Hity sezonu 2015/'16 – najlepsze seriale komediowe
Redakcja
9 czerwca 2016, 11:28
"You're the Worst" – sezon 2
Bartosz Wieremiej: "You're the Worst" w swoim 2. sezonie stało się czymś znacznie więcej niż tylko dobrą i zabawną komedią o ludziach, których w normalnych warunkach trudno byłoby polubić. Opowieść o depresji Gretchen zamieniła ten sezon w coś zupełnie odrębnego, a widzom pozwoliła także co tydzień zachwycać się Ayą Cash. Szczególnie gdy miała do wypowiedzenia jakiś monolog.
Z perspektywy czasu zaskakuje szczególnie, jak inny był to sezon, niż można się było spodziewać przed jego premierą. Zadziwia również to, jak wiele udanych wątków i fragmentów w tej serii zostało przysłonięte przez wspomniany powyżej, fantastycznie napisany wątek. A przecież w tym sezonie nawet Edgar (Desmin Borges) miał coś sensownego do roboty, Lindsay (Kether Donohue) zaliczyła mnóstwo udanych momentów, a na miano największego bohatera drugiego planu zasłużył Vernon (Todd Robert Anderson).
Na koniec zresztą zostawiono nas z poczuciem, że w "You're the Worst" jest jeszcze całe mnóstwo historii do opowiedzenia. Części z nich pewnie nawet się nie spodziewamy…
"Jane the Virgin" – sezon 2
Mateusz Piesowicz: Szalona historia Jane Gloriany Villanuevy (Gina Rodriguez) w drugim sezonie stała się jeszcze bardziej zwariowana i wypełniona zwrotami akcji niż w pierwszym, choć wydawało się to niemożliwe. W tysiącu zwrotów akcji, jakie zafundowano nam w tym roku, nie sposób się połapać, ale od czego ma się narratora, który trzyma rękę na pulsie i wkracza zawsze wtedy, gdy trzeba (a czasem nawet częściej)?
Tym razem skupialiśmy się w głównej mierze na trójkącie miłosnym między Jane, Michaelem i Rafaelem, choć oczywiście zyskał on bardzo istotny element w postaci małego Mateo, którego obecność nasza bohaterka musiała przez cały sezon godzić z setką innych spraw zaprzątających jej głowę. A wśród tych znalazły się i studia, i uczucia, i kompletnie niedojrzali rodzice, i niezwykle groźna przestępczyni czająca się gdzieś w tle. Wszystko działo się oczywiście w szalonym tempie, potrafiąc jednak zwolnić tam, gdzie było to konieczne, abyśmy mogli się wzruszyć, by zaraz potem przyspieszyć za sprawą kolejnego szalonego twistu.
Twórcy trzymali się więc telenowelowych schematów, wykoślawiając je rzecz jasna na własne potrzeby, dodając do tego jednak bardzo dużą dawkę metahumoru. W uroczy sposób śmiano się tu więc choćby z całkiem poważnych seriali, jak "Mad Men", który według mnie w wersji z Don Juanem Draperem miał ogromny potencjał. Podobnie zresztą jak wszystkie inne produkcje z Rogelio (Jaime Camil), który znów kradł show głównej bohaterce. Pod tymi wszystkimi atrakcjami kryje się jednak po prostu bardzo dobry serial, potrafiący zamienić zwariowany scenariusz na autentyczne emocje – tak trzymać.
"Transparent" – sezon 2
Marta Wawrzyn: "Transparent" zachwycił mnie jesienią 2014 roku dosłownie wszystkim. Wiadomo, że wątek transrodzica był tu bardzo ważny i przełomowy – żadna telewizja nie odważyła się wcześniej pokazać takiej historii – ale przede wszystkim ujął mnie klimat, subtelność, intymność całej tej rodzinnej opowieści. I zakochałam się w bohaterach – strasznie skupionych na sobie egoistach, ale przecież też ludziach, którzy całe życie szukają, szukają i nie mogą znaleźć.
Wszystko to razem wydawało mi się bardzo świeże i co ciekawe, w 2. sezonie ta świeżość w ogóle nie znikła. Pfeffermanowie dalej nie radzili sobie z życiem, dalej błądzili i samych siebie stawiali na pierwszym miejscu, a jednak w ich zmaganiach nie było ani odrobiny wtórności. Wszystkie wątki rozwinęły się w satysfakcjonujący sposób, a dodatkowego charakteru dodały serialowi specyficznie pokazane retrospekcje z babką Josha, Ali i Sarah poznającą uroki otwartego miasta, jakim był Berlin tuż przed tym jak zawładnęli nim naziści.
