"Jane the Virgin" (2×22): I zawsze będzie padać śnieg
Marta Wawrzyn
17 maja 2016, 22:03
Zgodnie z tym, co zapowiadano, wesele Jane Gloriany Villanuevy pełne było twistów rodem z "prawdziwej" telenoweli. I choć część z nich zdradzono w materiałach promocyjnych, a części można było się domyślić, chyba nie możemy powiedzieć, że nie zostaliśmy zaskoczeni. Uwaga na ogromny spoiler – OGROMNY!
Zgodnie z tym, co zapowiadano, wesele Jane Gloriany Villanuevy pełne było twistów rodem z "prawdziwej" telenoweli. I choć część z nich zdradzono w materiałach promocyjnych, a części można było się domyślić, chyba nie możemy powiedzieć, że nie zostaliśmy zaskoczeni. Uwaga na ogromny spoiler – OGROMNY!
Ależ to był uroczy odcinek! Leciutki, zabawny, jasny i słoneczny. Gina Rodriguez raz po raz udowadniała, że jest świetna w scenach łączących skrajne emocje; takich, w których jednocześnie trzeba śmiać się i płakać, tańczyć ze szczęścia i drżeć z niepokoju.
Karuzela emocjonalna zaczęła się od próby w kościele, gdzie wszystko szło nie tak jak należy, ale w końcu "jakoś to było". I wydawało się, że możemy tak dociągnąć do końca, bo nie ma trudności, których nie przezwyciężą Jane i Michael. Trzeba gnać na uczelnię tuż przed ślubem? Da się zrobić! Nie ma kto zapiąć sukni? Zawsze znajdzie się profesorka, która pomoże ci zamknąć się w patriarchacie, nawet jeśli sama uważa to za czyste zło. Auto wysiadło? Są jeszcze autobusy. Jane pokonała wszystkie przeszkody, przemieszczając się po mieście w tempie Supergirl, i została nagrodzona wspaniałym ślubem. Mama z babcią zaprowadziły ją do ołtarza, Michael przysięgał po hiszpańsku, cały kościół z figurką Maryi włącznie radował się i śpiewał o seksie… No bajka po prostu!
Mijały kolejne minuty, a nawet kwadranse, i nic się nie zmieniało. Wszystko było idealne – taniec z Michaelem przy akompaniamencie piosenki Bruno Marsa (śpiewanej przez artystę osobiście, bo oczywiście, że na wesele Jane mógł wpaść Bruno Mars), potem wygłupy na parkiecie z tatą, w międzyczasie śmiech, uściski, łzy szczęścia. Nawet Xiomara i Rogelio doszli do porozumienia, choć przeszkoda, przez którą nie mogą być razem, bynajmniej nie znikła (zamieniła się raczej w kolejną komedię, bo Xo najwyraźniej jest w ciąży ze znienawidzonym Estebanem). Perfekcja, czysta perfekcja.
I chyba nikt z nas nie miałby nic przeciwko temu, żeby ta przyjemna, kolorowa bajka choć ten jeden, jedyny raz zakończyła się szczęśliwie. Niestety, panie o nazwisku Villaneuva najwyraźniej nie mają szczęścia do ślubów. Alba z własnego uciekała, Jane za chwilę pewnie będzie opłakiwać męża, a na dodatek jak była dziewicą, tak będzie. Ach, te telenowele!
Oglądając "Jane the Virgin", łatwo zapomnieć, że ma się do czynienia z telenowelą. Bo to przecież taka inteligentna kpina z telewizyjnej rozrywki tego typu. Takie sprytne oszustwo – serial bardzo dobrze wie, czym jest, i umiejętnie się tym bawi, wkręcając nas w śledzenie losów bohaterów, którzy są dużo bardziej nieszablonowi i skomplikowani niż postacie z takiego zwykłego latynoskiego tasiemca. W efekcie traktujemy to wszystko poważniej niż powinniśmy. No, może nie wszystko, ale Jane i jej perypetie zdecydowanie nie wydają się ani jednym wielkim żartem, ani tym bardziej jedną z tych historii, którymi ekscytować się mogą tylko wenezuelskie babcie.
Efekt jest więc taki, że śmierć Michaela – który akurat był jedną z bardziej płaskich postaci, no ale przecież właśnie wypowiedział przysięgę po hiszpańsku i to było takie cudowne! – będzie boleć. Trudno sobie wyobrazić jak bardzo, ale chyba można bez większej przesady powiedzieć, że serce naszej sympatycznej Jane zostało właśnie strzaskane na milion kawałków, podobnie jak ślubny prezent od Michaela. I my będziemy cierpieć razem z nią, nawet jeżeli jesteśmy Team Rafael. Bo przecież mówimy tu o tej słodkiej, miłej, wiecznie rozemocjonowanej Jane, nie o jakiejś plastikowej heroinie, która koniec końców jest nam doskonale obojętna. Będziemy cierpieć.
