"Żona idealna" (7×22): Nic się nigdy nie kończy
Marta Wawrzyn
9 maja 2016, 19:02
Rzadko się zdarza, żeby cokolwiek w jakimkolwiek serialu okazało się dokładnie takie, jak zapowiedzieli twórcy. A tu niespodzianka – zakończenie "Żony idealnej" okazało się szczęśliwe i smutne, zaskakujące i nieuniknione jednocześnie, dokładnie tak jak zapowiadali Kingowie. Uwaga na ogromne finałowe spoilery!
Rzadko się zdarza, żeby cokolwiek w jakimkolwiek serialu okazało się dokładnie takie, jak zapowiedzieli twórcy. A tu niespodzianka – zakończenie "Żony idealnej" okazało się szczęśliwe i smutne, zaskakujące i nieuniknione jednocześnie, dokładnie tak jak zapowiadali Kingowie. Uwaga na ogromne finałowe spoilery!
Szczerze żałuję, że finałowy odcinek "Żony idealnej" musiałam obejrzeć bardzo wcześnie rano, ze względu na późniejszy wyjazd, bo naprawdę bardzo chciałam zrobić to tak jak Julianna Margulies czytała scenariusz: obejrzeć całość cztery razy pod rząd, a następnie napić się wina i oznajmić, że wow, to było genialne. Na szczęście jednak i bez wina da się to powiedzieć: wow, to było genialne. Szczęśliwe, bo pokazujące, że Alicia odzyskała wolność i jest gotowa wziąć wszystko w swoje ręce. Smutne, bo czego jak czego ale takiego końca relacji z Diane – myślę, że jest to definitywny koniec, tego po prostu nie da się wybaczyć – się nie spodziewałam. I zdecydowanie zaskakujące, a jednocześnie trudne do uniknięcia.
Przede wszystkim można się było dziwić, kiedy mijały kolejne kwadranse i wydawało się, że nie zbliżamy się do "prawdziwego" zakończenia, bo oto utknęliśmy w sali sądowej, zmuszeni do zajmowania się czymś, co aż tak nas nie obchodziło, czyli roztrząsaniem sprawy Petera Florricka. Ostateczny werdykt przyszedł po tysiącu twistów – ach, jak mi będzie tego brakowało! – i sam w sobie aż tak zaskakujący nie był. Wciąż nie wiemy do końca, czy Peter był winny w tej konkretnej sprawie, ale za to wszystko, co przeskrobał, rok w zawiasach i ostateczny koniec kariery politycznej wydaje się łagodną karą.
Zgodnie z przewidywaniami zobaczyliśmy znów konferencję prasową i Alicia znów oficjalnie stanęła za mężem, ale możemy mieć pewność, że zrobiła to po raz ostatni. Wcześniej jednak stoczyła o niego ostatni bój, nie zważając na to, jakie będą ofiary. Bynajmniej nie dlatego, że był jej klientem – nie, ona po prostu jeszcze raz spełniała swój obowiązek dobrej żony, głównie po to by uwolnić się od tego raz na zawsze. Tylko i wyłącznie dzięki niej Peterowi udało się uniknąć więzienia, ława przysięgłych z pewnością tak łaskawa by nie była, bo to Chicago, miasto, które słynie z tego, że gubernatorzy mają coś za uszami. Politycy tam są winni z definicji.
Myślę, że nie mnie jedną najbardziej zaskoczył i zabolał policzek od Diane – zasłużony, a jakże! – który zgrabnie nawiązywał do policzka z pilota serialu (tylko wtedy to Alicia była tą, która policzkowała, oczywiście Petera). Alicia razem z Luccą świadomie i z premedytacją zaatakowały Kurta, upatrując w tym szansy dla Petera. I było to w jakiś sposób nieuniknione – Kurt rzeczywiście był dla Alicii ostatnią szansą, bo gdyby Peter wylądował w więzieniu, pewnie sprawdziłoby się to, co mówił Jason. Grałaby dalej rolę dobrej żony. Aby raz na zawsze uwolnić się od swojego poprzedniego życia, bohaterka świadomie przekroczyła granicę totalnej podłości i poświęciła swoją relację z Diane.
Chyba nikt nie ma wątpliwości, że to koniec Lockhart Florrick, bo Diane ma powody, aby nienawidzić swojej niedoszłej wspólniczki do końca życia. To nie była jedna z tych prawniczych przepychanek, których w "Żonie idealnej" oglądaliśmy przez lata setki. To było coś prawdziwego, bolesnego i definitywnego.
I choć w tym finale zobaczyliśmy wiele świetnych scen, nic nie przebije tych z udziałem Julianny Margulies i Christine Baranski. Emocje sięgnęły zenitu już kiedy obie panie krzyczały na siebie w biurze. Widok Diane płaczącej w sądzie, a następnie demonstracyjnie opuszczającej salę, potrafił złamać serce, ale dopiero wymierzony z taką precyzją – i bez słów – policzek naprawdę zabolał. W tym momencie w niepamięć poszedł i Jason, i Will, i Peter, liczyło się tylko to straszne tu i teraz.
