"Długa noc" (1×02): Właściwy czas i miejsce
Marta Wawrzyn
18 lipca 2016, 21:10
W drugim odcinku "Długiej nocy" koszmar Naza Khana i jego rodziny zamienia się w iście kafkowską wędrówkę po instytucjach. A po drugiej strony błyszczy John Turturro w roli prawnika, który stał się jeszcze mniej oczywisty, niż był tydzień temu. Spoilery!
W drugim odcinku "Długiej nocy" koszmar Naza Khana i jego rodziny zamienia się w iście kafkowską wędrówkę po instytucjach. A po drugiej strony błyszczy John Turturro w roli prawnika, który stał się jeszcze mniej oczywisty, niż był tydzień temu. Spoilery!
Pierwszy odcinek "Długiej nocy" był świetny, ale pełnię możliwości nowy serial HBO prezentuje dopiero w odcinku nr 2, zatytułowanym "Subtle Beast". Staje się w nim oczywiste, że podejrzany o morderstwo student tak łatwo systemowi się nie wywinie – niezależnie od tego, czy zabił, czy nie zabił. Już samo znalezienie w całym tym galimatiasie osoby, którą w ogóle obchodzi odpowiedź na pytanie, czy ten dzieciak jest winny, nie należy do prostych zadań.
John Stone, adwokat w sandałach, który wziął sprawę Naza, już na samym początku wyraźnie zaznacza, że nie chce znać prawdy. Czy inaczej – on nie chce utknąć z prawdą, chce być elastyczny, chce być w stanie opowiedzieć historię, która przekona ławników w sądzie. Jeśli sądziliście, że ten nietypowy prawnik postanowił chłopakowi pomóc z dobrego serca, pora to zrewidować. Jego motywacje najlepiej chyba wyjaśnia krótka rozmowa z sędzią, nieprzypadkowo odbywająca się tuż po tym jak ten odmówił wypuszczenia Naza za kaucją. Sędzia pyta Johna, czy to znajomy rodziny, czy po prostu był we właściwym czasie i właściwym miejscu. Prawnik z dumą w głowie oznajmia, że to drugie, zaś sędzia po kumpelsku mu gratuluje. Widać, że panowie znają się od lat. Widać też, że rzeczywiście ta sprawa jest dla Stone'a przepustką do lepszego świata, świata prawników, którzy zarabiają prawdziwe pieniądze i bronią innych klientów niż tylko drobnych złodziejaszków i prostytutki. On nie jest i nie chce być przyjacielem Naza.
To bardzo cyniczne podejście, a w postaci Stone'a najlepsze jest to, że ten cynizm nie do końca koresponduje z jego aparycją i stylem bycia. Facet nie wygląda na sądowego rekina, wygląda na poczciwinę, który owszem, coś tam o życiu już wie i nie daje się łatwo zaskoczyć, ale też robi to, co robi, bo uważa, że powinien. Prawda o nim leży gdzieś pośród serialowych szarości, których będzie tylko więcej i więcej.
Bohater grany przez Johna Turturro jest ze wszech miar fascynujący, bo praktycznie co chwila widza zaskakuje. Ohydne stopy w sandałach i niechlujny strój bez krawata sprawiają, że przypomina raczej żula z krakowskich plant – takiego, który kiedyś był profesorem UJ – niż nowojorskiego adwokata. Wszyscy w serialu świetnie go znają, wszyscy mają o nim jakieś zdanie, wszyscy z nim jedli podłe żarcie z automatu i wymieniali się żarcikami. Wszystkich – włącznie z byłą żoną, której samo pojawienie się było dla mnie sporym zaskoczeniem – dziwi to, że wziął na swoje barki tak poważną sprawę. A on po prostu robi swoje, nie raz, nie dwa przekonując widza, że ma w sobie więcej i sprytu, i życiowej mądrości, niż byśmy mu dali na pierwszy rzut oka. Nawet kiedy robi rzeczy zupełnie zwyczajne, jak jazda metrem albo wizyta w aptece, przykuwa uwagę, choćby dlatego, że widać, jaki z niego żałośnie samotny i przegrany człowiek. Potem znów widzimy go w swoim żywiole, jak udziela cynicznie brzmiących porad klientowi – i w jednej chwili przemienia się w kogoś zupełnie innego.
Choć "Długa noc" ma kilka wątków i potrafi w godzinę pokazać wiele różnych oblicz, dla mnie w dużej mierze to serial Johna Turturro, którego każda wypowiedź i każdy gest są nośnikami tak niesamowitej charyzmy, że aż przestaje mnie interesować wszystko inne. Ilość humoru, jaką wprowadza jego bohater do bardzo przecież mrocznej i ponurej opowieści o nieludzkim systemie, i to, jak idealnie to tutaj pasuje, po prostu mnie zadziwia. I bardzo mi odpowiada, bo najlepsze seriale zawsze mają do siebie choć trochę dystansu. Jeśli robisz wszystko w stu procentach na serio, przegrywasz, bo widownia bierze cię za nadętego palanta (tak, to przytyk do "Detektywa"). Steven Zaillian i Richard Price, opowiadając poważną, przygnębiającą historię, są w stanie wnieść wystarczająco dużo humoru, by całość nie przypominała wykładu o złym systemie. "Długa noc" to tylko i aż popkultura, a jej walory rozrywkowe liczą się tak samo jak pokazywanie mechanizmów rządzących systemem sprawiedliwości kryminalnej.
