Top 12: Najlepsze seriale na maratony (binge-watching)
Marta Wawrzyn
11 maja 2016, 19:03
"Miasteczko Twin Peaks"
"Miasteczko Twin Peaks" po raz pierwszy oglądałam na początku lat 90., mając jakieś 11 albo 12 lat. I jak się pewnie domyślacie, z fabuły rozumiałam dokładnie tyle, ile rozumie dzieciak, który nie widział wcześniej żadnego bardziej skomplikowanego serialu – czyli niewiele.
Twin Peaks oczarowało mnie swoimi dziwactwami, tajemniczością, niezwykłością, tym, że wszyscy zdawali się egzystować w jakiejś innej, sennej i rządzącej się własnymi prawami rzeczywistości. Sprawiło, że zaczęłam bać się chodzić do lasu i dowiedziałam się, co to takiego kawa, czarna jak północ w bezksiężycową noc. Obrzydlistwo, jak się okazało, co dodatkowo zwiększyło mój szacunek do i tak już doskonałego agenta Coopera. Ogromne wrażenie zrobił na mnie ten odcinek, kiedy powiedziano nam, kto zabił, ale nie wydaje mi się, żebym wtedy orientowała się zbyt dobrze w zawiłościach fabuły.
Potem obejrzałam "Miasteczko Twin Peaks" jeszcze dwa razy, za drugim razem urządzając sobie maraton. I mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że tak naprawdę dopiero wtedy w stu procentach zrozumiałam chociażby powiązania między bohaterami. Nigdy za to w stu procentach nie zrozumiałam, co Mark Frost z Davidem Lynchem mieli na myśli – bo jak bardzo byśmy nie pokochali tego miejsca, tych niezwykłych ekscentryków i tej przedziwnej atmosfery, nie mamy prawa uważać, że rozumiemy ten świat w stu procentach.
Ale jeśli coś jest nas w stanie przybliżyć do zorientowania się, o co chodzi w "Miasteczku Twin Peaks", to tym czymś jest właśnie maraton. Polecam, zwłaszcza że przed nami przecież nowy sezon.
"House of Cards"
Serial stworzony do tego, żeby oglądać go w trybie maratonu. I nie chodzi tylko o to, że skoro już Netflix wypuszcza po 13 odcinków naraz, to nie tak łatwo się oderwać. To po prostu jest jedna z tych produkcji, które robione są w taki sposób, że dużo zyskują, kiedy ogląda się całość jednym ciągiem. Gdybyśmy chcieli na Serialowej analizować każdy odcinek z osobna i czekać tydzień na pojawienie się kolejnego, okazałoby się, że "House of Cards", tak samo jak chociażby "Gra o tron", ma wiele momentów, które są zwyczajnie słabsze, by nie rzec – nudne.
Kiedy jednak oglądamy 13 odcinków w ciągu weekendu albo dwóch, te słabsze momenty zwyczajnie giną w morzu tego co znakomite. Koniec końców pamiętamy po całym sezonie głównie te sceny, które jakoś się wyróżniły, i tak oto całość zyskuje w naszych oczach. Bo "House of Cards" – podobnie jak "Gra o tron" – jest świetne pod jednym względem. Ma na siebie pomysł i dokądś zmierza. A że w międzyczasie różne wątki są niepotrzebnie przeciągane? No cóż, taki już urok seriali, które za dobrze się sprzedają, żeby opłacało się je kończyć.
Gdybyśmy spędzali 13 tygodni z 13 odcinkami "House of Cards", pewnie po drodze moglibyśmy poczuć się sfrustrowani. Łykając całość w kilka dni, zapamiętujemy głównie ogólny obraz i to, co w danym sezonie było najlepsze. Taki sprytny jest Netflix!
"Peaky Blinders"
Pierwszy sezon "Peaky Blinders" obejrzałam za jednym zamachem i bardzo sama sobie tego zazdroszczę. Brytyjskie seriale, które mają krótkie, spójne sezony, są wręcz stworzone do tego, by je połykać w dwa, trzy dni. To najlepszy sposób, by cieszyć się świetnie napisaną historią, która od początku do końca ma sens, dokądś zmierza i nie ma żadnych zapychaczy po drodze.
Właściwie więc mogę polecić maratony z wszystkimi brytyjskimi serialami – zwłaszcza kryminalnymi, jak "Happy Valley" czy "Hinterland" – a "Peaky Blinders" znalazło się na tej liście, bo akurat wróciło i przypomniało mi, jakie jest doskonałe. Jeśli więc chcecie spędzić kilkanaście godzin w towarzystwie gangsterów z robotniczego Birmingham z lat 20. poprzedniego wieku, teraz jest najlepszy moment na maraton dwóch poprzednich sezonów.
