"Orange Is the New Black" (4×07-13): Ludzie vs. instytucja
Mateusz Piesowicz
28 czerwca 2016, 21:53
Zgodnie z przewidywaniami druga połowa czwartego sezonu "Orange Is the New Black" ukazała znacznie poważniejsze oblicze serialu niż pierwsza. Zachowała jednak ten sam urok, jakim produkcja Netfliksa czaruje nas od samego początku. Uwaga na duże spoilery w tekście!
Zgodnie z przewidywaniami druga połowa czwartego sezonu "Orange Is the New Black" ukazała znacznie poważniejsze oblicze serialu niż pierwsza. Zachowała jednak ten sam urok, jakim produkcja Netfliksa czaruje nas od samego początku. Uwaga na duże spoilery w tekście!
Już przy okazji poprzedniego tekstu czułem, że zatrzymałem się w przełomowym momencie tego sezonu. Lekkie, komediowe wątki dominujące w pierwszych odcinkach musiały w końcu ustąpić wewnętrznym napięciom, które zbierały się nad Litchfield niczym ciemne chmury. Nie trzeba było jasnowidza, by domyślić się, że prędzej czy później przemienią się one w gwałtowną burzę. Jej skala była jednak dla mnie zaskoczeniem.
Podobnie zresztą jak kilka innych rzeczy, co potwierdziło, że scenariusz to zdecydowanie najmocniejszy punkt serialu. Teraz, mając już odniesienie do całego sezonu, zdecydowanie wyraźniej widać bowiem, jakie znaczenie miały nawet zwykłe drobnostki, które wcześniej mogły wydawać się nieistotne. Działa to również w drugą stronę, przez co elementy początkowo napędzające fabułę w ostatecznym rozrachunku okazywały się mniej ważne. Do takich można zaliczyć wątek Piper, która w połowie sezonu zaznała konsekwencji swej "gangsterskiej" działalności.
Nie po raz pierwszy jednak mogliśmy się przekonać, że "OITNB" nie jest produkcją, w której rzeczy toczą się według najprostszego schematu. Owszem, Piper się doigrała i boleśnie odczuła skutki własnej głupoty, ale na próżno szukać połączenia jej historii z wydarzeniami, które wstrząsnęły Litchfield. Do nich jeszcze dojdziemy, ale już teraz warto zauważyć, jak zręcznie pogrywali sobie z nami scenarzyści, kierując nasz wzrok w tę stronę tylko po to, by odwrócić uwagę od istotniejszych rzeczy.
Wątek Piper i białej supremacji okazał się być zmyłką, bo choć sugerował duży konflikt na tle rasowym z przypadkowo zaplątaną w niego bohaterką, po punkcie kulminacyjnym ze swastyką w roli głównej skręcił w stronę skromnej, osobistej historii. I trudno się do tego rozwiązania przyczepić, bo uwypukliło najlepsze cechy panny Chapman, przywracając ją jako sympatyczną postać i dając pole do popisu Taylor Schilling. W jednej chwili pękła otaczająca Piper bańka, którą zastąpiła przerażająca samotność. Okazało się, że nawet w przeludnionym więzieniu możesz zostać sama jak palec. Przynajmniej do momentu, gdy wypalisz porcję cracku w polu kukurydzy w towarzystwie swojej byłej kochanki. Bo pewne chwile muszą zbliżać ludzi, zwłaszcza w takim położeniu, w jakich znalazły się Alex i Piper. W końcu, cytując Red: "Kiedy Bóg daje ci swastykę, jednocześnie otwiera okno".
Skoro więc problemy Piper okazały się być jednostkowe, coś innego musiało przejąć pałeczkę jako napędzający sezon wątek. Choć wszystkich było jak zwykle multum, co czyni niemożliwym nawiązanie do każdego z osobna (za co z góry przepraszam, zwalając winę na netfliksowy system dystrybucji), na pierwszy plan wysunęła się przemiana, jaka zaszła w Litchfield pod władzami MCC. Jasne, że to ciągle więzienie, a więc miejsce z definicji niezbyt radosne, ale w porównaniu do tego, jakim stało się pod rządami korporacyjnego molocha, poprzednie wcielenia wyglądają niczym raj.
Wskazówki co do tego, w jakim kierunku należy spoglądać w poszukiwaniu przewodniego motywu dostawaliśmy już od samego początku. Zwróciliście uwagę, jak niewiele miejsca poświęcono nowo przybyłym do Litchfield osadzonym? Nawet ich imiona padały gdzieś mimochodem, a przez większość czasu rozpoznawaliśmy je po stereotypowych cechach – Hawajka, muzułmanka, Latynoski, nazistki, itd. Takie postępowanie twórców nie było przypadkiem, bo wpisywało się w narrację tego sezonu skupiającą się na odczłowieczaniu bohaterek.
Wyjątkiem była Judy King (Blair Brown), która swoim celebryckim statusem wyraźnie odstawała od szarej masy więźniarek. Reszta była zbiorowiskiem, bo Litchfield stało się miejscem zarządzanym przez bezduszną korporację, której przedstawiciele postrzegali osadzone jako wpisy w statystykach. Nie miała znaczenia osobowość i indywidualne przeżycia, a tylko to, co widniało w aktach.
