Hity sezonu 2015/'16 – najlepsze seriale dramatyczne
Redakcja
9 czerwca 2016, 19:28
"American Crime Story: Sprawa O.J. Simpsona"
Mateusz Piesowicz: Serial udowadniający, że nawet historię, którą znają wszyscy, można opowiedzieć w taki sposób, by nikt nie mógł oderwać wzroku od ekranu. Proces O.J. Simpsona (Cuba Gooding Jr.), byłego futbolisty, celebryty i amerykańskiej ikony, oskarżonego o zabójstwo byłej żony i jej partnera, rozgrzał do czerwoności całe Stany Zjednoczone i na zawsze zmienił postrzeganie tamtejszego społeczeństwa i jego wpływu na wymiar sprawiedliwości. Serial Ryana Murphy'ego opowiada te wydarzenia jeszcze raz, skupiając się na towarzyszących im emocjach i tych, którzy często pozostawali na drugim planie.
Dzięki temu "American Crime Story" daleko jest do suchego odtworzenia faktów. Owszem, są one bardzo istotne i to wokół nich kręci się fabuła, ale napędzają ją jednak pełnokrwiste postaci, których w serialu nie brakuje. Stojący po przeciwnych stronach barykady prawnicy stworzyli bowiem show nie tylko na sali sądowej, ale również poza nią, gdzie musieli zmagać się z gotującym się społeczeństwem i jego umiejętnie podsycanymi nastrojami. Sam proces zszedł na drugi plan wobec towarzyszącej mu otoczki i starcia uprzywilejowanej białej Ameryki z pokrzywdzonym czarnym marginesem.
Serial Murphy'ego w znakomity sposób przedstawił te wydarzenia, umieszczając w samym ich środku gromadę fantastycznych bohaterów, na czele z prokurator Marcią Clark (Sarah Paulson) czy członkami Simpsonowego dream teamu. Ich zaangażowanie w sprawę wykraczało daleko poza salę sądową i pozwoliło nam przyjrzeć się jej kulisom i ukrytym za oficjalnymi sprawozdaniami emocjom, których tutaj nie brakowało. Choć doskonale wiedzieliśmy, jak to się skończy, trudno było utrzymać je na wodzy.
"Homeland" – sezon 5
Marta Wawrzyn: "Homeland" to już serialowy weteran – który Showtime chyba chce zamienić wręcz w telenowelę – ale wciąż potrafi zachwycić. 5. sezon wypadł zadziwiająco świeżo, a wszystko dzięki zmianie lokalizacji. Przeniesienie akcji do Berlina okazało się strzałem w dziesiątkę – podobnie jak zaangażowanie Mirandy Otto do roli jednego z najbardziej niejednoznacznych czarnych charakterów, jacy kiedykolwiek zasiedlali serial.
Na dodatek twórcy "Homeland" znów mieli okazję udowodnić, że trzymają rękę na pulsie jak mało kto. Całą intrygę z zamachami w Berlinie wymyślono na parę miesięcy przed prawdziwymi zamachami w Paryżu, a po tym jak te się niestety wydarzyły, serial zaktualizował jeden z odcinków, wkładając w usta bohaterów odpowiedni dialog. To wręcz przerażające, jak potrafi się spełniać rzeczywistość z "Homeland".
Choć każdy sezon serialu jest w gruncie rzeczy o tym samym – i naprawdę nieważne, czy Carrie akurat pracuje w CIA, czy nie – dzięki zmianom lokalizacji za każdym razem dostajemy nowe "Homeland". To europejskie okazało się naprawdę udane.
"Fargo" – sezon 2
Mateusz Piesowicz: Drugi sezon "Fargo" został wybrany najlepszym serialem zeszłego roku, zarówno w ocenie redakcji, jak i czytelników Serialowej – już samo to powinno być wystarczającą rekomendacją, by się z nim zapoznać. Powodów by to uczynić jest jednak znacznie więcej, bo piękna w swej brutalności opowieść autorstwa Noah Hawleya to produkcja wręcz doskonała pod każdym względem.
Rozgrywająca się lata przed wydarzeniami pierwszego sezonu historia znów zabrała nas do zaśnieżonej Minnesoty, byśmy zostali świadkami krwawych porachunków przestępczych familii, w które wplątały się mniej lub bardziej przypadkowe osoby. To jednak tylko ogólny zarys tej opowieści, bo sprowadzanie jej do gangsterskich potyczek byłoby wielkim uproszczeniem. "Fargo" zostało bowiem po to wymyślone w najdrobniejszych szczegółach, by nie dało się go zamknąć w kilku słowach.
