"Gra o tron" (6×09): Ogniem i mieczem
Mateusz Piesowicz
20 czerwca 2016, 18:40
Zapowiadane jako największa bitwa w historii telewizji starcie, które zobaczyliśmy w tym odcinku "Gry o tron", spełniło pokładane w nim nadzieje. Za nami godzina wrażeń, które skalą przebić mogą zapewne tylko ci sami twórcy w kolejnych sezonach – zacierajmy ręce, bo poprzeczkę zawiesili sobie naprawdę wysoko. Uwaga na spoilery, nie tylko bitewne.
Zapowiadane jako największa bitwa w historii telewizji starcie, które zobaczyliśmy w tym odcinku "Gry o tron", spełniło pokładane w nim nadzieje. Za nami godzina wrażeń, które skalą przebić mogą zapewne tylko ci sami twórcy w kolejnych sezonach – zacierajmy ręce, bo poprzeczkę zawiesili sobie naprawdę wysoko. Uwaga na spoilery, nie tylko bitewne.
Tego, z jak wielkim przedsięwzięciem będziemy mieć do czynienia, twórcy "Gry o tron" nie ukrywali już od jakiegoś czasu, jeszcze przed emisją odcinka publikując liczby, od których mogło się zakręcić w głowach. "Battle of the Bastards" miało być punktem kulminacyjnym tego sezonu, podobnie jak wcześniej "Blackwater" czy "Hardhome", a jego największą atrakcją oczywiście tytułowa bitwa. Wiele można "Grze o tron" zarzucić, również trwający sezon ma swoje mocne i słabe strony, ale gdy przychodzi do zaprezentowania pełni rozmachu, produkcja HBO bije swoją konkurencję na głowę.
Nie można więc mówić o żadnym zaskoczeniu, że i w tym przypadku się udało. Bitwa o władzę nad Północą pomiędzy siłami Jona Snowa i Ramsaya Boltona była największą tego typu sekwencją w dotychczasowej historii serialu i po prostu nie mogła rozczarować nawet najbardziej wymagających fanów. Setki statystów, nad którymi czuwała jeszcze liczniejsza ekipa techniczna, wykonało swoją pracę wzorowo, dzięki czemu rzeczywistość sprostała zapowiedziom, a my mogliśmy podziwiać orgię przemocy, która przebiła wiele tego typu scen serwowanych przez kinowe superprodukcje. Niby w tym momencie nie powinno to już nikogo dziwić, a jednak nadal robi wrażenie, że takie rzeczy są możliwe w telewizji.
Bitwa bękartów imponowała jednak nie tylko rozmachem. Wszak ten w niewłaściwych rękach mógłby się przerodzić w niekontrolowany chaos. Tym większe słowa uznania należą się reżyserowi, Miguelowi Sapochnikowi, który potrafił nad tym całym szaleństwem zapanować. Starcie wrogich armii było od początku do końca czytelne, a jednocześnie w pełni oddawało tempo i nieład, jakie panowały na polu bitwy. Dało się przy tym również zauważyć plan, jaki na konfrontację przygotował Ramsay – muszę przyznać, że utworzenie muru z ciał poległych i przyparcie do niego przeciwników było bardzo w jego stylu. Choć do makabrycznych widoków w "Grze o tron" jesteśmy już przyzwyczajeni, ten najzwyczajniej w świecie robił wrażenie.
Zwłaszcza gdy z planu ogólnego zręcznie przechodziliśmy w sam środek drastycznych wydarzeń i obserwowaliśmy poczynania Jona. Pal licho, jakim cudem przeżył wpadnięcie w sam środek nacierających na siebie konnic, dynamika tej i kolejnych scen zwalała z nóg, a i tak musiała ustąpić przed realizatorskim popisem, jakim było uwięzienie bohatera pod stertą martwych ciał. Imponujące, jak w jednej chwili z bitewnego chaosu przenieśliśmy się w klaustrofobiczną scenerię, w której nieskoordynowane ruchy kamery świetnie oddawały szaleńczą walkę bohatera o oddech. Aż chciałoby się, żeby trwało to dłużej, ale wiadomo, że historia musi toczyć się swoim torem.
Ten natomiast nie był już tak satysfakcjonujący, jak wojenna wrzawa, ale ciągle stał na solidnym poziomie. Trzeba twórcom oddać, że całe "Battle of the Bastards" nie było odcinkiem, w którym wszystko sprowadzało się do nerwowego wyczekiwania na tytułową bitwę. O wydarzeniach w innej części świata za chwilę, ale nawet na Północy nie dało się odczuć niepotrzebnego wydłużania. Czy to pierwsze spotkanie Jona i Ramsaya w cztery oczy, czy rozmowa Snowa z Melisandre, czy nawet humorystyczna pogawędka Davosa z Tormundem miały swój cel i wpisywały się w narrację odcinka.
