Emmy 2016: Moje nominacje dla seriali dramatycznych
Marta Wawrzyn
3 czerwca 2016, 20:03
Wzorem serwisu TVLine postanowiliśmy w tym roku przedstawić własnych nominowanych do nagród Emmy. Wszystko dlatego, że kiedy w lipcu poznamy prawdziwe nominacje, na pewno będziemy rozczarowani.
Zeszłoroczne nominacje udowodniły, jak bardzo konserwatywna i niechętna wszelkim zmianom jest Akademia Telewizyjna. Nominacje w kategorii Najlepszy serial dramatyczny wyglądały tak: "Better Call Saul", "Downton Abbey", "Gra o tron", "Homeland", "Mad Men", "House of Cards", "Orange Is the New Black". Mimo że liczba nominowanych została zwiększona, świeżości nie było tu ani za grosz (poza tym że "Orange Is the New Black" zostało dramatem). A nagrodę otrzymała "Gra o tron", która miała za sobą jeden ze słabszych sezonów. Moje propozycje za ten sezon są zupełnie inne.
"The Americans"
Jeśli nie liczyć "American Crime Story" i "Fargo" – które z absurdalnych jak dla mnie powodów będą walczyć w tej samej kategorii co miniseriale – to jest najlepszy serial sezonu 2015/2016. Właściwie każdy z 12 dotychczasowych odcinków 4. sezonu był dobry, bardzo dobry bądź wybitny. A to dlatego, że większość ważnych wątków, budowanych systematycznie od początku, osiągnęła właśnie teraz punkt kulminacyjny.
Nie ma sensu rzucać w tym momencie spoilerami z serialu, który mało kto ogląda, powiem więc tylko, że takiej dawki emocjonalnego szaleństwa jak w 4. sezonie "The Americans" nie dostaniecie w pierwszym lepszym serialu. Coś takiego potrafią zaserwować tylko najlepsze seriale, w których przez kilka sezonów buduje się grunt pod to co najlepsze i największe.
"The Americans" przede wszystkim jest genialne jako opowieść o niezwykłej rodzinie, w której rodzice są radzieckimi szpiegami, a przed własnymi dziećmi, znajomymi i dosłownie każdym udają zupełnie zwyczajnych właścicieli biura podróży mieszkających na przedmieściach Waszyngtonu. A poza tym serial bardzo dobrze czuje się w swojej stylistyce, zachwycając zarówno detalami natury wizualnej, jak i znajomością realiów. "The Americans" potrafi pędzić przed siebie jak szalone, subtelnie opowiadać o emocjach, jak i wplatać różne cudne drobiazgi, budujące klimat z jednej strony zimnej wojny, a z drugiej po prostu lat 80., z pierwszymi grami komputerowymi, filmami na VHS, tapirowanymi włosami i całym dobrodziejstwem inwentarza.
To wszystko razem składa się na jedną z najlepszych produkcji telewizyjnych ostatnich lat. To, że w poprzednich sezonach nie było nawet nominacji do Emmy, od biedy jeszcze rozumiem. Ale jeżeli pominięty zostanie także 4. sezon, to będzie naprawdę źle świadczyć o Akademii Telewizyjnej.
"Mr. Robot"
Największy hit lata 2015 roku dostał Złoty Glob, ale to jeszcze o niczym nie świadczy. Wcale nie byłabym przekonana, że otrzyma też choćby nominację do Emmy w najważniejszej kategorii. Bo to serial, który wiele razy złamał wszystkie możliwe reguły i rozwalił system, dosłownie wręcz. Nie mam pojęcia, jak to się wpisze w świat, gdzie obowiązkowe nominacje dostaje "Downton Abbey", ale jestem tego bardzo ciekawa.
A przede wszystkim uważam, że "Mr. Robot" zasługuje nie tylko na nominację, ale być może i po prostu na główną nagrodę (nie żeby "The Americans" nie zasługiwało, wybór naprawdę jest tutaj niełatwy). Takiego powiewu świeżości od dawna nie było, ale to, że serial ma w sobie jakiś bunt, jakąś anarchistyczną nutkę, może mu tutaj niestety raczej zaszkodzić niż pomóc. Będę bardzo szczęśliwa, jeśli się pomylę.
"Pozostawieni"
Ależ to była cudowna, odjechana podróż w głąb bohaterów, którzy okazali się czymś więcej niż tylko sumą swojej żałoby i popełnionych błędów. Emocje w perfekcyjny sposób połączyły się z lekkim surrealizmem – no, w przypadku odcinka "International Assassin" wcale nie takim lekkim – i wciąż dość ponurym tonem, tworząc niesamowicie wciągającą, spójną, doskonałą całość.
Nie było w 2. sezonie "Pozostawionych" ani jednego słabszego odcinka czy wątku. A pod koniec wszystko idealnie ze sobą się zgrało i zazębiło. To naprawdę nie jest takie oczywiste, że serial, który ma w sobie elementy nadprzyrodzone, z jednej strony jest doskonały pod względem formy i nie ma żadnych dziur logicznych, a z drugiej zawiera aż tak duży ładunek emocjonalny. Wciąż nie mogę wyjść z podziwu, jak wiele zmieniła w "Pozostawionych" przeprowadzka do Teksasu i wprowadzenie nowych bohaterów oraz przebudowanie relacji pomiędzy starymi.
Wielka szkoda, że publiczność opuściła serial dokładnie wtedy kiedy stał się wyśmienity, bo pewnie można by zrobić jeszcze kilka równie doskonałych sezonów. Jestem ciekawa, czy doceni go jeszcze ktokolwiek poza garstką krytyków.