Noah Hawley stworzył historię brutalną i zabawną, osobistą i przekrojową, subtelną i wybuchową – mógłbym mnożyć epitety i dla każdego znalazłbym uzasadnienie, bo w "Fargo" znalazło się miejsce dla każdego rodzaju opowieści. Wypełnione treścią odcinki można oglądać raz po raz i nadal wyłapywać rzeczy, które kiedyś się przegapiło. Doskonały scenariusz uzupełnia realizatorska magia, sprawiająca, że niektóre kadry przypominają małe dzieła sztuki i fantastyczna obsada, w której prym wiedzie Kirsten Dunst, ale wielkie kreacje stworzyli również Patrick Wilson, Ted Danson czy Jean Smart. Pozycja obowiązkowa, nie tylko wśród seriali z tego sezonu.
"The Americans" – sezon 4
Andrzej Mandel: 4. sezon "The Americans" to nieustające pasmo odcinków dobrych, bardzo dobrych i wybitnych. Słabsze momenty można znaleźć tylko poprzez porównanie do momentów wybitnych, inaczej nie ma szans. Procentuje teraz po prostu wszystko to, co pracowicie budowano w serialu przez poprzednie sezony.
Szczególną uwagę wszystkich zwróciło zakończenie wątku Niny zrobione tak, że chyba nie było nikogo, kto nie przeżyłby szoku. Weisberg i Fields zwodzili nas przez dłuższy czas i nikt nie spodziewał się czegoś takiego. Również wiele innych wątków miało zaskakujące twisty, a zbliżający się finał sezonu (piszę te słowa tuż przed finałem) zapowiada kolejne zwroty akcji.
Przede wszystkim jednak cały 4. sezon "The Americans" był wypełniony emocjami, z którymi łatwo się identyfikować. Naprawdę nie jest trudno zrozumieć rozterki Elizabeth i Philipa, łatwo wczuć się było w tragedię Marthy (jakaś nagroda dla Alison Wright by się przydała) czy z fascynacją śledzić proces, jaki przechodzi Paige. Znakomite jest też to, że nie ma w serialu postaci, która nie budziłaby w jakiś sposób sympatii albo chociaż nie dawało się zrozumieć jej intencji. Rosjanie nie są tu jakimiś demonicznymi stworami i bezdusznymi maszynami do zabijania, tylko zupełnie zwyczajnymi ludźmi, którzy mają swoje powody i motywacje. Identyczne do ich adwersarzy z drugiej strony.
Dodajmy do tego, że wszystko jest znakomicie zagrane, a otrzymamy hit. Aż szkoda, że nieobsypany deszczem nagród.
"Peaky Blinders" – sezon 3
Marta Wawrzyn: Kiedy twórcy i aktorzy przed premierą mówili, że to będzie najlepszy sezon "Peaky Blinders", nie do końca im wierzyłam. Głównie dlatego, że oba poprzednie wydawały się naprawdę niełatwe do przebicia. A tu proszę! Brytyjska perełka jest piękniejsza niż kiedykolwiek wcześniej – błyszczy i emanuje pewnością siebie. Nie brak ani akcji, ani emocji, a oprawa wizualna i muzyczna są na najwyższym poziomie.
Od czasu kiedy poznaliśmy bohaterów minęło dobrych parę lat – w serialu więcej niż w prawdziwym życiu – i to widać. W 3. sezonie to już nie są podwórkowi gangsterzy – Tommy i jego rodzina są na szczycie, żyją w przepychu i potrafią korzystać z życia. A ambicje mają coraz większe i większe. Z wielu fantastycznych scen, które zobaczyliśmy w tym sezonie, najbardziej chyba zapamiętam tę z paniami maszerującymi w zwolnionym tempie przez robotnicze Birmingham. Patrząc na tych ludzi, naprawdę niełatwo uwierzyć, że to się dzieje w tych samych czasach co "Downton Abbey".
