"Orange Is the New Black" (4×01-06): Więzienie o dwóch obliczach
Mateusz Piesowicz
23 czerwca 2016, 21:33
Nowy sezon przyniósł sporo zmian w życiu bohaterek, co niekoniecznie znalazło jednak odbicie w samym serialu. Ten nadal robi swoje, zgrabnie łącząc wątki mniej i bardziej poważne, ale nie da się ukryć, że w powietrzu unosi się zapach czegoś większego. Uwaga na spoilery z pierwszej połowy sezonu.
Nowy sezon przyniósł sporo zmian w życiu bohaterek, co niekoniecznie znalazło jednak odbicie w samym serialu. Ten nadal robi swoje, zgrabnie łącząc wątki mniej i bardziej poważne, ale nie da się ukryć, że w powietrzu unosi się zapach czegoś większego. Uwaga na spoilery z pierwszej połowy sezonu.
Na pewno macie jeszcze w głowach zeszłoroczne zakończenie i jedną z najbardziej pamiętnych scen całego serialu, czyli oczyszczającą kąpiel w jeziorze, jaką zaliczyły zbiegłe z Litchfield osadzone. Jakie wtedy wszystko wydawało się proste, prawda? Żadnych zmartwień i trosk o jutro, zero myśli o przyszłych i aktualnych problemach, po prostu czysta radość, której naszym bohaterkom tak bardzo brakowało. Bajka. Te jednak mają to do siebie, że szybko się kończą.
"Wczasy" na plaży nie trwały więc zbyt długo i zanim się obejrzeliśmy, większość więźniarek wróciła za strzeżone mury, a bajka zamieniła się z powrotem w szarą rzeczywistość. Oglądając pierwsze minuty czwartego sezonu "Orange Is the New Black", miałem wrażenie, że Jenji Kohan zamierza pójść tym samym tropem w odniesieniu do całości i po nieco luźniejszych zeszłorocznych odcinkach, wrócić do poważniejszego tonu opowieści. Przemawiało za tym zresztą kilka solidnych argumentów.
Trudno przecież mówić o komedii, gdy jednym z głównych wątków jest morderstwo i próba ukrycia ciała. Historia, w jaką wplątała się Alex, a w którą z biegiem czasu angażuje się coraz więcej bohaterek, jest daleka od luźnego tonu, nawet pomimo akcentów typowych raczej dla czarnej komedii niż dramatu. Nie da się ukryć, że zmienia to ton serialu, który pozostawił nas w niemal bajkowym położeniu, by teraz brutalnie sprowadzić na ziemię.
Rzecz jednak nie tylko w zabójstwie, ale w tym, jak historia się rozwija w pierwszych odcinkach. Ewidentnie daje się nam do zrozumienia, że nadszedł czas na poważne zmiany – pojawiają się nowe osadzone, co od razu powoduje kłopoty z przeludnieniem, strażnicy na czele z groźnie wyglądającym Piscatellą (Brad William Henke) wprowadzają nowe porządki, a Litchfield zaczyna funkcjonować coraz bardziej jak bezduszna korporacja. Pierwszy odcinek czwartego sezonu był jeszcze przy tym wszystkim pozbawiony retrospekcji, co skłaniało do wniosku, że "OITNB" zacznie kroczyć własną ścieżką. Dość spoglądania w przeszłość, pora skupić się w stu procentach na teraźniejszości. W niej natomiast na pierwszy plan wysuwały się takie tematy jak samotność, izolacja czy problemy ze stabilnością.
Nowa jakość? Kolejne odcinki pokazały, że niekoniecznie. Nie zrozumcie mnie źle – to nie jest zarzut, co udowodni dobitnie dalsza część tekstu, jednak przyznaję, że początek narobił mi smaku na coś nowego. Serial Netfliksa natomiast zmylił trop tylko po to, by po chwili wrócić do starych nawyków. Główną rolę znów zaczęły tu więc odgrywać "gangsterskie" dylematy Piper i osobiste historie niektórych bohaterek, spychając całą resztę nieco na bok.
Jeśli nie byliście fanami majtkowego imperium Piper w poprzednim sezonie, to muszę Was zmartwić – w tym nasza bohaterka jest jeszcze bardziej irytująca. Właściwie od pierwszych chwil obserwujemy, jak Chapman stopniowo traci kontakt z rzeczywistością. W swoim mniemaniu stała się najpoważniejszą personą w Litchfield, kobietą, która trzęsie tym miejscem, a współwięźniarki usuwają się z drogi na sam jej widok. Na jej nieszczęście jest jedyną osobą, która postrzega to w ten sposób, co szybko sprowadza na jej drogę poważne kłopoty.
