Oceniamy serialowe nowości z czerwca 2016
Redakcja
3 lipca 2016, 12:03
"American Gothic"
Mateusz Piesowicz: Jeszcze jedna historia pokręconej rodziny, w której sekretów jest więcej niż grzybów po deszczu. Hawthorne'owie to jedna z tych wielkich, amerykańskich familii, której członkowie prezentują światu maskę, skrywając pod nią rzeczy, jakimi lepiej się nie chwalić. Po śmierci patriarchy rodu tajemnice zaczynają jednak wychodzić na jaw, a niesnaski wewnątrz rodziny doprowadzają do konfliktów, bo jedynym, o co każdy tu dba, jest własny interes.
Na papierze wygląda to całkiem przyzwoicie, zwłaszcza gdy zerkniemy na obsadę, wśród której znaleźli się m.in. Virginia Madsen, Justin Chatwin i Juliet Rylance. Niestety, im dłużej trwał seans, tym bardziej musiałem weryfikować swoje zdanie o serialu CBS. Co z tego, że opowiada zawiłą historię, skoro nie intryguje ona w żadnym momencie? Po co tabuny bohaterów, gdy żadne z nich nie daje najmniejszego powodu, by zainteresować się jego losem? Co w końcu z dobrych wykonawców, gdy padają ofiarą koszmarnie napisanych dialogów i szeregu żenujących scen, wśród których trudno wybrać tę najgorszą.
O ile po pierwszym odcinku starałem się jeszcze wstrzymywać z krytyką, widząc w "American Gothic" serial z cyklu "można obejrzeć, ale po co?", po drugim moja cierpliwość się już wyczerpała. Kompletna strata czasu.
"Animal Kingdom"
Mateusz Piesowicz: Serialowa wersja australijskiego filmu "Królestwo zwierząt" z 2010 roku, która przenosi tę historię do Kalifornii i znacznie poszerza większość wątków oraz dopisuje kilka własnych. Punkt wyjścia jest jednak identyczny – nastoletni Joshua Cody (Finn Cole) po śmierci matki trafia pod opiekę babci o wdzięcznym pseudonimie Smurf (Ellen Barkin), która żelazną ręką szefuje przestępczej rodzince, czyli swoim czterem synom trudniącym się mniejszymi i większymi występkami.
Zgodnie z oczekiwaniami, filmowa historia została odpowiednio wygładzona na potrzeby małego ekranu, a gęsta atmosfera znana z oryginału wyparowała zastąpiona przez garść banalnych wątków i kilka efekciarskich scen akcji. Nie można jednak odmówić "Animal Kingdom", że próbuje opowiedzieć nieco bardziej skomplikowaną historię, poszerzając charakterystykę postaci i próbując nadać każdemu z Codych indywidualny rys. Skutek bywa różny, ale gdy już się wsiąknie w tę opowieść, można stracić dla niej trochę czasu i nie być szczególnie zawiedzionym. Choć rzecz to raczej dla tych, którzy nie znają filmowego oryginału.
"BrainDead"
Marta Wawrzyn: Serial, na który czekałam z dwóch powodów: bo szalone komedie o polityce zawsze mogę oglądać, a na dodatek tę konkretną stworzyli Robert i Michelle Kingowie, twórcy "Żony idealnej". Miałam nadzieję, że serial będzie albo po prostu dobry, albo tak zły, że aż dobry. To drugie byłoby nawet ciekawszą opcją.
Niestety, stało się coś, czego nigdy bym nie przewidziała: Kingowie z pokręconej w zamyśle historii o kosmicznych robalach pożerających mózgi waszyngtońskich polityków zrobili totalną nudę. Serial nie ma nic wspólnego z inteligentną satyrą na politykę, nie działa też jako horror, bo ani przez moment nie jest to straszne. Wciągać też nie wciąga, bo najpierw musiałoby w nim być cokolwiek interesującego. Ogląda się go jak jeden z tych odcinków "Żony idealnej", które miały być farsą, ale coś po drodze nie wyszło. Tyle że takie wpadki w "Żonie idealnej" zdarzały się raz na kilka sezonów, a "BrainDead" jest jedną wielką wpadką.
To właściwie miszmasz niedokończonych pomysłów, w których źle poprowadzone wątki mieszają się z łopatologicznymi żartami. W obsadzie znajduje się Tony Shalhoub, ale nawet on tego uratować nie jest w stanie. Zwłaszcza że dwójka młodych głównych bohaterów – których grają Mary Elizabeth Winstead i Aaron Tveit – charyzmą nie grzeszy, a ich relacje nie mogłyby być bardziej przewidywalne.