I właśnie to, że "Peaky Blinders" pokazuje zupełnie inny świat, w zupełnie inny sposób, jest w dużej mierze przyczyną jego sukcesu. Produkcja Stevena Knighta ma w sobie niesamowitą energię i siłę, a w 3. sezonie widać to jeszcze bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
"Pozostawieni" – sezon 2
Mateusz Piesowicz: Nadal nie mogę się nadziwić, jak bardzo przypadła mi do gustu druga odsłona nietypowej historii o radzeniu sobie ze stratą. Damon Lindelof i spółka stworzyli serial niezwykły, którego kolejne warstwy kryją się pod serią trudnych do wytłumaczenia zdarzeń, ale jednocześnie taki, który był bardzo mocno zakorzeniony w najprostszych emocjach. Bo to właśnie na nie postawili twórcy, poruszając nas losami bohaterów od pierwszych do ostatnich sekund.
Różne oblicza mieli "Pozostawieni" w drugim sezonie. Z jednej strony byli bezpośrednią kontynuacją wcześniejszych wydarzeń, przez co mogliśmy obserwować zmagania Kevina (Justin Theroux) i jego najbliższych z rzeczywistością, ale poznaliśmy też nowych bohaterów, jak skrywającą swoje tajemnice rodzinę Murphych i resztę społeczności Jarden w Teksasie. Równie ważnym, jeśli nie ważniejszym elementem fabuły były jednak wycieczki poza utarte schematy (o ile w przypadku tego serialu można o takich w ogóle mówić), obejmujące nawet całe odcinki żywcem wyjęte z surrealistycznego snu.
Mieszanka scen niezwykłych z takimi zupełnie przyziemnymi sprawdziła się doskonale, doprowadzając do tego, że ekran wręcz kipiał od emocji, a losy bohaterów przeżywało się tak, jakby byli najbliższymi nam osobami. Jeśli trzeci i zarazem ostatni sezon będzie się tego trzymał, to o jego jakość jestem spokojny.
"Better Call Saul" – sezon 2
Mateusz Piesowicz: Zgodnie z przewidywaniami, forma tego serialu rośnie i drugi sezon przebija swojego poprzednika. Vince Gilligan i Peter Gould nadal w dość spokojnym tempie rozwijają przed nami historię Jimmy'ego McGilla, ale tym razem już wyraźnie czuć w powietrzu zbliżające się wielkimi krokami zmiany. Grany przez Boba Odenkirka bohater poczynił wielki krok do przodu w porównaniu z zeszłym rokiem i nie jest już płotką, próbującą znaleźć sobie miejsce w świecie grubych ryb. Tym razem to już poważny gracz, potrafiący się odgryźć w sposób, który zostanie przez wszystkich zauważony. Nie zmienia to jednak faktu, że jego metody nadal mało komu pasują, a i popularnością wśród konkurencji nie grzeszy.
Nic więc dziwnego, że ten sezon został w dużej mierze rozpisany na konflikcie naszego bohatera z bratem – Chuckiem (Michael McKean), co doprowadziło do prawdziwie dramatycznych wydarzeń i końcówki, której nie powstydziłby się wcześniejszy serial z Saulem Goodmanem. Nie zabrakło jednak i innych atrakcji, bo "Better Call Saul" to serial mogący się pochwalić jednym z najlepiej napisanych scenariuszy w telewizji. Równie dobrze śledziło się więc losy Mike'a (Jonathan Banks), którego drogi z Jimmym powinny się szybko przeciąć, a i na drugim planie nie brakowało intrygujących postaci. Niby wiemy, dokąd to wszystko zaprowadzi, ale w niczym nie umniejsza to przyjemności oglądania serialu.
"The Affair" – sezon 2
Marta Wawrzyn: Subtelna opowieść o romansie i jego skutkach wkroczyła w kolejną fazę, teoretycznie nie tak atrakcyjną jak ta poprzednia. Bo oto zobaczyliśmy, co się dzieje, kiedy miesiąc miodowy się kończy, zagłębiliśmy się w emocje zdradzanej żony, rozwody i kłótnie. I znów to zupełnie zwyczajne życie okazało się bez mała fascynujące. A wszystko przez to, że zaprezentowano więcej perspektyw.
To właśnie teraz mogła wreszcie w pełni rozbłysnąć gwiazda Maury Tierney, która była królową tego sezonu. A i Joshua Jackson dostał do roboty coś więcej, niż prezentowanie bicepsów. Wątek kryminalny okazał się zmierzać dokądś, a cała ta misternie zbudowana sieć wzajemnych powiązań stała się jakby nieco jaśniejsza. Choć oczywiście rozplątywania "The Affair" nie ułatwia to, że prawie nigdy nie oglądamy na ekranie obiektywnej prawdy.
