Horgan) miała ochotę na szalony seks z nieznajomym i tak właśnie poznała Amerykanina Roba (Rob Delaney), z którym przeżyła przygodę w Londynie. Prawdopodobnie oboje szybko by o tym doświadczeniu zapomnieli, gdyby nie jeden malutki problem: Sharon zachodzi w ciążę.
To jest początek tej historii i tego romansu, który nie miał prawa działać, a jednak jakoś działa. Od przygodnego seksu serial gładko przechodzi do małżeństwa, bo właściwie czemu by nie. Oboje aktorzy są zaskakująco wiarygodni w swoich rolach, nie brak tu emocji, poważnych tematów podanych w lekki sposób i typowo brytyjskiego humoru. To bardzo piękna katastrofa, którą polubicie, jeśli podoba Wam się na przykład "You're the Worst".
"Horace and Pete"
"Horace and Pete" to serial, którego nie tyle nie oglądacie, co nie oglądaliście. Louis C.K., który wypuścił 10 odcinków tej produkcji na swojej stronie internetowej, dał jasno do zrozumienia, że kontynuacji nie będzie, to zakończona historia. I choćby dlatego warto zobaczyć całość – przekonacie się, że w 10 odcinkach można zmieścić całą historię kilkupokoleniowej rodziny, w której nie brak dramatów.
Fani "Louiego" z jednej strony odnajdą tu wiele ze swojego ulubionego serialu, a z drugiej, zdziwią się, że Louis C.K. potrafi tworzyć aż tak mroczne historie. Bo to, co na początku wydaje się opowieścią o dwóch braciach prowadzących klimatyczny stary bar na Brooklynie, okazuje się dramatyczną, przerażającą i zawiłą historią rodziny, dla której ten bar i to miejsce było prawdziwym przekleństwem.
Obsada jest po prostu nieprawdopodobna – u boku Louisa C.K. grają Steve Buscemi, Edie Falco, Alan Alda czy Jessica Lange. Pod względem formy całość przypomina nieco stary teatr telewizji – czy raczej broadwayowskie sztuki prezentowane na małym ekranie – ale bardziej od formy liczy się tu sama opowieść. A ta jest mroczna, ponura i pełna zakrętów.
Warto też dodać, że jest to pierwszy serial, wypuszczony na stronie internetowej, bez pomocy żadnej stacji telewizyjnej. Louis C.K. sam go napisał, wyprodukował, wyreżyserował i zagrał główną rolę. Zainwestował też w niego własne pieniądze. Krótko mówiąc – czegoś takiego jeszcze nie było.
"Better Call Saul"
To pewnie dla Was zaskoczenie, zwłaszcza jeśli "Better Call Saul" oglądacie i wydaje Wam się, że wszyscy dookoła oglądają. Ale statystyki nie kłamią. Największe zainteresowanie serialem było na początku, kiedy wszyscy myśleli, że to będzie kolejna "mocna rzecz" w stylu "Breaking Bad". Wielu widzów wykruszyło się w trakcie pierwszego sezonu i pod koniec drugiego sezonu została ich już tylko grupka. Pokazują to wyraźnie wyniki oglądalności w AMC – premierę pierwszego odcinka obejrzało prawie 7 mln osób, obecnie oglądalność ledwie przekracza 2 mln (a czasem i nie przekracza).
Tak samo jest na Serialowej – w tym sezonie "Better Call Saul" stał się serialem niszowym, nasze recenzje czyta mniej niż tysiąc osób. Wydaje się, że nie wszyscy po prostu mają do Saula cierpliwość. Vince Gilligan i Peter Gould nie zaczęli od fajerwerków, postawili na spokojne, powolne i systematyczne budowanie klimatu, postaci i całej historii. Efekt jest taki, że dawna widownia "Breaking Bad" – przyzwyczajona do jazdy bez trzymanki w każdym odcinku – zwyczajnie z serialu rezygnuje.
Nie mam wątpliwości, że to chwilowe i że kiedy "Better Call Saul" przyspieszy – a na pewno przyspieszy – będzie bił takie rekordy jak serial-matka. A ci, którzy go porzucili, bo nie wystarczyło im cierpliwości, docenią sposób, w jaki zbudowano podwaliny. Na razie jednak fakty są takie, że historią Jimmy'ego McGilla ekscytują się głównie najzagorzalsi fani "Breaking Bad", których nie mniej niż to, co się dzieje z przyszłym Saulem, interesują wszelkiego rodzaju Easter Eggs.
Paradoksalne jest to, że tak samo było z "Breaking Bad" – masowa publika doceniła serial dopiero kiedy to, co budowano w pierwszych sezonach, zaczęło popłacać. Saula zapewne czeka ta sama droga.