Wyjątkowy klimat, zaskakująca muzyka, perfekcyjnie wykonane kostiumy i oczywiście bardzo dobrze napisany scenariusz – to wszystko macie zapewnione już na starcie. A kto wie, co jeszcze odkryjecie po drodze.
"Mad Men"
Serial, który oglądałam kilka razy, na bardzo różne sposoby, i prawdopodobnie tylko dlatego mogę powiedzieć, że rzeczywiście go znam. Scenarzyści "Mad Men" mieli bowiem zwyczaj co jakiś czas powracać do wątków, które wydawały się dawno zapomniane, i zamieniać je w coś większego, niż początkowo mogliśmy się spodziewać. A widzowie bardzo często zwyczajnie nie kojarzyli już ani tych postaci, ani tym bardziej całych sytuacji.
Pół biedy jeśli działo się to na przestrzeni jednego sezonu i przed kolejnymi odcinkami otrzymywaliśmy przypomnienie tego, co było ważne. Ale zdarzało się przecież i tak, że w finałowym sezonie wracało coś, czego nie widzieliśmy od pierwszego sezonu. Coś – albo ktoś. Takich sytuacji było sporo, nie ze wszystkich pewnie zdajecie sobie sprawę, bo trzeba by znać serial na pamięć, żeby zorientować się w gąszczu klientów, znajomych Draperów, kochanek Dona i przypadkowych spotkań.
Dopiero kiedy obejrzycie całość jeszcze raz (albo po raz pierwszy) w stosunkowo krótkim czasie, poznacie świat bogów reklamy z Madison Avenue bardzo dokładnie. Zwłaszcza w finałowym sezonie takich nawiązań jest zatrzęsienie. Poza tym nie chodzi tu tylko o to, żeby znać całość na wyrywki – zanurzenie się w tym pięknym i lekko depresyjnym świecie na kilka godzin to czysta przyjemność.
"The Wire"
Niektórzy mówią, że to najlepszy serial w historii telewizji, wszyscy możemy się zgodzić, że to produkcja kultowa, którą obejrzeć nie tylko trzeba, ale przede wszystkim po prostu warto. A przy tym jest to serial dość trudny w odbiorze, ponieważ David Simon, niczym się nie przejmując, od razu wrzuca widza w sam środek skomplikowanego świata, w którym są i policjanci, i różnego rodzaju kryminaliści, i politycy, i dziennikarze. Na początku nie jest łatwo w ogóle zorientować się w gąszczu bohaterów i zacząć ich rozróżniać, to przychodzi z czasem, kiedy już poznajemy i tych ludzi, i ich specyficzne zwyczaje.
Reporterska dokładność, z jaką Simon pokazuje Baltimore, jest tak niesamowita, że serial warto oglądać i bardzo uważnie, i najlepiej całymi sezonami, z których każdy poświęcony jest trochę innym osobom i innemu aspektowi życia miejskiego. Aby ogarnąć ten świat i rzeczywiście zakochać się w serialu, trzeba poświęcić mu trochę czasu i wykazać się cierpliwością. Ta cierpliwość jednak popłaca, bo kiedy "The Wire" rozwija skrzydła, jest serialem bez mała wybitnym.
Szkoda, że nie doceniono go w czasach kiedy był pokazywany w telewizji, ale prawdopodobnie jedną ze słabości tego modelu emisji było właśnie to, że niełatwo było wciągnąć się w fabułę, kiedy były tygodniowe przerwy między odcinkami. Teraz tego problemu nie ma, możecie pochłonąć całość choćby i w tydzień czy dwa, jeśli macie na to ochotę. Ja polecam oglądanie "The Wire" sezonami – to właśnie dzięki takiemu systemowi sama doceniłam ten wyśmienity serial.
"The Americans"
Zalet maratonowego oglądania "The Americans" nie miałam niestety sprawdzić na sobie, ale liczne doniesienia znajomych, którzy wreszcie, po wielu namowach, zaczęli serial oglądać, dowodzą, że najlepiej go pochłonąć naraz. Owi znajomi dużo lepiej niż ja orientują się w zawiłościach fabuły i teraz, oglądając 4. sezon, potrafią w mig zauważyć nawiązania do poprzednich.
A jest ich bardzo, bardzo dużo, bo to właśnie teraz najważniejsze wątki osiągnęły swój punkt kulminacyjny i uważne oglądanie serialu przez lata zaczyna wreszcie popłacać. Widać, że twórcy od początku wszystko bardzo dokładnie zaplanowali i dobrze wiedzieli, co się stanie z którymi bohaterami. Aby to jednak docenić w pełni, najlepiej właśnie zobaczyć całość naraz. Wtedy zauważycie, że w serialu nie ma luk i że scenarzyści bardzo dokładnie znają stworzony przez siebie świat.