Wszystko to razem złożyło się na niezwykłą i bardzo spójną całość. "Transparent" klimatem nie przypomina żadnego innego serialu – w każdej minucie widać, że to osobista historia, w którą Jill Soloway włożyła dużo serca.
"Master of None" – sezon 1
Mateusz Piesowicz: Seriale o niczym to już dzisiaj nic nowego, podobnie zresztą jak takie tworzone przez komików, a jednak "Master of None" Aziza Ansariego urzeka swoją świeżością, lekkością i nienachalnym sposobem, w jaki dociera do nas z całkiem poważnymi sprawami. Skromna produkcja Netfliksa z miejsca podbija serca widowni, przedstawiając Deva, trzydziestoletniego aktora z niepoukładanym życiem zawodowym i osobistym. Kolejne odcinki przeprowadzają nas przez jego (a przy okazji nasz, bo to serial bardzo mocno zakorzeniony we współczesności) świat, z wdziękiem, humorem i inteligencją komentując jego absurdy.
Mieszane są tu sprawy zupełnie błahe z całkiem poważnymi (przyjrzano się tu m.in. tematyce rasizmu, seksizmu czy poszanowania starszych osób), sporo miejsca poświęcono uczuciowym perypetiom głównego bohatera, w których dużą rolę odegrała urocza Rachel (Noël Wells), a także najprostszym kontaktom międzyludzkim, które często giną gdzieś w pędzącej do przodu rzeczywistości.
"Master of None" nie jest produkcją, przy której będziecie co chwilę wybuchać śmiechem, bo operuje on humorem raczej bardziej dyskretnym, przemycając z nim komentarze mające na celu wywołać u oglądającego autorefleksję. Jest jednak przy tym autentycznie zabawny i, co niezwykle istotne, celnie trafia w sam środek problemu, o którym akurat mówi.
"Galavant" – sezon 2
Andrzej Mandel: Przygody Galavanta zachwycały już w pierwszym sezonie, ale w drugim twórcy pojechali mocno po bandzie, robiąc wszystko, co im się żywnie podobało. Dzięki temu "Galavant" zrobił się jeszcze bardziej zabawny i jeszcze lepszy muzycznie niż rok wcześniej. Niestety, nie pomogło to tym razem w walce o utrzymanie serialu, który jednak został skasowany.
Nim to jednak nastąpiło, "Galavant" bawił nas humorem na granicy dobrego smaku (ale nigdy poniżej), gościnnymi występami i rewelacyjnymi przeróbkami znanych motywów muzycznych – jak Sid i "Nędznicy" czy król Ryszard i Bobby w znakomitej parodii "Grease".
Przy tym wszystkim "Galavant" bronił się także jako fabuła. Nie skończyło się tylko na gagach, piosenkach, ale można było też śledzić akcję. Razem dało to przyjemnie dowcipny, znakomity muzycznie serial, który udowadniał, że pomysł na niego jest tak absurdalny, że aż możliwy.
No i oczywiście Tad Cooper!
"Veep" – sezon 5
Mateusz Piesowicz: To już piąty rok z Seliną Meyer i jej ekipą, a serial zdążył w tym czasie przejść wielkie zmiany (na czele z odejściem showrunnera), lecz tutejszym twórcom jakby zupełnie to nie przeszkadzało. "Veep" nadal jest komediową perełką, bijącą na głowę większość konkurencji, niezmiennie łącząc absurdy waszyngtońskiej polityki z najwyższych szczebli z ostrym jak brzytwa humorem.
Piąty sezon teoretycznie niewiele różni się od poprzedniego pod tym względem, że Selina nadal rozpaczliwie stara się utrzymać stanowisko, ale wydaje się, że tym razem przekracza już wszelkie możliwe granice. "Veep" jeszcze nigdy nie wydawał się tak cyniczny jak teraz, ale tym lepiej dla nas, bo efektem tych działań jest przekraczające normy stężenie okrutnych żartów i obrażania się na wszelkie możliwe sposoby. Króluje w tym niezmiennie boska Julia Louis-Dreyfus, której wielkość trudno oddać słowami, ale i reszta obsady robi swoje, sprawiając, że ten skromny serial HBO śmiało staje w szranki z potężną konkurencją i wiele z tych pojedynków wygrywa.
"Unbreakable Kimmy Schmidt" – sezon 2
Marta Wawrzyn: "Unbreakable Kimmy Schmidt" już rok temu była serialem świetnym, ale jednak było widać, iż większość sezonu powstała, kiedy jeszcze myślano, że emitować go będzie NBC. Siłą rzeczy mieliśmy więc mniej ciągłości, bardziej mainstreamowe żarty, mniej żartów powracających. Dopiero 2. sezon to naprawdę rewelacyjna komedia, pod każdym względem. A przy tym dość klasyczna – w tym sensie, że to jeden z niewielu seriali komediowych, w których najważniejsze są żarty.