Krótko mówiąc, serial o politykach, którym kosmiczne robaczki przeżarły mózg mocno nie wyszedł, również dlatego, że twórcy nie mogli/nie chcieli iść na całość. Gdyby bohaterów "Veepa" dopadli tacy kosmici, to by się działo! W CBS to niestety kolejny banał i nudy na pudy.
"Dead of Summer"
Bartosz Wieremiej: Głównym celem tej nowości od stacji Freeform jest to, aby widza skutecznie przestraszyć. Czegóż innego spodziewać się po horrorach? Znajdziemy więc tutaj grupę młodych bohaterów na odludziu, martwe zwierzęta i ludzi, zwłoki w jeziorze, tajemnice, dziwne papierzyska i fotografie. Palą się budynki, co kilka chwil mamy odczuwać zagrożenie, a niektórzy, jak np. Amy (Elizabeth Lail), zaliczają też solidne halucynacje.
Jednak ostatecznie to na tym właśnie polu "Dead of Summer" ponosi klęskę. Ta produkcja wymyślona przez twórców "Once Upon a Time" razi próbami straszenia przy pomocy możliwie najprostszych środków. Ponadto już teraz trudno pojąć, dlaczego po tych wszystkich zgonach i pożarach jakikolwiek rodzic zostawiłby swoje dziecko w Camp Stillwater.
O ile cieszy np. obecność w obsadzie Elizabeth Mitchell, to jednak sam scenariusz oraz wymienione powyżej zarzuty powodują, iż najzwyczajniej w świecie człowiek zmuszony jest szybko skreślić ten serial z listy oglądanych produkcji. Prawdopodobnie są gdzieś jeszcze znacznie lepsze telewizyjne wariacje na temat slasherów.
"Feed the Beast"
Marta Wawrzyn: Mateusz bardzo ostro potraktował "Feed the Beast" w swojej recenzji, ja byłabym trochę mniej okrutna. Oglądam serial nadal i znajduję w nim sporo rzeczy, które mi się podobają. Ot, choćby to, że David Schwimmer i Jim Sturgess dobrze pasują do swoich ról – dwóch przyjaciół z Nowego Jorku, którzy otwierają razem knajpę w nie najlepszej dzielnicy. Ten pierwszy jest smutny, ten drugi zawadiacki, nie brak między nimi chemii, a poza tym na gotowanie w charakternych wnętrzach zawsze się dobrze patrzy.
Ale nawet jeśli nie porzuciłam "Feed the Beast" po pilocie, muszę przyznać, że zgrzytów jest tu rzeczywiście dużo. Serial jest przesadzony pod każdym względem – zdołano tu zmieścić więzienie, polską mafię (której szefem jest madmenowy Paul Kinsey!), strasznego ojca jednego z głównych bohaterów, zmarłą żonę i dziecko, które przestało się odzywać po stracie matki, pokręcone relacje z kobietami, niechciane ciąże, alkohol, narkotyki. I to wszystko tak po prostu na biednych widzów zrzucono, nie budując bohaterów, nie dbając o to, żeby były emocje, tylko bez sensu pędząc z kolejnymi "nieprzewidywalnymi" pomysłami.
Zupełnie to nie działa, serial razi sztucznością, nie jest spójny i nie ma jednoznacznie określonego tonu. Czasem potrafi zabawić się czarnym humorem, częściej jednak traktuje siebie tak poważnie, że aż zęby bolą. To wszystko, co miało być "mocne" tudzież "intrygujące" sromotnie zawodzi, ale zdarza się, że nieźle wypadają rzeczy małe i zupełnie zwyczajne. Całość niestety przypomina raczej serial do kotleta niż następny wielki hit stacji, która wyprodukowała "Breaking Bad", ale ponieważ serialowe nowości tego lata nas nie rozpieszczają, oglądam "Feed the Beast" dalej i dopóki specjalnie nie zaczynam przy tym myśleć, jest OK.
"Guilt"
Bartosz Wieremiej: Ta kolejna z letnich nowości stacji Freeform jest momentami strawną mieszanką opery mydlanej, thrillera i kryminału. To również serial dość mocno inspirujący się niektórymi elementami historii Amandy Knox i często, z racji mydlanego rodowodu, próbujący z każdej sytuacji wycisnąć jak najwięcej emocji – choćby były sztuczne.