I chyba właśnie za to tak tę skromną produkcję Showtime'a uwielbiamy. Jeśli udało się poradzić sobie z czterema różnymi perspektywami, dla "The Affair" nie ma rzeczy niemożliwych.
"Nocny recepcjonista"
Andrzej Mandel: Perełka BBC na podstawie powieści Johna Le Carre wyniosła na wyżyny popularności Toma Hiddlestona, którego brytyjscy internauci niemal już "zatrudnili" w roli nowego Bonda, oraz umocniła pozycję Olivii Colman. I tak, serial miał słabsze momenty, ale nie dało się tego odczuć przy odbiorze całości.
O wartości "Nocnego recepcjonisty""najmocniej zdecydował fantastyczny pojedynek aktorski między Tomem Hiddletonem i Hugh Lauriem, w którym dzielnym sekundantem był genialny w swojej roli Tom Hollander (pamiętacie scenę w restauracji?). Panów pogodziła w finale Olivia Colman swoją brawurową szarżą. Takie momenty się po prostu pamięta. A w tle cały czas mieliśmy piękną Elisabeth Dębicki, co do której ubolewam, że miała tak stereotypową rolę.
Efektem tego wszystkiego był znakomity serialowy blockbuster, w którym mieliśmy wszystko to, za co lubimy i Johna Le Carre'a, i oczywiście filmy o Bondzie. Szpiegowska intryga, przepiękne widoki, dużo emocji oraz znakomite dialogi. Do tego mocne zakończenie, a całość pięknie podkreślała klimatyczna czołówka.
"House of Cards" – sezon 4
Marta Wawrzyn: Dokładnie tak jak w przypadku 5. sezonu "Homeland", jestem wręcz w lekkim szoku, że po słabszych sezonach udało się zaliczyć aż taki powrót do formy. 4. sezon "House of Cards" napędzała rewelacyjna, dynamicznie zmieniająca się relacja Franka i Claire Underwoodów – Lorda i Lady Makbet – którzy niezależnie od tego, czy akurat skakali sobie do oczu, czy stanowili monolit, byli nie do pobicia. Odcinek z przemową Claire na konwencji jest jednym z moich ulubionych w całym serialu, ale należy pamiętać, że to jest show ich obojga, nie tylko jej.
Poza tym ta przerażająca para wreszcie dostała jakiegoś interesującego przeciwnika, którego nie da się rozłożyć jednym ruchem. Joel Kinnaman i Dominique McElligott sprawili się świetnie w roli anty-Underwoodów – sympatycznej, ciepłej republikańskiej pary, która z jednej strony potrafi być bardzo waleczna, a z drugiej jest synonimem wszystkiego, co w polityce świeże i atrakcyjne. Chciałabym, żeby przetrwali jak najdłużej.
Ale oczywiście w tym świecie karty rozdają nie ludzie, a potwory. Przyszłość należy więc przede wszystkim do dobrze nam znanej pary – i oby była ona równie udana co ten sezon.
"Person of Interest" – sezon 5
Bartosz Wieremiej: Ostatni sezon "Person of Interest" znalazł się na tej liście jeszcze przed emisją swojego zakończenia, co bardzo mnie cieszy. Ten w zasadzie spisany na straty przez macierzystą stację 5. sezon stoi naprawdę na wysokim poziomie. W powyższym stwierdzeniu nie ma zresztą tej nutki kurtuazji, jaka towarzyszyła kilka lat temu zapoznawaniu się z ostatnim sezonem "Fringe". "Person of Interest" w swoich ostatnich godzinach jest po prostu jedną z najlepszych rzeczy, jaką telewizje ogólnodostępne mają do zaoferowania.
Wszystko w zasadzie znajduje się tutaj na swoim miejscu. Ponadto służy 5. sezonowi to, że nie ma potrzeby, aby cokolwiek wydłużać lub zostawiać na nieokreśloną przyszłość. W kolejnych odcinkach zmierzamy w stronę nieuchronnego końca, a i zanosi się, że owo zakończenie w najlepszym wypadku będzie słodko-gorzkie, i to z przewagą tego drugiego. Już teraz nie obyło się bez ofiar – patrz piorunujący 100. odcinek – a wszystko, co pozytywne wydaje się zasłużone właśnie dlatego, że poprzedzone zostało mnóstwem cierpienia – patrz: losy Lionela (Kevin Chapman).