A najgorsze jest to, że Alicii się należało. Wiedziała, co robi. Zagrała bardzo ostro, nie oglądając się na konsekwencje. Ani przez moment nie była ofiarą, była rozgrywającą. Wywalczyła wolność dla męża – i przede wszystkim wolność od męża dla siebie – ale świadomie poświęciła przy tym wszystko inne. I choć Jason jej najwyraźniej uciekł, Will wrócił do krainy duchów, a Diane nie będzie chciała mieć z nią nic wspólnego, nie mamy powodu się o nią martwić. Bo oto otrzymaliśmy całe mnóstwo dowodów na to, jak bardzo się zmieniła przez te siedem sezonów. Rozegrała wszystkich i odeszła z podniesioną głową i nadzieją, że będzie lepiej.
Jakie znaczenie ma w tym wszystkim Jason? No cóż, zdecydowanie mniejsze niż Will, który powrócił na chwilę z zaświatów, żeby doradzić Alicii, co ma robić w życiu, przypomnieć jej, że sprawy kiedyś wcale nie były prostsze i na dokładkę jeszcze wysłuchać ostatniego wyznania miłości. Sceny z nim w roli głównej dodały odrobiny sentymentalizmu temu bardzo przecież cynicznemu finałowi, więc nie będę na nie narzekać. Choć przypuszczam, że i bez nich byśmy przeżyli, to była zdecydowanie najsłabsza część finału, który można bez większej przesady nazwać znakomitym.
Bardzo mnie cieszy, że nie zapomniano o Carym. Jego widok w sali wykładowej rzeczywiście miał w sobie coś… właściwego. Prawnicze gierki nigdy nie były jego żywiołem, a po tym jak wylądował za kratkami całkiem już stracił do tego serce. Uczelnia wydaje się do niego pasować, nawet jeżeli będzie tylko przystankiem na drodze ku czemuś nowemu. Dobrze, że o nim nie zapomniano.
Właściwie o wszystkich bohaterach można powiedzieć, że otrzymali zakończenie w jakiś sposób otwarte, a jednocześnie nie pozostawiające aż tak dużego pola do domysłów. Teoretycznie małżeństwo Diane mogło właśnie się rozpaść, ale tak naprawdę nie możemy tego zakładać, bo nie wyjaśniono, kiedy miał miejsce romans z Holly. Możemy więc założyć, że jest to coś z przeszłości Kurta, a nie zdrada. Peter na pewno już nie będzie prezydentem – a tak było "blisko", pamiętacie "Peter, Peter, Peter Florrick, his campaign is marching on"? Eli na pewno będzie próbował zrobić polityka z Alicii i ma dużo racji, mówiąc, że jeśli ona odetnie się od (byłego) męża, może sporo ugrać. Alicia może dalej biec za Jasonem, ale pewnie tego nie uczyni, bo tak naprawdę wie to co my – że to był tylko gorący romans. A i Jason ewidentnie miał dość tego niekończącego się "porozmawiamy później". Lockhart Florrick już nie będzie, ale będą inne firmy. Tylko znów trzeba zacząć od zera.
Życie będzie toczyć się dalej i tak naprawdę nie zmieni nic, choć zmieniło się wszystko. Alicia Florrick odzyskała pełnię wolności i po tych siedmiu sezonach życiowej edukacji wydaje się zbyt mądrą osobą, żeby skończyć z niczym. Wydaje się też zbyt mądrą osobą, żeby skończyć sama, choć oczywiście możemy długo debatować, czy spotka jeszcze miłość i czy w ogóle jej się to "należy". Finał, jak żaden z wcześniejszych odcinków, pokazał, ile jest w niej siły i bezwzględności. A jednocześnie sprawił, że troszeczkę mniej ją lubimy, bo nie ma w niej nic z biednej, zdradzanej żony, za to pod pewnymi względami upodobniła się do Petera.
Serial zawsze chętnie sięgał po cyniczne zagrania, grając widzom na nosie kiedy już, już mieli nadzieję na jakieś szczęśliwe zakończenie. Uparcie też wracał do strefy moralnej szarości, udowadniając raz po raz, że świat dorosłych ludzi i ich emocje bywają szalenie skomplikowane. Niczego nie da się załatwić patetyczną muzyką i podnoszącą na duchu przemową, bo życie to nie Hollywood. "Żona idealna" tego nigdy nie robiła i zawsze będę ją za to cenić. Również dlatego, że tak inteligentnych, bezkompromisowych dramatów w telewizji ogólnodostępnej już nie ma.
Jej koniec to tak naprawdę koniec epoki. Dobrze, że postawiono na zakończenie, które jest mocne, życiowe i pasujące do serialu, ale jednak budzi sporo kontrowersji. Dzięki temu "Żona idealna" nie zostanie zapomniana i tak naprawdę nigdy się nie skończy, bo wracanie do niej jeszcze długo będzie miało sens.