Akcja zaczyna się tutaj od morderstwa Molly Ryan, a bardzo szybko jedną z głównych podejrzanych staje się jej współlokatorka, Amerykanka o imieniu Grace (Daisy Head). To wydarzenie wprawia w ruch wiele różnych elementów – z tego powodu do Wielkiej Brytanii zawitała starsza siostra Grace, czyli Natalie (Emily Tremaine). Pozwala nam się tutaj zajrzeć w miejsca bardzo dziwne, a i zahaczyć nawet o Pałac Buckingham. Szybko poznajemy też szeroką pulę potencjalnych podejrzanych, a co najmniej kilka zwrotów akcji bardzo zaskakuje.
Oczywiście jest to produkcja niesamowicie przerysowana, przy oglądaniu której bez dwóch zdań należy wyłączyć mózg. Jednak przynajmniej dla niektórych widzów może stać się miłym, letnim substytutem guilty pleasure.
"Outcast: Opętanie"
Mateusz Piesowicz: Ekranizacja komiksu Roberta Kirkmana (twórcy "The Walking Dead") poczyniona przez samego autora oryginału to zaskakująco udany projekt. Historia Kyle'a Barnesa (naprawdę dobry Patrick Fugit), przez całe życie zmagającego się z demonami, zarówno prywatnymi, jak i całkiem realnymi, wciąga, potrafi zaintrygować, a nawet, co wcale nie jest takie oczywiste, porządnie przestraszyć.
Na pozór to kolejna opowieść o opętanych przez złe moce ludziach, ale typowo horrorowe elementy (zrealizowane tu pierwszorzędnie) są tylko jedną z tutejszych atrakcji. Na pierwszy plan wysuwa się bowiem historia głównego bohatera. Kirkman zadbał, by Kyle posiadał solidnie nakreśloną osobowość, zaopatrując go i w trudne dzieciństwo, i problemy z otoczeniem, i rozbitą rodzinę, dodając do nich rzecz jasna męczące go nieczyste siły.
Brzmi to może niezbyt zachęcająco, ale wśród serialowych horrorów ze świecą szukać produkcji, która równie udanie podchodziłaby do gatunkowych klisz, starając się wycisnąć z nich coś nowego. "Outcast" robi to raz lepiej, raz gorzej, chwilami za bardzo zbliżając się do nadnaturalnego procedurala, kiedy indziej znów nie do końca przekonując w warstwie obyczajowej, ale jako całość radząc sobie naprawdę nieźle. Dla miłośników straszenia na ekranie to pozycja obowiązkowa, dla całej reszty na pewno warta zauważenia.
"Queen of the South"
Mateusz Piesowicz: Serial USA Network to produkcja równie intensywna i wypełniona akcją, co odmóżdżająca. Przy odpowiednim podejściu i braku szczególnych oczekiwań potrafi ona jednak dać sporą satysfakcję. Zwłaszcza gdy szukamy serialu niewymagającego, ale na tyle dobrze zrealizowanego, że nie pozwala się nad sobą zbyt głęboko zastanawiać.
"Queen of the South" oferuje dokładnie takie atrakcje, bo od pierwszych minut narzuca sobie wysokie tempo, a zwalnia tylko na krótkie chwile, byśmy mogli zaczerpnąć oddechu. Historia Teresy Mendozy (Alice Braga), kobiety, która po śmierci swojego chłopaka, przemytnika narkotyków, musi walczyć o życie w brutalnym świecie meksykańskiej mafii, to rzecz pełna schematów i stereotypowych postaci, które układają się w prostą jak drut fabułę.
Bohaterka przystosowuje się do nowych zasad gry, wyrabia sobie pozycję i stopniowo pnie się na szczyt, przechodząc po drodze prawdziwą szkołę przestępczego życia. Nie znajdziecie w "Queen of the South" absolutnie niczego zaskakującego, co jednak rekompensują szybkie tempo, zręcznie wykonane sceny akcji i Alice Braga, której od początku chce się kibicować. Rozrywka w sam raz na lato, do zimnego drinka pasuje jak ulał.