Dokładnie tak jak w "30 Rock", Tina Fey udowadnia, że potrafi sypać jak z rękawa żartami bez mała genialnymi, które zgrabnie komentują rzeczywistość społeczno-medialną. W tym również popkulturę – ach, ten wdzięczny żarcik madmenowy!
Ale nie tylko o to chodzi – "Unbreakable Kimmy Schmidt" to przede wszystkim nietypowa historia niezwykłej kobiety, która zamieszkała w dość specyficznie pokazanym, bo przyjaznym i kolorowym Nowym Jorku. I na tym polu też serial się rozwinął, znacząco pogłębiając i samą postać Kimmy, i dosłownie wszystkie postacie egzystujące wokół niej. Bardzo dojrzale zaprezentowano temat traumy, ale serial ani na moment nie zapomniał, że jest komedią.
Docenić wypada wszystkie fantastyczne występy gościnne, począwszy od Anny Camp, a skończywszy na Lisie Kudrow i krótkiej scence z Jonem Hammem. "Unbreakable Kimmy Schmidt" udowadnia, że wciąż da się zrobić dobry klasyczny sitcom, który nie udaje, że jest jedną z tych supernowoczesnych, smutnych komedii, tylko tak po prostu dostarcza inteligentnej rozrywki.
"South Park" – sezon 19
Andrzej Mandel: "South Park", choć widzieliśmy go już pewnie w lepszej formie, całkowicie zasługuje na miejsce wśród hitów tego sezonu. Po pierwsze dlatego, że to wciąż świeży i aktualny serial, który nie traci na celności swojej satyry. Tym razem jej ostrze przejechało po gardle poprawności politycznej, gentryfikacji (i wszelkich rewitalizacji) czy wreszcie nadmiaru reklam. Dostało się też (dość proroczo) amerykańskiemu systemowi wyborów prezydenckich. Wiele dowcipów wypadło tu perfekcyjnie, a nowa postać PPPryncypała była bardzo pomysłowo napisana.
Bardzo niepokojąco wypadł wątek dotyczący reklam i tego, co robią z dziennikarstwem. To nie pierwszy raz, gdy "South Park" budzi tego typu emocje i to także stanowi o sile serialu. Zaskakuje mnie, że po tylu latach Parker i Stone wciąż potrafią tak robić.
Oczywiście, nie mogło się też obejść bez klasycznych i cudownych tekstów Cartmana i całej ekipy. W końcu, dekle, o to chodzi w "South Parku"!
"Casual" – sezon 1
Bartosz Wieremiej: W swoim debiutanckim sezonie "Casual" pokazało, że bycie komediodramatem, w którym główna uwaga skupiona jest na członkach nieco ekscentrycznej rodziny, wciąż ma sens. Że pokazywanie sukcesików i porażek przy odpowiednio dobranych bohaterach niezmiennie dobrze się ogląda.
Z jednej strony obserwowaliśmy naprawdę spektakularne i dziwne imprezy, święta, śluby, wyśnione pogrzeby. Z drugiej owe uroczystości udało się pogodzić z odcinkami o szukaniu psa, którego los zresztą nie należał do najszczęśliwszych. Trafiały się również dziwne zauroczenia, a i pozwalano bohaterom na podejmowanie głupich decyzji. Spajała to wszystko jakże cudowna chemia między poszczególnymi postaciami, dzięki której wszystko to naprawdę miało sens.
Dodatkowo przez cały sezon po prostu świetnie naszych bohaterów słuchało. Ich opinii, wątpliwości, czy tego, co o sobie myślą. Za każdym razem miało się ochotę na jeszcze jedno śniadanie naszymi bohaterami czy zobaczenie drobnego gestu troski w wykonaniu którejś z głównych postaci. Właśnie w takich momentach trio Valerie (Michaela Watkins), Laura (Tara Lynne Barr) i Alex (Tommy Dewey) funkcjonowało najlepiej.
Na marginesie, cichym bohaterem tego sezonu był Leon (Nyasha Hatendi) i należy mu się ten akapit za spokój, z jakim przyjmował wszystkie, nawet najdziwniejsze, wydarzenia.
"Bliskość" – sezon 2
Mateusz Piesowicz: Drugi i niestety ostatni sezon tego skromniutkiego serialu o czwórce życiowych rozbitków oglądało się z jeszcze większą przyjemnością niż poprzedni, co było zasługą zarówno znakomitego scenariusza, wyśmienitych kreacji aktorskich, jak i fabularnej prostoty. Ta ostatnia, dzisiaj, w epoce wielkich produkcji i formalnych eksperymentów, już niemal skazana na wyginięcie, stanowiła o sile serialu, który wzruszał, jak mało co, a na koniec sprawił, że pożegnanie z nim było naprawdę trudne.