Nawet jeżeli teoretycznie mamy tutaj cliffhanger na koniec, możemy chyba założyć, że Michael tego nie przeżyje. Bardzo dużo wskazywało na to, że on tak właśnie skończy i "ratowanie" go w tym momencie przez scenarzystów nie miałoby żadnego sensu. Widać tam raczej początki przygotowywania gruntu pod to, by Jane ostatecznie mogła być z Rafaelem. Nie bez powodu on się zachował tak a nie inaczej przed jej ślubem – gdyby próbował go powstrzymywać, zostałby znienawidzony przynajmniej przez część publiki. Dzięki temu, że przyzwoitość wzięła górę, ma szansę zostać kiedyś zaakceptowany, także przez osierocony Team Michael. W tym wszystkim chodzi o to, żebyśmy kibicowali Jane, która ma zdobyć na końcu wszystko – miłość, rodzinę, pieniądze i pewnie jeszcze karierę, bo to przecież nie jest typowa telenowela. Nie możemy więc nie lubić Rafaela.
Ktoś jednak będzie musiał pozostać nieszczęśliwy i tą osobą zapewne będzie Petra, której postać niesamowicie się rozwinęła w ciągu tego sezonu. To już nie jest typowa "zła blondyna", to skomplikowana bohaterka, dokładnie tak jak wszyscy. Jej finałowy dramat z bliźniaczką w tle był raczej śmieszny niż straszny – zwłaszcza że szpitalną scenę opatrzono hashtagiem #Petrafied – ale jeśli ktoś w tym serialu skończy z niczym, to będzie to właśnie ona.
Bardzo wiele w "Jane the Virgin" da się przewidzieć, bo jeśli zapomnimy na chwilę o tym wszystkim, co stanowi kpinę z formuły telenoweli, mamy oczywiście kolejną telenowelę. Owszem, inną niż wszystkie, bo absurdalną, niegłupią, świetnie napisaną i zagraną tysiąc razy lepiej niż latynoskie tasiemce – ale jednak telenowelę. Dlatego nie powinny nas dziwić chwyty tak bezczelnie głupiutkie, jak ten z Susanną w roli głównej. Przyznaję, kompletnie jej nie podejrzewałam o bycie Rose – bo to po prostu idiotyzm i tyle – a przynajmniej nie do momentu kiedy Michael odkrył, że "Roll Tide" wyraźnie jej nic nie mówi. A potem wszystko potoczyło się już w tak szalonym tempie, że sama nie wiem, czy zdążyłam w międzyczasie cokolwiek pomyśleć.
"Jane the Virgin" sięgnęła po kartę, którą była w stanie mnie zaskoczyć, bo – jak większość widzów – nie obserwowałam z uwagą wątku kryminalnego. Ot, takie tam bzdury, które się toczą gdzieś w tle i nie mają większego znaczenia dla Jane. Co w sumie było prawdą… do czasu. Kiedy "bzdury" powodują, że główna bohaterka traci w dniu ślubu miłość swojego życia (a przynajmniej jedną z dwóch miłości swojego życia), wypada je zacząć traktować serio.
To był świetny finał, który niemal do samego końca pozwolił nam wierzyć, że bajkowe zakończenie będzie tutaj możliwe. A potem skręcił w najbardziej dramatycznym możliwym kierunku, z lekkiej, wypełnionej ciepłem i miłością komedii przemieniając się w jednej chwili w tragedię. Niełatwo pozbierać myśli po tym, co się wydarzyło, ale przede wszystkim jestem ciekawa, co się stanie z serialem i jego główną bohaterką, jeśli Michael rzeczywiście zginie.
Nagła śmierć męża parę godzin po ślubie to niekoniecznie temat na komedię, nawet bardzo nowoczesną. A "Jane the Virgin" na pewno komedią pozostanie, w końcu trudno traktować serio to, co przydarzyło się właśnie Petrze albo nawet Xiomarze. Pytanie brzmi, czy będzie w stanie to zrobić tak, aby nie zapomnieć o tym, że przecież właśnie ktoś stracił życie. I że ten ktoś był najbardziej kochanym facetem na świecie, i dla Jane, i przynajmniej dla jakiejś połowy widzów.O uczuciach Rogelia nie wspominając.
Oczywiście zawsze jeszcze Michael może skończyć w śpiączce albo stracić pamięć. I co wtedy!? Ajaj… byle do października.