"Outlander" – sezon 2
Marta Wawrzyn: "Outlander" to jeden z tych seriali, które mnie tak po prostu zadziwiają. Element babskiego melodramatu na początku nieco mnie odstraszał i kazał klasyfikować produkcję Starz jako guilty pleasure. Z taką klasyfikacją wszystko się jednak kłóci – począwszy od znakomitej realizacji i dbałości o detale, poprzez dobre aktorstwo, aż po te wszystkie momenty, kiedy "Outlander" udowadnia, że jest po prostu serialem mądrym i świadomym tego, co robi.
2. sezon ma ode mnie hit nie tyle za samą fabułę – z tą różnie bywa i nie jest to wina scenarzystów, którzy związani są książkowym oryginałem – ile za to, że udało się przemycić wiele ważnych tematów i zaprezentować je w dojrzały sposób. W ostatnich odcinkach dobrze pokazano straszne emocje towarzyszące narodzinom martwego dziecka czy zespół stresu pourazowego, z którego bohaterka chyba nawet nie zdawała sobie sprawy, dopóki jej nie dopadł.
Serialowy "Outlander" ma wiele twarzy. A powodów, aby go cenić, z odcinka na odcinek pojawia się coraz więcej.
"Happy Valley" – sezon 2
Mateusz Piesowicz: Jeden z najlepszych brytyjskich seriali ostatnich lat w drugim sezonie jeszcze bardziej podniósł sobie poprzeczkę, zgrabnie balansując na granicy kryminału i mrocznego dramatu obyczajowego. Historia inspektor Catherine Cawood (Sarah Lancashire) tropiącej brutalnego mordercę na angielskiej prowincji, a przy okazji zmagającej się z własnymi demonami i trudną sytuacją rodzinną to świetnie napisany i zagrany serial, który nie pozwala o sobie zapomnieć na długo po zakończeniu.
Największą siłą tego sezonu były zdecydowanie towarzyszące mu emocje, które rzadko kiedy spotyka się kryminałach. Twórczyni "Happy Valley" Sally Wainwright doskonale zdaje sobie bowiem sprawę z tego, że siła jej produkcji nie tkwi wcale w wymyślnych kryminalnych zagadkach, ale w znakomicie napisanych, pełnokrwistych postaciach. Łatwo wczuć się w to, co przeżywa Catherine, bo scenariusz dba o jak najdokładniejszą analizę stanu, w jakim znajduje się bohaterka. Dzięki temu nie mamy wrażenia oglądania śledztwa z powierzchownie przedstawionym bohaterem, lecz historii targanej przeciwnościami losu kobiety, która przy okazji musi rozwiązać zagadkę morderstwa. Takie podejście to ciągle rzadkość, a "Happy Valley" radzi sobie z nim jak mało co.
"American Crime" – sezon 2
Marta Wawrzyn: Jakże się cieszę, że będzie trzeci sezon antologii Johna Ridleya! ABC postanowiło wspierać serial, którego nie ogląda prawie nikt, i choć tajemnicą dla mnie jest, jak to się może opłacać, bardzo się cieszę. I liczę na nominacje do Emmy, bo to był bardzo zacny sezon – inny niż poprzedni i zaryzykowałabym stwierdzenie, że chyba nawet lepszy. Bardziej subtelny, nie aż tak jednoznaczny, ale też surowy w swoich ocenach. Bo Ridley nie ukrywa, że oskarża amerykański system i amerykańskie społeczeństwo, zaglądając tam, gdzie inne seriale nie próbują nawet się zapuszczać.
W tym roku więc poznaliśmy – na przykładzie emocjonalnej historii dzieciaka, który zawinił przede wszystkim tym, że nikt go nie był w stanie zrozumieć – wady systemu szkolnictwa, promującego białych, bogatych i uprzywilejowanych. Nie zabrakło też rozważań na temat męskości oraz ulubionego tematu Ridleya – wszelkiego rodzaju napięć etnicznych w tyglu narodów, jakim są Stany Zjednoczone. A wszystko to podane w atrakcyjnej formie splatających się ze sobą, wypakowanych emocjami historii.