Historia Michelle, Bretta, Tiny i Alexa rozwijała się prostym torem i skończyła tak, jak można się było tego spodziewać, ale w żaden sposób nie można z tego czynić twórcom wyrzutów. To serial najlepiej oddający znaczenie słowa "sympatyczny", bo tutejszych bohaterów nie sposób nie polubić pomimo ich wad i wychodzącej na każdym kroku niedojrzałości.
W drugim sezonie znów cała czwórka udowadniała, jak odległa jest od dorosłości i jak bardzo potrzebuje siebie nawzajem, by się do niej zbliżyć. "Bliskość" udowodniła, że w telewizji nadal jest miejsce na takie skromne seriale, których najważniejszym zadaniem jest sprawić, by widzowie poczuli się trochę lepiej. Tutaj udało się to w stu procentach i jeszcze znalazło się miejsce na kilka momentów, dzięki którym serial HBO na długo zostanie nam w pamięci.
"Mozart in the Jungle" – sezon 2
Marta Wawrzyn: "Mozart in the Jungle" znalazł się tutaj nie tylko dlatego, że w kategorii "Bezpretensjonalna rozrywka na najwyższym poziomie" nie ma sobie równych. 2. sezon w niczym nie ustępował pierwszemu, radę dała i meksykańska przygoda Rodriga i Hayley, i wątki nowojorskie, zaś miłość do muzyki klasycznej po prostu przebijała z każdej sceny. Cudna była już sama czołówka, w każdym odcinku nieco inna.
Nie mogę wyjść z podziwu, że udało się stworzyć serial, który tak fajnie flirtuje z kulturą wysoką i czyni to bez zadęcia, bez oznajmiania światu, że jest "czymś więcej". Może jest, może nie jest – "Mozart in the Jungle" to przede wszystkim lekka i przyjemna komedia, której bohaterów się lubi, cokolwiek by nie zmalowali. Bo to ludzie egzystujący poza naszym światem, mający dusze artystów i czasem bujający w obłokach, a czasem sprowadzani boleśnie na ziemię.
W 2. sezonie oprócz świetnej wyprawy do Meksyku – i do domu uroczego ekscentryka Rodriga de Souzy – podobało mi się chociażby to, w jak nieszablonowy sposób twórcy podeszli do romansu, który w prawie każdym innym serialu potoczyłby się zupełnie inaczej. Dużo miejsca poświęcono także samej orkiestrze, w tym jej problemom finansowym. I tak, to też było na swój sposób świeże.
Warto też w tym miejscu przypomnieć, że "Mozart in the Jungle" zaskoczył w styczniu wielu "znawców", zgarniając dwa Złote Globy. Moim zdaniem jak najbardziej sobie na nie zasłużył, bo choć dziełem wybitnym pewnie nie jest, wniósł wiele świeżości do świata telewizyjnej komedii.
"Dziewczyny" – sezon 5
Marta Wawrzyn: Jedna z najmilszych niespodzianek sezonu. Przez ostatnie dwa lata oglądałam "Dziewczyny" trochę z przyzwyczajenia, trochę z powodu wciąż niezłych dialogów, a trochę dlatego, że chciałam wiedzieć, jak to się skończy. Nie spodziewałam się już jednak, że serial kiedykolwiek wróci do wielkiej formy. A tu proszę!
Można bez większej przesady powiedzieć, że 5. sezon jest najlepszy ze wszystkich. Bohaterki przestają kręcić się bez sensu w kółko – choć oczywiście zdarza im się jeszcze błądzić, ale to normalne w każdym wieku – i podejmują coraz dojrzalsze decyzje. Coraz mądrzej mówią o miłości, przyjaźni i o wszystkim co ważne. Dorosłość już jest coraz bliżej. Widać też wyraźnie, że ich irytujące zachowania z poprzednich sezonów do czegoś prowadziły. A przy tym wszystkim nie ma w "Dziewczynach" żadnej rewolucji, to są wciąż one, tylko nieco dojrzalsze.
Podziwiam bardzo Lenę Dunham za to, jak fajnie wszystko wreszcie wskoczyło na swoje miejsce. Widać, że miała plan na cały serial – i nawet jeśli po drodze zdarzało jej się doprowadzać mnie do szału, dziś pozostaje mi tylko docenić całość. A najciekawsze jest to, że teraz w ogóle nie mam ochoty żegnać się z "Dziewczynami" – przed nami już tylko finałowy sezon – tak bardzo podniósł się ich poziom. Jeśli Lena jest w stanie poświęcić cały odcinek średnio lubianej Marnie i jest to odcinek świetny, to ja naprawdę nie mam więcej pytań.