Przez to też brak wyraźnego czarnego charakteru wśród osadzonych, jak to bywało wcześniej (np. Vee w drugim sezonie), bo twórcy widzą w swoich bohaterkach nie czarno-białe postaci, ale różne odcienie szarości. To, co początkowo wydawało się ekstremizmem, nie było powiązane z konkretną osobą, lecz przedstawione jako efekt przeludnienia i dehumanizacyjnej polityki. Litchfield, po raz pierwszy odkąd je odwiedzamy, stało się miejscem wyzwalającym w ludziach najgorsze cechy. Wyraźniej niż wcześniej uderza, że nie trafiają tu kobiety z natury złe, a raczej takie, które popełniły błąd. Zamiast oferować możliwość jego naprawy, więzienie pozbawia je jednak indywidualności i siłą rzeczy pogrąża coraz głębiej w odmętach. Pod tym względem "OITNB" nigdy jeszcze nie było tak bliskie rzeczywistości.
Litchfield to jednak nie prawdziwy świat, więc jego mieszkanki wypowiadają wojnę opresyjnej instytucji, z każdym odcinkiem robiąc to w coraz bardziej otwarty sposób. Dzięki temu w drugiej połowie sezonu wyraźnie zarysowują się konflikty na liniach osadzone – strażnicy i osadzone – administracja. Twórcy je oczywiście stosownie zaostrzają, wprowadzając takie postaci jak psychopatyczny klawisz Humphrey (Michael Torpey) czy karykaturalnie przerysowana Linda z MCC (Beth Dover). Najciekawiej jest jednak tam, gdzie podziały i prywatne interesy stają się mniej oczywiste. Na tym moralnie zacienionym terytorium znaleźli się choćby Coates (James McMenamin) i Bayley (Alan Aisenberg), ale rządzi tam Joe Caputo (Nick Sandow). Ten spędził sezon na zmaganiach z własnym sumieniem i choć nie można mu odmówić dobrych chęci, zawsze brakowało czegoś, co pozwoliłoby go zakwalifikować jako "tego dobrego".
A że "OITNB" jest w gruncie rzeczy prostą historią, to brak zdecydowania musiał w końcu doprowadzić do tragedii. Śmierć Poussey (Samira Wiley) robi tym bardziej wstrząsające wrażenie, im głębiej będziemy szukać jej przyczyn. Te ukazują bowiem wyraźnie jej bezsens, spotęgowany przez retrospekcje bohaterki z ostatniego odcinka. Nie można było znaleźć lepszego, a jednocześnie równie skutecznego sposobu, by pożegnanie z Poussey wywołało pożądany efekt. Surrealistyczna, niemal magiczna podróż przez nocny Nowy Jork była cudowną celebracją życia i różnorodności, czyli wszystkiego, czego zaprzeczeniem stało się w tym roku Litchfield. Jednocześnie twórcy nie pozwalali nam pogrążyć się w marzeniach, nieustannie wracając do teraźniejszości i bezlitośnie przypominając, że czasu nie da się cofnąć (nawet posiadając napędzany ziemniakiem wehikuł czasu).
Pięknym podsumowaniem sezonu był więc fakt, że tym, co ostatecznie ruszyło osadzone do walki nie były rasowe przepychanki, ale właśnie próba zmiany rzeczywistości poprzez wymazanie pamięci o Poussey. Ostateczna broń, jakiej używała korporacja wobec naszych bohaterek, czyli pozbawienie ich indywidualności, doprowadziło w końcu do wybuchu i połączyło kobiety lepiej niż jakikolwiek sojusz. Wcześniejsze przypadki, czyli m.in. nie potrafiąca się przeciwstawić Lolly (Lori Petty) czy twardo walcząca Blanca (Laura Gomez), nie mogły wywołać takiego skutku. Potrzeba było wstrząsu, który poruszy wszystkich, bez względu na rasę, przekonania czy wyznanie.
Co z tego wyniknie, trudno przewidzieć, choć pamiętając, kto jest przeciwnikiem, trudno spodziewać się tu happy endu. Bunt jest buntem, a cliffhanger z Dayą (nie do końca przekonuje mnie jej wybór do tej sceny – wydaje się, że kilka innych bohaterek pasowałoby tam lepiej) nie zwiastuje niczego dobrego. Z całą pewnością wszystko, co tu widzieliśmy, będzie miało swoje konsekwencje.
Wracając jeszcze na koniec do Poussey, zauważmy, że została ona wpisana w większą narrację o opresyjnej instytucji próbującej podważyć i całkiem wymazać znaczenie indywidualizmu. Nie można jednak sprowadzać jej tylko do roli figury, która wywołała efekt domina. Związek z Soso, plany na przyszłość, instynktowne rzucenie się w obronie przyjaciółki – to wszystko miało nam zbudować jej obraz jako pełnej radości osoby, mającej przed sobą całe życie, które zostało zmiażdżone przez tryby bezdusznej korporacyjnej machiny. W tym kontekście ostatnia scena sezonu, choć trudno się przy niej nie uśmiechnąć (bo nikt tak nie potrafi wywołać śmiechu przez łzy tak jak "OITNB"), robi jeszcze bardziej wstrząsające wrażenie.