A poza tym serial o radzieckich szpiegach, operujących w latach 80. w okolicach Waszyngtonu, jest tak doskonały, tak znakomicie zagrany i klimatyczny, że – oczywiście jak już przebrniecie przez kilka słabszych odcinków na samym początku – prawdopodobnie i tak nie będziecie mogli się od niego oderwać.
"Orange Is the New Black"
Kolejny netfliksowy serial, który został stworzony po to, abyśmy go wciągali pełnymi sezonami. Z jednej strony dlatego, że ma pewne słabości, które w ten sposób stają się mniej widoczne – mniej ekscytujące odcinki czy historie konkretnych bohaterek – a z drugiej dlatego, że spędzenie całego weekendu w towarzystwie dziewczyn z więzienia w Litchfield jest po prostu czystą frajdą.
Fabuła serialu tak naprawdę toczy się dwutorowo. Oglądamy więzienną teraźniejszość, ale także retrospekcje dotyczące różnych bohaterek. Każdy odcinek opowiada historię innej pani (choć po pewnym czasie bohaterki zaczynają się częściowo powtarzać), co sprawia, że tak naprawdę można przerwać sezon w połowie i wrócić do niego po kilku tygodniach albo miesiącach.
Jednak z jakiegoś powodu każdy z dotychczasowych sezonów pochłaniałam w kilka wieczorów, nie narzekając nawet na te odcinki, które wydawały mi się słabsze (a zawsze kilka takich się trafia). Gdyby analizować każdą godzinę z "Orange Is the New Black" osobno, prawdopodobnie serial by trochę stracił. Ale jako całość wypada więcej niż nieźle.
"Breaking Bad"
"Breaking Bad" oglądałam na wszelkie możliwe sposoby – urządzając sobie maratony całych sezonów, ale też tydzień po tygodniu. Dziś mogę powiedzieć, że znam fabułę całkiem nieźle, ale nie wydaje mi się, żeby oglądanie kolejnych sezonów z długimi przerwami służyło temu serialowi. Znaczy oczywiście będziecie rozumieć główne wątki i z pewnością nie będziecie mieć problemu z rozróżnianiem postaci, bo aż tylu ich tam nie ma, ale pewne niuanse, Easter Eggi czy odniesienia do wcześniejszych wydarzeń mogą Wam umknąć.
A "Breaking Bad", podobnie jak "Better Call Saul", jest dosłownie wypchane takimi smakowitościami. Ale żeby to dostrzec, na początku trzeba przebrnąć przez wolno rozwijający się pierwszy sezon, który tak naprawdę dopiero widzów wprowadza w historię chorego na raka nauczyciela chemii stającego się potem narkotykowym królem.
Pochłanianie "Breaking Bad" całymi sezonami ma sens również dlatego, że każdy z nich stanowi spójną całość. Vince Gilligan i jego scenarzyści uwielbiają bawić się formą, stosować klamry i wszelkiego rodzaju nawiązania. Łatwiej to wszystko wyłapać, jeśli nie robi się długich przerw pomiędzy odcinkami – inaczej pozostaje lektura postów na Reddicie, których autorzy rozgryźli wszystko przed Wami.
"Lost"
Pierwszy serial, który rozpalał do czerwoności fora internetowe. "Lost" analizowano bardzo dokładnie, w każdym odcinku wypatrując wskazówek związanych z pokręconym wątkiem głównym. Koniec końców to właśnie ta skrupulatność fanów spowodowała, że dziś "Lost" jest synonimem serialu pełnego dziur logicznych. Ale wtedy nikt nie wiedział, jak bardzo J.J. Abrams i spółka pogubili się we własnym scenariuszu.
Jeśli jednak pominąć to, że błędy w serialu się zdarzały, a ostatnie sezony są kompletnie odjechane, "Lost" wydaje się idealny do tego, by go śledzić właśnie w trybie maratonowym. Wszystko dlatego, że to zawiła, wielowątkowa historia, z podróżami w czasie i przestrzeni. Bohaterów jest tu dosłownie zatrzęsienie, wielu z nich poznajemy w przeszłości, z niektórymi podróżujemy w przyszłość. To wszystko potrafi sprawiać frajdę i do dziś jest niesamowicie wciągające, nawet jeżeli trochę straciło na świeżości.
Jeśli włączycie teraz "Lost" – nieważne, czy po raz kolejny, czy po raz pierwszy – zdziwicie się, że kiedyś amerykańska telewizja ogólnodostępna produkowała tak ambitne seriale, które trzeba było uważnie śledzić, nie opuszczając żadnych odcinków. W porównaniu z tym zalewem średnio interesujących procedurali i sitcomów, który obserwujemy teraz, "Lost" wydaje się wręcz dziełem wybitnym. Oczywiście jeśli nie będziemy się czepiać za bardzo ostatnich sezonów.