"Roadies"
Marta Wawrzyn: Serial Camerona Crowe'a, opowiadający o ekipie technicznej, która przygotowuje koncerty fikcyjnego zespołu muzycznego, mógł być fajnym, szczerym spojrzeniem na ten specyficzny świat. Ale na razie nim nie chce być, skupiając się na dość banalnych wątkach osobistych bohaterów i karmiąc widzów kliszami.
Luke Wilson i Carla Gugino – początkowo to miała być rola Christiny Hendricks – grają dwójkę doświadczonych menedżerów, którzy prędzej czy później będą ze sobą romansować, choć chemia między nimi jest taka sobie. Patrzy się na nich dobrze, bo to świetni, charyzmatyczni aktorzy, ale znalezienie czegokolwiek ciekawego w ich postaciach jest wyzwaniem. Jeszcze banalniej wypada Kelly Ann, dziewczę, które oznajmia, że "musi być fanką czegoś, bo inaczej jest niczym". A rekordy bije brytyjski palant o imieniu Reg, który miał być chyba antagonistą, a w zamian szybko staje się karykaturą.
Najgorsze jest to, że "Roadies" nie próbuje nawet zaoferować niczego unikalnego. Jasne, świetnie patrzy się na dziewczynę od elektryczności jeżdżącą po halach koncertowych na deskorolce, ale jej wyjaśnienie, że jest tam, bo "musi być fanką czegoś", brzmi jak bzdurka z pamiętnika nastolatki. Tak samo jest ze starszymi bohaterami, którzy nie mają w sobie żadnego indywidualnego rysu i którzy nie są w stanie mnie przekonać, że ich historia jest wyjątkowa.
"Roadies" pewnie mogłoby być intrygującym komediodramatem o ludziach, którzy robią to, co robią, bo z jakiegoś powodu uzależnieni są od takiego życia i takiej pracy. Niestety, rozdrabnia się na tysiąc banałów, jak gdyby kompletnie nie wiedziało, czym chce być i o czym właściwie chce opowiadać. Szkoda.
"Uncle Buck"
Bartosz Wieremiej: Od momentu napisania recenzji pierwszych odcinków tej koszmarnie nieśmiesznej komedii stacji ABC niezmiennie próbuję zapomnieć o tym, że takie coś w ogóle powstało. Najnowsze wersja przygód wujaszka Bucka (Mike Epps) i rodziny Russellów jest nieznośną próbą zmieszania wątków z filmu z końca lat 80. z rozwiązaniami, które czasem sprawdzają się w innych komediach stacji. W efekcie otrzymaliśmy marną podróbkę konkurencyjnego "Black-ish", która zamęczy nawet najbardziej zdesperowanego widza.
"Uncle Buck" jest serialem, w którym nikt nie ma nic ciekawego do powiedzenia, a dzieciaki i rodzinka ciągle wydają się niedostatecznie fajne. Buck w wydaniu Eppsa niesamowicie męczy, a cały serial bardzo szybko gubi nieliczne ciekawe momenty, jak ewentualne spory wujaszka z Alexis (Nia Long) czy też, znanej również z filmu, pokoleniowej wojny z dorastającą Tią (Iman Benson).
I tylko pamięci o Johnie Candym szkoda.
"Wrecked"
Bartosz Wieremiej: "Wrecked" po części jest taką bardzo spóźnioną parodią "Lost", na którą już od co najmniej kilku lat w zasadzie nikt nie czekał. Serialowy debiut Justina i Jordana Shipleyów opowiada o grupie rozbitków, która przetrwała katastrofę lotniczą, a następnie utknęła na bezludnej wyspie… W zasadzie tego można było się domyślić już po zestawieniu słów parodia i "Lost". Pewnie też należy wspomnieć o innym dziwnym miejscu z nietypowymi mieszkańcami, czyli o "Wyspie Gilligana".
W tej komedii stacji TBS spotkać można najprawdziwszego klona Jacka Shepharda zwącego się Liam (James Scott). To właśnie jego szybki zgon doprowadził do tego, że nasza społeczność złożona z naprawdę pokręconych ludzi może teraz robić dziwne rzeczy. Pełno tutaj wadliwych postaci, jak Danny (Brian Sacca), a cała społeczność zbiorowo nie grzeszy inteligencją. Dominuje humor raczej niezbyt wysokich lotów, ale też znaleźć można odrobinę slapsticku, makabry czy horroru.
Ostatecznie jednak niekiedy da się ten serial oglądać, choćby po to, aby przekonać się, co jeszcze wymyślą nasi bohaterowie.