"Gra o tron" nie byłaby jednak sobą, gdyby wśród szeregu pochwał, nie pojawiły się jakieś zgrzyty. Dla mnie największym był nieszczęsny Rickon, który tak nagle jak się pojawił, tak szybko został wymazany z planszy. Nie chodzi mi tu bynajmniej o jego uśmiercenie, ale o efekt, jaki to wydarzenie wywołało – czyli żaden. Jasne, Jon się wściekł i zyskał osobistą motywację do walki, ale czy na widzach mogła zrobić jakiekolwiek wrażenie śmierć bohatera, który nie posiadał choćby jednej wyrazistej cechy? A wystarczyło wcześniej poświęcić najmłodszemu Starkowi ze dwie sceny i już mogłoby się wytworzyć z nim jakąś więź. Bez tego mieliśmy w gruncie rzeczy do czynienia z jednym z wielu zgonów trzecioplanowych postaci, które spływają po nas jak woda po kaczce. Najlepiej o tym, w jak wielką emocjonalną pustkę trafili tu twórcy, świadczy fakt, że znacznie bardziej można było przeżyć bohaterski koniec olbrzyma Wun Wuna.
Niezbyt imponująco wypadł również udział Davosa w bitwie, którą w większości przestał, a na koniec całkiem zniknął z pola widzenia. Swoją rolę odegrało tu na pewno wspomnienie księżniczki Shireen, której losu bohater zdołał się wreszcie domyślić, gdy większość widzów mogła już dawno wyrzucić ją z pamięci. Duży minus należy się twórcom za ten wątek, choć mogą go jeszcze wyratować. Przydałoby się, bo Liam Cunningham ma zdecydowanie niewykorzystany potencjał.
Co innego Iwan Rheon, za którym będę autentycznie tęsknić. Ramsaya spotkał wprawdzie zasłużony i satysfakcjonujący koniec, ale zawsze szkoda, gdy tak wyrazista postać przechodzi do historii. Młody Bolton to jeden z najlepiej napisanych i zagranych tutejszych bohaterów, mimo że cały jego charakter oparto na szczerym wstręcie, jaki mieliśmy do niego odczuwać. Pod tym względem możemy mówić o happy endzie, wszak i psy nakarmione, i Sansa uśmiechnięta, ale musicie przyznać, że drugiego takiego psychopaty nawet w Westeros ze świecą szukać.
Wspominałem, że działo się nie tylko na północy i owszem, byliśmy również świadkami ważnych wydarzeń w Zatoce Niewolniczej, co było jednak pewną niespodzianką, bo zwykle w takich odcinkach skupialiśmy się na głównym punkcie programu. Tym razem jednak otrzymaliśmy przystawkę w postaci krótkiej, acz konkretnej potyczki w Meereen, gdzie po raz kolejny w pełnej krasie zaprezentowały się smoki. Efektowności nie odmawiam, bo widok atakowanego miasta i gadów spopielających okręt robił wrażenie (choć nie takie jak bitwa o Północ, komputerowa robota to jednak nie to samo), ale nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że wszystko to mogło mieć miejsce znacznie wcześniej.
Zbieranie armii i wyzwalanie niewolniczych miast zajęło Daenerys masę czasu, a w sumie wróciliśmy do oczywistego punktu – wystarczy wsiąść na smoka, spalić co trzeba i zabić najbardziej zuchwałych przeciwników, a wszystkie problemy rozwiążą się same. Nie można tak było kilka(naście) odcinków temu? Dobrze przynajmniej, że teraz już naprawdę nic nie stoi naszej bohaterce na przeszkodzie w drodze do Westeros. Okręty są, damski sojusz (przy małym współudziale Theona) z Żelaznymi Wyspami został zawarty, nic tylko płynąć/lecieć, palić i podbijać. Może by tak jeszcze w tym sezonie? Wszak tutejszy świat ostatnio znacznie się skurczył.
Wszystkie te wady stają się jednak w gruncie rzeczy mało istotne, gdy przypomnimy sobie główną atrakcję odcinka. Czy się nam to podoba, czy nie, "Gra o tron" zyskała szaloną popularność właśnie dzięki tak spektakularnym wydarzeniom jak bitwa o Północ, a że serial nieuchronnie zbliża się ku końcowi, to będzie ich coraz więcej i będą coraz bardziej przewidywalne.
Zwróćcie uwagę, że przecież w "Battle of the Bastards" nie zginął praktycznie żaden istotny bohater poza Ramsayem, a i zwroty akcji nie były jakieś niezwykłe, bo wszyscy spodziewali się odsieczy Littlefingera. Strony konfliktu są coraz wyraźniej oddzielane, a fanowskie teorie zalewają sieć, więc siłą rzeczy o nieprzewidywalność coraz trudniej. Mam jednak nadzieję, że twórcy mają jeszcze kilka asów w rękawie. Przecież za tydzień czeka nas najdłuższy odcinek w historii serialu i szkoda byłoby, żebyśmy się na nim nudzili.