Takiego przebiegu wydarzeń można się było domyślać od samego początku. Jasnym było, że Piper podąża prostą ścieżką ku zgubie, gubiąc się w fałszywym obrazie samej siebie, który wykreowała na potrzeby więziennego wizerunku. Ostatecznie jej ścianą okazały się Latynoski, lecz o ile sam konflikt zaskakujący nie był, o tyle jego konsekwencje już tak.
Trzeba bowiem przyznać, że Jenji Kohan rozpisała go wręcz podręcznikowo, stopniowo wprowadzając nas w jego meandry, cały czas utrzymując jednak tę historię w lekko komediowym tonie. Piper odgrywała rolę niby wielkiej gangsterki, komicznie dobierając sobie nawet "goryla" i zachowując się tak, jakby odgrywała filmową postać, a konkurencja deptała jej po piętach. Ot, historyjka jakich tu wiele. Wszystko jednak zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni, gdy czyny głównej bohaterki okazały się mieć poważne konsekwencje.
Powiecie, że to samo miało miejsce ze Stellą rok temu? Tak, ale wtedy Piper dobrze wiedziała, co robi i jakby nie patrzeć, działała w samoobronie. Tym razem jej postępowanie okazało się mieć nieporównywalnie większe reperkusje i z całą pewnością jeszcze się na niej odbije. Takie zmiany nastroju i płynne przejścia od komedii do dramatu to wielka siła "OITNB", co serial udowadniał już nieraz.
Pierwsza połowa sezonu upłynęła nam więc głównie na tym, jak Piper przeglądała na oczy, ale oczywiście wątków było znacznie więcej. Wspominałem o przeludnieniu i rzeczywiście, wynikło z niego sporo atrakcji. Poczynając od tych mniej istotnych, jak przejścia Red z chrapiącą towarzyszką, aż do tych mających wpływ na wszystkie bohaterki, jak coraz wyraźniejszy konflikt rasowy. Trudno jednak póki co się do niego odnosić, bo na razie twórcy utrzymują to wszystko w tonacji pół serio. Wydaje się jednak, że wielkimi krokami zbliżamy się do punktu kulminacyjnego – coraz bardziej wpływowe nazistki (z nieświadomą niczego Piper na czele) i prywatny motyw, jaki zyskała Maria Ruiz (Jessica Pimentel), każą przypuszczać, że narodzi się z tego coś poważnego.
Takich przypuszczeń można jednak snuć wiele, bo "OITNB" w pierwszej połowie czwartego sezonu mówi wiele, jednocześnie nie mówiąc nic. Sporo miejsca poświęcono choćby Caputo i Healy'emu (on i Lolly wydają się do siebie idealnie pasować), wprowadzając do ich wątków mnóstwo niejednoznaczności, ale za wcześnie jeszcze by wnioskować, co z tego wynika. Jenji Kohan już pokazywała, że wszystko u niej jest "po coś", więc zaufałbym jej i w tym punkcie.
Tym bardziej, że w jej serialu nie ma łatwych odpowiedzi – najlepszym przykładem Pennsatucky i Coates. On, skazany już w poprzednim sezonie na rolę zwyrodnialca, nagle pokazuje ludzką twarz. Twarz głupca i człowieka kompletnie bezmyślnego, ale w jakiś sposób wzbudzającego pozytywne odczucia. Przynajmniej na tyle, by nie oceniać go jednoznacznie.
Takie wątki jak ten były jednak nieliczne w początkowych odcinkach. Przeważały historie luźne i typowo komediowe drobnostki, jak Taystee pracująca za biurkiem czy "śledztwo" Morello i Warren w wiadomej sprawie. Obok nich zaś pojawiały się te przypadające pod kategorię "sympatyczne", jak związek Poussey i Soso (swoją drogą, czy to nie jest najlepsza para w tym serialu?). Osobnym tematem jest Judy King (Blair Brown), której póki co nie potrafię za bardzo sklasyfikować – na pewno jej obecność dodała serialowi kolorytu, ale czy również czegoś więcej? Chyba na razie nie.
Trudno w takiej sytuacji wyciągać jakiekolwiek wnioski, bo mam wrażenie, że zatrzymałem się w przełomowym momencie tej historii. Teraz wątki komediowe mogą ustąpić tym poważniejszym, a Litchfield być może stoi przed największym problemem w swojej historii. Być może. A może nie i znów zostanę totalnie zaskoczony. W przypadku "OITNB" każda wersja wydaje się możliwa, więc nie zwlekam ani chwili dłużej i sprawdzam, jaką twarz netfliksowego serialu zobaczę tym razem.