"Marseille" (1×01-03): Fast food po francusku
Marta Wawrzyn
8 maja 2016, 13:02
Pierwszy francuski serial Netfliksa sromotnie zawodzi. I nic dziwnego, bo nie dość że próbuje udawać, iż wcale nie jest francuski, to jeszcze postawił na aktora, któremu wyraźnie już się nie chce grać.
Pierwszy francuski serial Netfliksa sromotnie zawodzi. I nic dziwnego, bo nie dość że próbuje udawać, iż wcale nie jest francuski, to jeszcze postawił na aktora, któremu wyraźnie już się nie chce grać.
Kiedy rozmawialiśmy w marcu w Warszawie z przedstawicielami europejskiego biura Netfliksa, pytaliśmy, jakie kryteria powinien spełnić projekt – na przykład polski – gdybyśmy chcieli go sprzedać Netfliksowi. Usłyszeliśmy, że przede wszystkim powinien być "międzynarodowy", zrozumiały dla publiczności z całego świata, nieograniczający się do lokalnego podwórka. Za przykład podano nam właśnie "Marseille" – to miał być typowy lokalny hit Netfliksa z międzynarodowym potencjałem. Czy też, jak się o tym serialu pisało przed premierą – francuskie "House of Cards".
Efekt? Niewątpliwie widać, że ktoś tu bardzo starał się robić serial tak, aby przypadkiem nie był zbyt francuski. "Marseille" ma amerykański rozmach, korzysta ze sztuczek znanych z filmowych blokbusterów i bardzo, ale to bardzo stara się nie być zbyt skomplikowane. Nawet emocje wyraża się tu tak jak w najgorszych produkcjach CW – za pomocą patetycznych przemów i podniosłej muzyki, która wręcz serial przepełnia. Francuskości dodano "Marseille" w bardzo prosty sposób – jest dużo seksu, a wszystkie serialowe panie to zawodowe flirciary, gotowe w każdej chwili zdjąć odzienie i zaprezentować fikuśną bieliznę. A następnie pozbyć się i jej.
O ile polityka jako miks przemocy, seksu i patosu potrafi sprzedać się w amerykańskich serialach – chociażby w "Bossie" – tutaj ten mało subtelny miks nie chce działać. Pompatyczne dialogi wypadają sztucznie, zwłaszcza że powraca w nich ciągle motyw miłości do miasta, zdradzania miasta i wszelkich emocji, którymi człowiek może obdarzyć miasto. Kiedy jeden bohater oznajmia "Zdradziłeś mnie i Marsylię", a drugi odpowiada "Ciebie może, Marsylii nie. To miasto nie należy do ciebie", zaś w tle słychać muzyczną przypominajkę, że to ważna scena, trudno nie parsknąć śmiechem.
Dramatycznych momentów, które wypadają komicznie, w trzech pierwszych odcinkach "Marseille" jest zatrzęsienie. "Mocne" sceny wypadają jak parodia, bo nikt nie zadbał o to, aby wcześniej zbudować napięcie. Wybrano drogę na skróty i w efekcie widz wzrusza ramionami, kiedy w widowiskowy sposób ponosi śmierć ktoś, czyjego nazwiska właściwie jeszcze się nie pamięta. A taka śmierć jest więcej niż jedna.
"Marseille" czasem przypomina kinowy blockbuster typu "zabili go i uciekł", a czasem wygląda jak parodia "House of Cards", z całą swoją teatralnością i patosem. Przy czym oglądając taką absurdalną podróbkę, człowiek naprawdę może się nauczyć doceniać prawdziwe "House of Cards", które ma swoje wady, ale zachwyca i aktorstwem, i dialogami, i scenariuszem, w którym wszystko ma swoje miejsce. Do dziś świetnie pamiętam scenę z Frankiem Underwoodem i psem z pierwszego odcinka. Z "Marseille" nie zapamiętam nic poza fabularnym chaosem, postaciami poruszającymi się w zwolnionym tempie w najdziwniejszych możliwych momentach (np. kiedy wchodzą po schodach) i muzyką jak z taniego horroru. Są jeszcze przepiękne ujęcia miasta z helikoptera, które do całego tego bałaganu dodają jakże potrzebny element pocztówkowy.