"The Affair"
Serial straszliwie niedoceniany w USA, również przez krytyków, którzy na początku zachwycali się nim jako ciekawym eksperymentem formalnym, a potem wyraźnie się znudzili. Niesłusznie, bo choć są w "The Affair" słabsze momenty, to co doskonałe zdecydowanie tu przeważa. Serial bardzo głęboko wchodzi w psychikę bohaterów, prezentując najlepsze chyba portrety psychologiczne we współczesnej telewizji. To, co stanowi dla nas chleb powszedni i samo w sobie jest zupełnie zwyczajne – czyli wszelkiego rodzaju relacje międzyludzkie – tutaj zachwyca i intryguje.
A opowiadanie tej samej historii z czterech różnych perspektyw wbrew – również moim – obawom nie tylko nie spowodowało chaosu, ale wręcz bardziej pozwoliło się skupić na tym co najważniejsze. Niesamowite było to, jak wiele się tutaj zmieniło. Romans Alison i Noaha został odczarowany – to już nie czysta magia, a szaro-bura codzienność, która potrafi nieźle człowiekowi dołożyć. Fantastycznie rozwinięto postać Helen, a i Cole okazał się bardziej skomplikowany, niż wyglądał.
Serial wciąż jest tak samo subtelny i zaskakujący jak w debiutanckim sezonie, a przy tym znacznie dojrzalszy. I wciąż tak samo zachwyca formą, psychologicznymi gierkami, wszelkiego rodzaju rozbieżnościami, które pojawiają się w opowieściach snutych przez kolejnych bohaterów. Wnoszę o Emmy!
"Jessica Jones"
Tak, proszę państwa, serial Marvela. Skąd się tu wziął? Ano stąd, że jest rewolucyjny w formie i treści. "Jessicę Jones" ogląda się raczej jak dobry, mroczny dramat z kablówki, niż kolejny serial o latających panach i paniach w lateksowych wdziankach. Ta pani zresztą lateksem – a już zwłaszcza takim biało-niebieskim, który znamy z komiksu – zwyczajnie gardzi, słusznie uznając, że świat można ratować w zwykłych dżinsach i kurtce, nie świecąc przy tym okrąglutkimi piersiami.
"Jessica Jones" jest przełomowa nie dlatego, że poznajemy tu kobiecą superbohaterkę. Tu raczej chodzi o to, że poznajemy świat superbohaterów z perspektywy kobiety i że jest to ta konkretna kobieta. Na początku przerażona i zniszczona psychicznie, a później coraz bardziej pokazująca swoją siłę.
W postaci granej przez Krysten Ritter – która jest szalenie skomplikowana psychologicznie i nie zawsze podejmuje właściwe decyzje – jest coś z antybohaterki, ale nie to tu jest najbardziej istotne. Daredevil też tak ma. Najważniejsze dla mnie jest to, że "Jessica Jones" mówi w otwarty i dojrzały sposób o gwałcie, traumie psychicznej, wychodzeniu z dołka. Kiedy Jessica konfrontuje się ze swoim oprawcą, serial ma moc, jakiej nie miała jeszcze żadna produkcja o superbohaterach.
Nie sądzę, żeby Akademia Telewizyjna to doceniła, ale miło pomarzyć.
"Better Call Saul"
Na wygraną raczej jeszcze nie przyszedł czas, ale nominacja należy się Saulowi jak psu buda. To nie jest tylko dobry spin-off, to po prostu jeden z najlepszych obecnie seriali. 2. sezon z jednej strony znacząco pogłębił główne postacie – przede wszystkim samego Jimmy'ego, ale nie tylko – a z drugiej znacząco przyspieszył. Dodatkowo bawiono nas cały czas najróżniejszymi cudnymi detalami – nawet tytuły odcinków przypadkowe nie były, bo ich pierwsze litery tworzyły anagram, mający ogromne znaczenie przy interpretacji finału.
A przede wszystkim czuć było fantastyczną swobodę i lekkość, której dosłownie wszyscy twórcy mogą pozazdrościć ekipie Vince'a Gilligana i Petera Goulda. Scenariusz "Better Call Saul" po prostu zgrabnie płynie, aktorzy grają jak z nut, a stawki w grze stają się coraz wyższe.
Do prawdziwej wielkości jeszcze odrobiny brakuje, ale chyba nikt nie ma wątpliwości, że scenarzyści mają plan i go krok po kroku realizują. Najmocniejsze sceny prawdopodobnie jeszcze przed nami, ale już teraz wypada "Better Call Saul" docenić za to, że bez większego, zdawałoby się, wysiłku toczy się przed siebie niczym wspaniała, stylowa lokomotywa. Na pendolino jeszcze przyjdzie czas.
"Żona idealna"
Finałowy sezon "Żony idealnej" nie był najbardziej udany na świecie – choć swoje momenty miał – ale uważam, że serialowi należy się nominacja do Emmy za całokształt. "Żona idealna", mimo że miała wzloty i upadki – co jest normalne, kiedy robi się 156 odcinków – jest serialem świetnym jako całość. Takim, którego formuła nie wyczerpała się właściwie do samego końca, a kolejnych odcinków po prostu się wyczekiwało. I takim, który najzwyczajniej w świecie miał znaczenie, bo przesuwał granice tego, co jest dziś możliwe w telewizji ogólnodostępnej.
Zdziwię się bardzo, jeśli Akademia Telewizyjna będzie o "Żonie idealnej" pamiętać – choć o samej Juliannie Margulies pewnie będzie – bo to nie "Downton Abbey". Kontrowersyjny finał zapewne też zadziała raczej na niekorzyść – jeśli większość publiki jest na "nie", wątpię, żeby ci wszyscy ważni ludzie przyznający Emmy byli innego zdania. Oczywiście bardzo chciałabym tu się mylić, ale jednak nie liczę na cud.