Jak zwykle na medal spisała się ekipa aktorów. Nie zawiedli ci, których znaliśmy z poprzedniego sezonu, jak Regina King, Felicity Huffman czy Timothy Hutton, ale też nowe nabytki – przede wszystkim wcielający się w matkę i syna Lili Taylor i Connor Jessup. ABC stworzyło kolejny świetny sezon antologii, która w niczym nie ustępuje produkcjom z kablówek.
"Penny Dreadful" – sezon 3
Marta Wawrzyn: Najbardziej stylowy telewizyjny horror. Jeden z najbardziej niedocenianych obecnie seriali. Wiktoriańska uczta dla oka. Poezja w dialogach i muzyczna doskonałość w wykonaniu Abla Korzeniowskiego. Wybitne aktorstwo. Ciekawe momenty feministyczne. Sprawiające frajdę spotkania przedstawicieli różnych potwornych gatunków. A wszystko to zgrabnie zmiksowane ze sobą w opowieść, która toczy się swoim tempem, dobrze wiedząc, dokąd zmierza.
W 3. sezonie twórca serialu, John Logan – chyba przewidując możliwy koniec – dużo czasu poświęca na podróże w przeszłość i wypełnianie luk. Poznaliśmy więc nieźle historię Ethana Chandlera, zajrzeliśmy do przeszłości Potwora i ze zdziwieniem odkryliśmy jego dawną relację z panną Ives. Wylądowaliśmy w pokoju bez klamek, gdzie mogliśmy zobaczyć pojedynek aktorski na najwyższym poziomie. Zwiedziliśmy ciemne zaułki Londynu, amerykańską pustynię, a nawet Afrykę i dla kontrastu Arktykę. Byliśmy też świadkami narodzenia się armii kobiet, które nie chcą więcej być poniżane. A główną atrakcją okazał się pewien Pan Słodziutki, który kiedy trzeba potrafi pokazać kły.
Ponieważ do końca sezonu zostało kilka odcinków, nie wiem, czy przypadkiem nie chwalę dnia przed zachodem słońca. Ale nawet jeśli tak jest, bardzo mi to nie przeszkadza. "Penny Dreadful" to jeden z tych seriali, które ogląda się nie tylko dla fabuły – i co jak co, ale klimat na pewno się nie zmieni, aktorzy nie zaczną nagle gorzej grać, a wspaniała scenografia nie zniknie.
"Jessica Jones" – sezon 1
Bartosz Wieremiej: "Jessica Jones" w swoim 1. sezonie była, przynajmniej moim zdaniem, zdecydowanie najbardziej udaną wizytą Marvela w krainie telewizyjnych seriali. W niezwykle dojrzały sposób przeprowadza się tutaj widza przez traumatyczne wydarzenia, jakie spotykają poszczególnych bohaterów. Nikt zresztą nie jest na nie przygotowany ani odporny. Później sam proces radzenia sobie okazuje się długi i żmudny – co szczególnie widoczne było na przykładzie tytułowej bohaterki.
Bardzo dużo rzeczy w tym serialu Netfliksa wyszło zaskakująco dobrze. Jessica Jones jest niezwykle interesującą postacią. Wiele intrygujących wydarzeń rozgrywa się na marginesach – na drugim i trzecim planie, gdzie bohaterowie zmagają się z własnymi demonami lub zaliczają zderzenia z czymś, w czego istnienie początkowo nawet nie wierzyli. Udał się także Kilgrave, który jako antagonista nie nudził, a którego obsesja i cele wydawały się klarowne. Co więcej, dobre występy Krysten Ritter i Davida Tennanta spowodowały, że chciało się śledzić każdą minutę konfliktu między nim a panną Jones.
Otrzymaliśmy więc porządną, sensownie napisaną historię z zakończeniem, które rzeczywiście miało sens. Nawet trójkąt miłosny się tutaj udał. Nie było także żadnych wątpliwości co do tego, czym miał być ten serial. Kiedy miały się dziać rzeczy dziwne, wręcz rodem z koszmarów – tak było. Kiedy koniecznie należało coś wysadzić w powietrze albo zdemolować – nie wahano się nawet przez chwilę. Bez owej pewności co do tego, co chciało się opowiedzieć, sukces tego sezonu nie byłby możliwy.