"Supernatural" (11×23): Kto zgasił Słońce?
Bartosz Wieremiej
27 maja 2016, 12:33
Co roku mniej więcej o tej porze któryś z Winchesterów usilnie stara się kopnąć w kalendarz – niekiedy skutecznie. O ile w tej kwestii obyło się bez zmian, a jeden z braci robił nawet za chodzącą bombę, to z jakiegoś powodu finał 11. sezonu wydał się całkiem świeży. Choć może to tylko reakcja na chwilowy brak nowej katastrofy na horyzoncie. Spoilery!
Co roku mniej więcej o tej porze któryś z Winchesterów usilnie stara się kopnąć w kalendarz – niekiedy skutecznie. O ile w tej kwestii obyło się bez zmian, a jeden z braci robił nawet za chodzącą bombę, to z jakiegoś powodu finał 11. sezonu wydał się całkiem świeży. Choć może to tylko reakcja na chwilowy brak nowej katastrofy na horyzoncie. Spoilery!
Zacznijmy od tego, że miłym urozmaiceniem było zamknięcie pojednaniem sporu Chucka (Rob Benedict), znaczy Boga, i Amary (Emily Swallow), czyli naszej drogiej panny Ciemność. Może takie zakończenie niekoniecznie grzeszy spójnością – szczególnie jeśli wziąć pod uwagę to, co działo się przez cały sezon – ale co tam. Ono po prostu działa. Ten moment, kiedy Słońce na nowo zaczyna świecić, sprawia ogromną przyjemność. Choć raz zamiast demolki, zagłady, katastrofy itp. udało się coś odbudować, uratować. Seria durnych decyzji psujących świat i okolice została przerwana.
Zanim się to stało, Winchesterowie i spółka musieli pozbierać się po ostatniej klęsce. Trzeba było też wymyślić, co zrobić z Amarą i z umierającym Bogiem, a także dopilnować, aby przypadkiem nie zgasło światło, znaczy Słońce. Drobna lista – pewnie dlatego prawie wszyscy z wrażenia aż sięgnęli po rozmaite trunki. Poza Samem (Jared Padalecki) – ten zamiast pić nieco się miotał.
Ostatecznie zdecydowano się na bombę zbudowaną z dusz i Deana (Jensen Ackles) w roli chłopca na wybuchowe posyłki. Zabrano się więc za polowanie i przygotowania, aż w końcu wszystko było gotowe i nadszedł czas pożegnań. Te jak zwykle nie rozczarowały. Równocześnie, kiedy to wszystko się działo, po drugiej stronie oceanu londyński odłam Men of Letters postanowił wysłać przez Atlantyk uzbrojoną emisariuszkę. Na koniec, w czasie kiedy młodszy brat przekonywał się czy wspomniana Toni (Elizabeth Blackmore) jest skłonna do niego strzelic, starszy stanął twarzą w twarz z Mary Winchester (Samantha Smith).
W "Alpha and Omega" mocno docenia się tych kilka rzeczy, które sprawiają wrażenie bardzo cennych: sceny w knajpie, bunkrze czy chociażby świetne pożegnanie ze wszystkimi Deana na cmentarzu. Ponadto niespodziewane momenty jak rozmowa Deana i Castiela (Misha Collins) w Impali – jakże niezbędna i ważna. Jak się nad tym zastanowić, to nawet polowanie na duchy odbyło się, zamiast w pierwszej lepszej lokacji, w słynnym Waverly Hills Sanatorium, gdzie przez lata tysiące pacjentów straciły życie.
Zaciekawienie wzbudza również londyński odłam wiadomej organizacji. Dzięki pojawieniu się jej w finałowym odcinku, w naszej przyszłości istnieje możliwość zaistnienia solidnego zestawu brytyjskich stereotypów i może nawet masowej obecności kiepskich imitacji stosownego akcentu w wykonaniu jakiegoś biednego aktora lub aktorki – jak tu nie być "za"?! Ewentualny spór lub nawet sama ich obecność stanowi bardzo przyjemną perspektywę. Przynajmniej chwilowo nie czekamy na konflikty, których początki sięgają czasów np. przed stworzeniem wszystkiego. Choć kto wie, co twórcom wpadnie do głowy…
Z drugiej strony może brakowało w tym finale czegoś prawdziwie spektakularnego. Owszem, polowanie na duchy wypadło interesująco, ale mam na myśli nawet coś na poziomie bitwy w "We Happy Few". Może do przewidzenia było, że cały konflikt da się przegadać – była to przecież kolejna odsłona nadnaturalnej terapii rodzinnej z Bogiem w roli głównej – choć razem bez żartobliwego elementu, jaki towarzyszył rozmowom z krnąbrnym synem w ubiegłym tygodniu. Także Billie (Lisa Berry) pojawiła się raczej znikąd i bardzo szybko zniknęła. Ostatecznie skołować mógł też nieco powrót Mary Winchester, ale widać taką porę roku mamy na antenie The CW.
Niemniej z jakiegoś powodu człowiek pozostaje zadowolony po godzinie z "Alpha and Omega". Tak jak sprawiał przyjemność cały 11. sezon, tak i sam finał pozostawił po sobie dobre wrażenie. Bóg i Amara udali się w nieznane miejsce, Słońce znowu świeci, bo ten pierwszy jednak przeżył, a Winchesterowie robili to, co umieją najlepiej. Era Jeremy'ego Carvera u steru showrunnerskiej władzy płynnie przeszła w czas Andrew Dabba, który przy okazji napisał ten finał. Także najbliższe potencjalne wyzwania braci i reszty nie brzmią najgorzej. Czego chcieć więcej?