"Arrested Development"
Komediowa historia bogatej rodziny, która przez machlojki ojca (granego przez wspaniałego Jeffreya Tambora) straciła wszystko, a teraz trzyma się razem tylko dzięki jednemu rozsądnemu synowi, zadebiutowała w FOX-ie w 2003 roku. Szybko się okazało, że nie jest to typowy sitcom telewizji ogólnodostępnej, który można śledzić od przypadku do przypadku. I właśnie dlatego serial przetrwał tylko trzy sezony (choć dziś pewnie i tyle by nie dał rady).
"Arrested Development" nie jest najłatwiejsze w odbiorze przede wszystkim ze względu na mnogość żartów powracających, które bawią tylko jeśli serial ogląda się dość uważnie. Każdy z bohaterów jest tutaj dość specyficzny i funkcjonuje w skomplikowanym systemie żartów, w których nie tak łatwo się połapać. Chcecie dowód? Zobaczcie tę grafikę. Żartów powracających jest w serialu nie kilkanaście, nie kilkadziesiąt, a ponad setka.
Oglądanie tego jednym ciągiem ma najwięcej sensu, ale prawdopodobnie i tak będziecie musieli zobaczyć całość więcej niż raz, jeśli chcecie zrozumieć rzeczywiście wszystko. Trzy pierwsze sezony są lepsze od czwartego, ale za to czwarty – który powstał na Netfliksie – jest bardziej odjechany, bo wrzuca nas w środek tej samej historii, tyle że opowiadanej po latach, i każe się orientować. Powodzenia!
"Rodzina Soprano"
Serial, który wszyscy jeśli nie znamy, to przynajmniej kojarzymy – i bez którego moda na ambitną telewizję zaczęłaby się pewnie później. "Rodzinę Soprano" można tak naprawdę odbierać na wielu poziomach i zachwycać się nią, nawet nie rozumiejąc wszystkiego do końca i robiąc sobie dłuższe przerwy między sezonami czy odcinkami.
Ja ją oglądałam dawno, dawno temu – jeszcze będąc w liceum i na studiach – w telewizji, z lektorem i tygodniowymi przerwami. Nie wydaje mi się, żebym wtedy rozumiała (i pamiętała) z niej wszystko, to przyszło dopiero kiedy do niej wróciłam, wiedząc już co nieco o serialach. I dopiero kiedy obejrzałam sobie raz – a potem drugi – całość w bardzo krótkim czasie, zaczęłam dostrzegać wszelkie ukryte znaczenia i nieoczywiste powiązania.
To co najważniejsze w "Rodzinie Soprano" wyłożone jest tak, że raczej nikt się nie pogubi, ale serial nie sprowadza się do historii Tony'ego, jego rodziny i jego mafijnej kariery. Warto zagłębić się nieco bardziej i w jego sesje z terapeutką, i w senne wędrówki, i we wszystko to, co czyniło tego faceta tak skomplikowaną, niejednoznaczną i atrakcyjną postacią. Podobnie jak "Breaking Bad" albo "The Wire", serial dobrze ogląda się pełnymi sezonami, bo każdy z nich jest spójnym rozdziałem tej genialnie napisanej historii.
"Gra o tron"
Niespodzianka? Może i tak, ale ja naprawdę uważam, że "Grę o tron" cenilibyśmy wszyscy dużo bardziej, gdybyśmy oglądali ją całymi sezonami. Nie byłoby narzekania na te wszystkie odcinki, które są bardziej powolne i służą przede wszystkim zbudowaniu gruntu pod prawdziwą rozgrywkę. Czyli cóż, chyba większość odcinków.
A poza tym George R.R. Martin stworzył ogromny, skomplikowany świat, który poznajemy tak naprawdę bardzo fragmentarycznie, pozwalając wielu rzeczom zwyczajnie umykać. W rozmaitych parodiach wciąż powraca motyw, że widzowie nie orientują się w tym świecie nawet na tyle, aby być w stanie nazwać większość bohaterów. I to nie żart, to czysta prawda – spróbujcie nazwać 146 postaci z "Gry o tron", a gwarantuję, że szybko polegniecie.
Oglądanie nawet nie całego serialu, a choćby kolejnych sezonów w formie maratonu pozwala i lepiej zorientować się w fabule, i bardziej ją docenić. Bo przecież każdy sezon to bardzo dobrze rozplanowany rozdział tej pełnej rozmachu opowieści, który ma wyraźnie określony początek, punkt kulminacyjny i koniec. Co niekoniecznie doceniamy, jeśli co tydzień tylko narzekamy, że "znów chodzą i gadają przez 50 minut".