"Feed the Beast" (1×01): Śmieciowe oglądanie
Mateusz Piesowicz
6 czerwca 2016, 19:33
Nowy dramat od AMC miał być jednym z największych serialowych smakołyków tego lata, ale premiera zamiast frykasów serwuje nam raczej wielokrotnie odgrzewane danie. Uwaga na spoilery i więcej kulinarnych sucharów w tekście.
Nowy dramat od AMC miał być jednym z największych serialowych smakołyków tego lata, ale premiera zamiast frykasów serwuje nam raczej wielokrotnie odgrzewane danie. Uwaga na spoilery i więcej kulinarnych sucharów w tekście.
Oparty na duńskim formacie (oryginalny "Bankerot" miał już dwa sezony) serial zapowiadał się co najmniej przyzwoicie z kilku powodów. Po pierwsze, za przeniesienie go na amerykański grunt odpowiadać miał Clyde Philips, a więc telewizyjny wyjadacz odpowiedzialny m.in. za "Dextera" i "Siostrę Jackie". Po drugie, dostał on do dyspozycji gromadę niezłych wykonawców na czele z Davidem Schwimmerem i Jimem Sturgessem. I wreszcie po trzecie, historia dwójki kumpli otwierających restaurację w Nowym Jorku na papierze i w zapowiedziach prezentowała się naprawdę nieźle. Jak to jednak często bywa w takich przypadkach, wszystko co najciekawsze zmieściło się w zwiastunach.
Zdecydowanie największym problemem "Feed the Beast" jest bowiem jego wtórność. Zaznaczam, że nie oczekiwałem żadnych cudów, zresztą produkcja AMC nigdy nie zapowiadała się na przełomową. Jednak połączenie jakże popularnego gotowania na ekranie z nieco mroczniejszymi klimatami niż takie, które mu zwykle towarzyszą, wyglądało na coś w miarę świeżego. Zanosiło się na mieszankę na tyle kuszącą, że łatwo wypełni opustoszałe wakacyjne ramówki serialowych głodomorów. Efekt jest jednak daleki od oczekiwanego.
W gruncie rzeczy "Feed the Beast" ma jednak wszystkie elementy na swoich miejscach. Są więc bohaterowie, obowiązkowo z problemami, jest wspólny cel i przeszkody na drodze do jego osiągnięcia, jest wreszcie szczypta kuchennej magii. Choć składniki się zgadzają, efekt końcowy jest tylko poprawny, żeby nie powiedzieć nijaki.
Ten epitet pasuje zresztą jak ulał do głównych postaci tej opowieści. Tommy Moran (Schwimmer) i Dion Patras (Sturgess) to starzy przyjaciele, którzy już raz próbowali wspólnie spełniać marzenia – otworzyli restaurację, w której pierwszy był sommelierem, a drugi robił za szefa kuchni. Byłoby bajkowo, gdyby nie fakt, że w interes zamieszany był również miejscowy mafiozo Patrick Woichik (Michael Gladis). Takie koneksje nie wróżą niczego dobrego, więc nic dziwnego, że biznes poszedł z dymem, Dion skończył w więzieniu, a Tommy doświadczył jeszcze dodatkowo osobistej traumy, bo zginęła jego żona. Gdy więc po jakimś czasie u jego drzwi ponownie pojawił się Dion z tą samą propozycją, chwilę trwało, by go do niej przekonać. Ale nie za długo, wszak akcja musi się toczyć.
No właśnie, "musi" to słowo-klucz, bo żaden z licznych fabularnych klocków "Feed the Beast" nie wygląda naturalnie. Poczynając od sztucznej relacji głównych bohaterów, których stosunki błyskawicznie przechodzą od obojętności, przez fazę rzucania talerzami, do dozgonnej przyjaźni, a kończąc na gangsterskim wkładzie, który pasuje tu jak kwiatek do kożucha. Jasne, dostaliśmy dopiero zarys historii, za która stoi znacznie więcej tajemnic, ale czy którakolwiek z nich intryguje na tyle, by z niecierpliwością czekać na ciąg dalszy? Śmiem wątpić.
Twórcy w dość rozpaczliwy sposób szukają emocjonalnego punktu zaczepienia, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że ich historia musi widza poruszyć. Dokładają więc kolejne cegiełki, a to skonfliktowanego z synem ojca Tommy'ego, a to grupę wsparcia, na którą on sam uczęszcza, a to prawniczkę Diona, z którą łączy go coś więcej. Największym, przynajmniej w założeniu, z takich emocjonalnych haczyków jest jednak bez wątpienia syn Tommy'ego TJ (Elijah Jacob), który nie odezwał się ani słowem od czasu śmierci swojej matki.
Dziesięciolatek przeżywający wewnętrzną traumę to chwyt tak prostacki i obliczony na wyciskanie łez, że aż zęby zgrzytają. Zwłaszcza że twórcy bez skrępowania sięgają po najbardziej pospolite zagrywki. Trzeba rozładować emocje? Proszę bardzo, TJ dzwoni na komórkę matki, by usłyszeć jej głos z nagrania. Robi się smutno, dziecko cierpi, dorośli się godzą, kurtyna. Tylko ja odwracam wzrok z zażenowania.
"Feed the Beast" karmi nas tego typu scenkami regularnie, przerywając tylko, by pociągnąć absurdalny wątek kryminalny. O ile nie narzekam na obecność Michaela Gladisa, który do roli obślizgłych typów pasuje jak mało kto (to był komplement), tak jego postać jest tylko kolejnym przerysowanym elementem serialowego świata. Na głowę biednych bohaterów wali się już tyle problemów, że karykaturalny gangster, zamiast dodać mroku, czyni tę historię bardzo grubymi nićmi szytą. Naprawdę trzeba angażować nowojorską mafię, by skonfliktować ze sobą właścicieli knajpy? A nie, przepraszam, oprócz mafii będzie też policja, której jakiś przedstawiciel pałętał się gdzieś w tle. Litości, panowie scenarzyści!
Głowa boli od ilości elementów, które upchnięto w tych pilocie, a najgorsze, że żaden z nich nie był choć w minimalnym stopniu intrygujący. Wszystko pozostało w najlepszym razie przeciętne i pozwoliło o sobie zapomnieć minutę po seansie. Wliczając w to odtwórców głównych ról, którzy wczuli się chyba w swoich bohaterów i postanowili pozostać bezpłciowymi. Chemii między Schwimmerem i Sturgessem nie ma za grosz, a że przy okazji obydwaj nie grzeszą szczególną ekranową charyzmą, to wyszło, jak wyszło. Nawet ostatnia deska ratunku, czyli gotowanie, nie wygląda tu szczególnie atrakcyjnie. Twórcy widocznie uznali, że fajniej będzie połamać palce Jimowi Sturgessowi i skupili się na tych scenach. Cóż, co kto lubi.
"Feed the Beast" miesza z upodobaniem znajome składniki, ale zdecydowanie przedkłada ich ilość nad jakość. Nie mówię, że całość jest niestrawna, mniej wymagający widzowie powinni być zadowoleni, a w kategorii "serialu do kotleta" produkcja AMC ma całkiem spory potencjał. Chyba jednak nie na to liczyliśmy.