"Legends of Tomorrow" (1×16): Wreszcie…
Bartosz Wieremiej
21 maja 2016, 19:18
Zdecydowanie najmniej udana produkcja prosto z fabryki komiksowych seriali na antenie The CW wreszcie dobrnęła do końca 1. sezonu. Chociaż finałowe "Legendary" nie wpływa za bardzo na ocenę poziomu tej serii, to jest jedna bardzo pozytywna wiadomość. Vandal Savage w końcu… Spoilery.
Zdecydowanie najmniej udana produkcja prosto z fabryki komiksowych seriali na antenie The CW wreszcie dobrnęła do końca 1. sezonu. Chociaż finałowe "Legendary" nie wpływa za bardzo na ocenę poziomu tej serii, to jest jedna bardzo pozytywna wiadomość. Vandal Savage w końcu… Spoilery.
Nie oszukujmy się – debiutancki sezon "Legends of Tomorrow" był po prostu słaby. Przez te kilkanaście tygodni otrzymaliśmy może jeden dobry odcinek, choć nie wiem, czy "Destiny" nie było udane tylko dlatego, że akurat w czasie tej godziny dużo rzeczy zwyczajnie wyleciało w powietrze.
Podstawowym problemem tego sezonu, poza rażącą niekonsekwencją twórców i słabością poszczególnych scenariuszy, było niestety to, iż Vandal Savage (Casper Crump) nigdy nie stał się jakoś szczególnie interesującym przeciwnikiem. Co więcej, los Hawkgirl (Ciara Renée) i Hawkmana (Falk Hentschel) bardzo szybko przestał ciekawić czy obchodzić. Gdyby było inaczej, może łatwiej dałoby się przymknąć oko na cześć idiotyzmów, a także potknięć, jakie przytrafiały się naszym bohaterom.
Na szczęście "Legendary" jest ostatnim aktem wielkiego polowania na nieśmiertelnego wandala zwanego Vandalem – przepraszam, nie mogłem się powstrzymać. Od początku było też raczej oczywiste, że Savage tego odcinka nie przeżyje. Przy okazji Rip Hunter (Arthur Darvill) znowu postanowił wszystkich porzucić – nawet dwa razy, a i wreszcie poinformowano Sarę (Caity Lotz) o śmierci Laurel w "Arrow". W międzyczasie nie zwracano także uwagi na zgony przypadkowych i czasem niewinnych osób, bawiono się niesterylnymi igłami oraz spacyfikowano niewielki oddział nazistów, bo przecież jakżeby inaczej. Ostatecznie Savage'a zabito tutaj aż trzy razy, a na sam koniec, tuż po tym, jak skrzydlaty duet odleciał w stronę zachodzącego słońca lub swojego gniazdka, przed nami pojawił się niejaki Rex Tyler (Patrick J. Adams) prosto z Justice Society of America. Tak oto zapowiedziano nowy, oby lepszy, rozdział w życiu bohaterów i całego serialu.
Moglibyśmy teraz roztrząsać czy ostatni z planów Savage'a miał jakikolwiek sens lub czy nawet owo skuteczne pozbycie się go ze świata było dostatecznie spektakularne. Kłopot w tym, że w zasadzie nie możemy, bo tak tutaj, jak i w poprzednich odcinkach rzadko kiedy owe plany i motywacje bohaterów, przepraszam za określenie, trzymały się kupy. Przykładowo w "Legendary" dopilnowano, aby ta nieco bardziej heroiczna część obsady z uśmiechem na ustach dokonywała aktów niezbyt heroicznych. Komfortowo czuli się oni tutaj z morderstwem, a nawet spalenie kogoś żywcem zwyczajnie ich nie wzruszało – patrz radosna mina Raya Palmera (Brandon Routh) w Central City w roku 2016.
Równocześnie w finałowym odcinku 1. sezonu "Legends of Tomorrow" dostarczyło odpowiedniej dawki akcji, przyzwoitych sekwencji walk, paru scen dobrych i kilku bardzo, bardzo durnych – patrz Ray Palmer, Central City, zresztą już wiecie… Do udanych momentów zaliczyć można np. spotkanie "naszego" Micka (Dominic Purcell) ze Snartem (Wentworth Miller) z roku 2013 – ta scena świetnie pokazała, jak wiele przeszedł Heat Wave od momentu, kiedy po raz pierwszy zagościł na pokładzie Waveridera. Świetnie wypadła również chwila, w której Quentin (Paul Blackthorne) stara się przekazać Sarze, co się stało z jej siostrą. Ów moment tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że po tych paru latach, nawet samą obecnością w tle, Quentin Lance budzi niezwykłe pokłady sympatii.
Ostatecznie to, co najlepiej określa ten finał to słowo: średni. Nie był to najgorszy odcinek tego sezonu, daleko też było do tego najlepszego. W żaden sposób "Legendary" nie wpłynęło na negatywną w sumie ocenę całego sezonu, ale też jej nie obniżyło.
Mam nadzieję, że zmiany, które mamy zobaczyć jesienią wyjdą produkcji the CW na korzyść – choć nie wiem, czy na obecnym etapie powinienem się łudzić. Może więc zamiast próby uzasadnienia nierealnych oczekiwań, drobna prośba. Czy kiedy już w "Arrow" twórcom znudzi się pastwienie się nad Quentinem, nie dałoby się go przeszczepić na jakiś czas do "Legends of Tomorrow"? Przynajmniej chłopina zobaczyłby trochę świata…