Zawodzi i scenariusz, w którym nie ma żadnej oryginalności – nawet ci nieszczęśni mafiozi na motorach są znajomi, jeśli widziało się chociażby "Gomorrę" – i sztuczne, nadęte dialogi, i wreszcie aktorstwo. "Marseille" opowiada historię burmistrza Roberta Taro (Gerard Depardieu), który po dwudziestu latach oddaje miasto swojemu podopiecznemu Lucasowi Barresowi (Benoit Magimel). Na odchodne zostawia mu projekt rewitalizacji wybrzeża, z kasynem na czele. Kasyno bezpośrednio godzi w interesy lokalnej mafii, bo ma sprawić, że ludzie będą uprawiać hazard legalnie, w cywilizowanych warunkach. Nie mija więc nawet pół odcinka, a my oglądamy reakcję gangsterów. Na ulicach miasta rozpętuje się mała wojna, a tymczasem Barres zapowiada, że zrezygnuje z kasyna.
W efekcie mamy wściekłego Gerarda Depardieu, który wygląda dokładnie tak samo jak Gerard Depardieu spokojny, smutny, zdumiony, zamyślony itd. Czasy boga francuskiego kina ewidentnie się skończyły, w "Marseille" jego bohater ma charyzmę kartofla i właściwie trudno powiedzieć dlaczego. W końcu nie jest to aktor, który nie potrafi zagrać emocji, a dowodem niech będzie choćby to zdjęcie w objęciach z Putinem. Równie słabo w drugiej z głównych ról wypada Benoit Magimel. Amerykańskiej telewizji można wiele zarzucić, ale tak bladego starcia charakterów jak w "Marseille" nie widziałam dawno. A przecież to serial, który ma się opierać na starciu charakterów!
Główny problem pierwszego francuskiego serialu Netfliksa prawdopodobnie polega na tym, że bardzo, ale to bardzo starano się dopasować do przeciętnego widza i najwyraźniej uznano, że przeciętny widz jest totalnym idiotą. Absurdy idą naprawdę daleko – kiedy włączyłam "Marseille", przez pierwszych kilka minut słuchałam dialogów po angielsku. W pierwszym momencie nie rozumiałam, co się dzieje, i pomyślałam, że serial był jednak kręcony po angielsku. Tyle że aktorzy jakoś dziwnie poruszali ustami… Tak, tak, Netflix włączył mi domyślnie angielski dubbing i z tego co wyczytałam na Reddicie, nie mnie jednej. Dostają go wszyscy amerykańscy użytkownicy. Tak niskie ma Netflix mniemanie o inteligencji swoich widzów!
Jeśli więc chcecie tracić czas na łopatologiczny serial, który traktuje widza jak idiotę i w którym główną atrakcją jest starcie dwóch postaci z papieru, oglądajcie "Marseille". W pakiecie dostaniecie sporo ładnych ujęć portu, imigrantów podpalających samochody, czasem z ludźmi w środku, a czasem bez, i oczywiście kilka jednowymiarowych postaci kobiecych, definiujących się przez seks i z uśmiechem reagujących na seksistowskie uwagi panów w garniturach (bo to takie europejskie).
A gdybyście mieli ochotę na dobrą rozrywkę z mafią z Marsylii w tle, zawsze możecie zerknąć na przykład na "The Last Panthers" (jest teraz w środy w Ale kino+). To produkcja stworzona przez Europejczyków, nie dla "publiki międzynarodowej", a po prostu dla widza, który potrafi i lubi używać mózgownicy. Zero tandetnych chwytów, zero kartofli na ekranie, zero wyznań miłości do Marsylii.
Zaś Netflix lepiej by zrobił, gdyby pozwolił Francuzom tworzyć seriale bez oglądania się na to, czy aby na pewno będą zrozumiałe dla Amerykanów. "Les Revenants" zrobiło międzynarodową karierę właśnie dlatego, że było inne, dalekie od serialowego fast foodu. Subtelne, kameralne i zaskakujące, bo funkcjonujące w "szarej strefie" emocjonalnej. "Marseille", nawet jeżeli jej wybaczymy okropne dialogi, przewidywalne twisty i tandetne zagrania, jest tylko kolejnym mało odkrywczym serialem o brudnej polityce. Co może nie byłoby aż takie złe, gdyby wcześniej Europejczycy – a dokładniej duńscy twórcy "Borgen" – nie udowodnili, że nawet oklepaną tematykę polityczną da się sprzedać w taki sposób, że widz siedzi na krawędzi fotela, obgryzając paznokcie z nerwów. I nie potrzeba do tego wcale mafii obrzucającej wszystko dookoła koktajlami Mołotowa.
Krótko mówiąc, Netflix postanowił zagrać bezpiecznie i chyba właśnie przegrywa na wszystkich frontach, bo na serial narzekają nie tylko francuscy krytycy (dostaje się m.in. Gerardowi Depardieu za fatalny "południowy" akcent), ale i Amerykanie w internetach. Ups, czyżby serialowa publika była jednak bardziej inteligentna niż się wydawało?