Pazurkiem po ekranie #123: Skończyły mi się seriale
Marta Wawrzyn
26 maja 2016, 21:38
Ponieważ seriale mi się skończyły, dziś będzie tylko o trzech tytułach – "Marcelli", "Penny Dreadful" i "Outlanderze". Uwaga na spoilery zwłaszcza z tego ostatniego.
Ponieważ seriale mi się skończyły, dziś będzie tylko o trzech tytułach – "Marcelli", "Penny Dreadful" i "Outlanderze". Uwaga na spoilery zwłaszcza z tego ostatniego.
Jak zauważyliście albo i nie, tydzień temu "Pazurka" nie było, a nie było go, bo to był nietypowy tydzień, spędzony z serialami, których jesienią i tak nie będziemy oglądać, i zakończony przygotowywaniem na ostatnią chwilę zajęć dla studentów o "Żonie idealnej". Tak, tak, uczyłam "dzieci" "Żony idealnej"! I było to przedziwne doświadczenie, bo okazało się, że nawet studenci filmoznawstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego, uczestniczący w zajęciach z serialu, produkcji CBS nie znają. Coś tam słyszeli, coś tam kojarzą, ale nie bardzo mają pojęcie, z czym właściwie to powiązać. To mi uświadomiło, że stworzyliśmy na Serialowej mały fan klub "Żony idealnej", który prawdopodobnie skupia całkiem znaczną część Polaków oglądających tę produkcję.
Być może teraz wszyscy powinniśmy zacząć wykładać "Żonę idealną". Zwłaszcza że chwilowo przecież nie mamy nic do roboty, bo seriale się skończyły. OK, nie wszystkie i nie wszystkim, ale skoro miałam dziś czas obejrzeć trzy zaległe odcinki "Marcelli", to znaczy, że czas ogłosić serialowe lato. Widzieliście "Marcellę"? Cóż to był za bałagan! Aż trudno uwierzyć, że coś takiego wyszło spod pióra – znaczy spod klawiatury – twórcy "Mostu nad Sundem", bo jedyne, co łączy obie produkcje, to mrok i intrygująca postać kobieca w centrum uwagi.
W zasadzie obejrzałam to do końca tylko dla Anny Friel, która wreszcie gdzieś mogła zabłysnąć – w roli zupełnie innej niż niezapomniana Chuck z "Pushing Daisies" – i okazję wykorzystała. Ale jej bohaterka nie okazała się kolejną Sagą Norén, była raczej chodzącym chaosem, a jej absurdalne zachowania potrafiły irytować. Zgrzyty towarzyszyły oglądaniu "Marcelli" właściwie przez cały czas, ale pod koniec to już był jeden wielki zgrzyt. Namnożono wątków, a razem z nimi dziur fabularnych, by w końcu zaproponować niezbyt satysfakcjonujące wyjście z tego galimatiasu. Liczba "szczęśliwych" zbiegów okoliczności przyprawiała o ból głowy, podobnie jak liczba wątków niedokończonych.
Ostatecznie więc nie czekam na powrót "Marcelli" – choć 2. sezon prawdopodobnie powstanie – ale przyznaję, że chciałabym jeszcze popatrzeć na Annę Friel w mrocznej, poważnej wersji. Co by nie powiedzieć, pomysł na "Marcellę" był świetny. Zawiodło "tylko" wykonanie.
Znów na wyżyny swoich możliwości wspiął się "Outlander", który zaserwował bardzo dramatyczny odcinek, wyśmienicie zagrany przez Caitrionę Balfe. O ile wątki melodramatyczne w takim stężeniu zwykle mnie raczej śmieszą bądź irytują niż wciągają, o tyle muszę przyznać, że "Outlanderowi" znów udało się to wszystko zrobić tak, jak należy. Począwszy od emocji towarzyszących urodzeniu martwego dziecka, a skończywszy na tym, jak tej niezwykłej parze znów udało się wszystko przezwyciężyć wspólnymi siłami.
Przypuszczam, że gdzieś tam w przyszłości jest ten moment, kiedy zacznę odczuwać przesyt tymi wszystkimi dramatami, ale na razie mi do tego daleko. Wszystkie emocje w "Outlanderze" znów wydawały mi się bardzo, ale to bardzo prawdziwe. Doceniam także to, że bardzo poważny ton na moment złamano – trudno było nie parsknąć śmiechem, kiedy król Francji zaciągnął Claire do królewskiego łoża i zaspokoił swoją potrzebę w jakieś osiem sekund. Nie sądzę, aby dla niej samej było to bardzo traumatyczne przeżycie – raczej surrealistyczne – niemniej jednak cieszę się, że Jamie spojrzał na to tak, jak spojrzał.
A skoro ja tutaj całkiem serio takie rzeczy analizuję, to znaczy, że serialowi, którego cała fabuła jest jedną wielką romantyczną bzdurą, znowu coś wyszło.
Tymczasem w "Penny Dreadful" mieliśmy teatr dwojga aktorów. Wspaniały w formie i zaskakująco pusty w treści. Choć odcinek dziejący się niemal w całości w jednym pokoju bez klamek wypełnił pewne luki i pozwolił nam dokładniej poznać nie tylko Vanessę, ale też potwora Frankensteina, nie mogę powiedzieć, żeby szczególnie dużo z ich rozmowy ze mną zostało. To, co się między nimi działo, raczej bywało niż było hipnotyzujące. Zapamiętam tę scenę, w której on ją czesze i maluje, by potem z powrotem doprowadzić wszystko do "właściwego" stanu – ale właściwie nic więcej.
Finałowe odkrycie Vanessy i zapowiedź, że ona nie boi się Drakuli, oczywiście jest ważne. Ale też nie mogę oprzeć się wrażeniu, że oto już prawie połowa sezonu – możliwe, że finałowego – a nie wydarzyło się na dobrą sprawę nic. Niby coś się dziać zaczęło, ale czy pięć odcinków wystarczy, żeby to wszystko w satysfakcjonujący sposób pokończyć? Nie wiem. Wiem, że początkowy zachwyt tym sezonem chwilowo gdzieś wyparował.
A co Was spotkało w tym tygodniu? Piszcie, komentujcie i koniecznie zaglądajcie do nas na Twittera, bo tam dzieje się najwięcej. Do następnego!