No właśnie, system. To ta bezduszna machina, w której szponach znalazł się chłopak o spojrzeniu Bambi, jest główną gwiazdą "Długiej nocy". Jej nieludzkość, głupota i biurokratyczna obojętność przeraża na każdym kroku, i to niezależnie od tego, czy Naz rzeczywiście jest niewiniątkiem, czy socjopatą, który był w stanie zabić nieznajomą, a potem zachowywać się jak wystraszony dzieciak. "Długa noc" robi coś, co większość seriali świadomie pomija, czyli zagłębia się w szczegóły działania poszczególnych instytucji.
Widzimy więc policjantów tłumaczących się przed przełożonymi z tego, czy wymiotowali na widok zwłok, czy nie. Widzimy scenę zbrodni – gdzie naga dziewczyna leży godzinami w morzu krwi – i numerki, przyczepione do poszczególnych dowodów. Widzimy, co się dzieje z ciałami ofiar i jak działa biuro patologa. Widzimy, co musi przejść ojczym zabitej, dokonując jej identyfikacji. I tak, pani w okienku mrucząca niewyraźnie formułki i dająca papiery do podpisania potrafi być straszniejsza od ciała w kostnicy (inna sprawa, że ojczym, grany przez Paula Sparksa, zachowuje przez większość czasu iście stoicki spokój i ma ewidentnie problem, kiedy każą mu ją zidentyfikować, co kieruje podejrzenia o morderstwo w jego kierunku). Wszystko jest metodyczne, bezosobowe, beznamiętne.
Realizm "Długiej nocy" staje się najbardziej przerażający, kiedy towarzyszymy rodzicom Naza Khana w ich zmaganiach z instytucjami. To nie jest tak, że ktoś tych ludzi obraża wprost tylko za to, kim są i skąd pochodzą – a jednak co chwila dzieje się coś, co każe im szczerze współczuć. Mur obojętności, z którym spotykają się dosłownie na każdym kroku, mówi więcej niż tysiące słów. Podobnie jak policjant kopiący gdzieś w tle nieposłuszny automat, w momencie kiedy w tej dwójce ludzi rozgrywa się największy życiowy dramat, jakiego kiedykolwiek doświadczyli. "Długa noc" jest na swój sposób subtelna i mocna jednocześnie. Świadomie podrzuca nam nie gotowe diagnozy, a drobiazgi, szczegóły, które dobitnie mówią, jak wypluty z człowieczeństwa jest ten system.
Wszędzie tylko biurokracja, papiery, procedury – pozostanie człowiekiem w takiej pracy jest praktycznie niemożliwe. A jednak mamy kogoś, kto człowiekiem pozostał – det. Dennisa Box (Bill Camp, który przyciąga wzrok niemal tak jak John Turturro), policyjnego weterana, któremu w żadnym razie Naz nie powinien ufać. Co do tego chyba wszyscy możemy być zgodni – jeśli detektyw zabrał z miejsca zbrodni inhalator i próbuje grać przyjaciela podejrzanego, jego motyw wydaje się jasny. Chce podstępem wyciągnąć przyznanie się do winy. Ale czy aby na pewno? Jak słusznie zauważył Stone, Nazowi nie postawiono zarzutów, bo coś tu nie do końca się zgadza. I Box, ta tytułowa "subtelna bestia", też wydaje się to rozumieć. Potwierdza to rozmowa z panią prokurator – witamy wspaniałą Jeannie Berlin! – która widzi, że Box nie jest w stu procentach pewny tego, co mówi. "Dennis, skarbie, mrugnąłeś" – oznajmia detektywowi, co stanowi najlepsze podsumowanie tego, jak działa ten system.
Sam Box zresztą mówi, że to duży "klub", w którym wszyscy są współzależni. Znają się od lat, mówią do siebie "Dennis, skarbie", prowadzą ironiczne rozmowy tuż obok zwłok, gratulują sobie zdobycia sprawy, zapominając, że ta "sprawa" to człowiek. Jeśli to skonfrontować z autentycznym dramatem dzieciaka zamieszanego w coś, czego – jak się wydaje – nie zrobił, łatwo jest oskarżać system. Ale "Długa noc" w jakiś sposób nas przed tym przestrzega, sugerując, że to wszystko jest znacznie bardziej skomplikowane i trudniejsze do osądzenia, niż byśmy chcieli. Nie tylko John Stone jest tu sumą sprzeczności, motywacji, które wydają się wykluczać nawzajem. Widać, jak funkcjonowanie przez lata w systemie zmieniło tych ludzi, co nie znaczy, że uczyniło ich gorszymi. Nie, to po prostu normalne życie w wielkim mieście, gdzie ilość odcieni moralnych szarości jest wprost proporcjonalna do skali przestępczości. "Długa noc" niczego nie demonizuje, przeciwnie, wydaje się być uczciwa w swoim realizmie. Prawie tak jak kiedyś "The Wire".
Co nie zmienia faktu, że oglądając to, chcemy być jak najdalej od świata ludzi reagujących jak maszyny na dramaty rozgrywające się przed ich oczami. Zwłaszcza kiedy Naz, ubrany w wiele mówiącą koszulkę Uniwersytetu Harvarda, jest przepakowywany z furgonetki do furgonetki, wędruje od aresztu do aresztu, by w końcu wylądować w więzieniu na Rikers Island. W takich miejscach wszystko dzieje się automatycznie, trochę jak na dużym lotnisku. Po żadnej ze stron nie ma emocji; strażnicy działają szybko i sprawnie jak maszyny, a więźniowie pozwalają sobie zaglądać we wszystkie otwory ciała niczym potulne krowy.
Rikers Island – czyli nowy dom studenta, któremu pewnej nocy zdarzyło się zbłądzić – to jednak coś większego i znacznie gorszego niż te wszystkie "małe" niedogodności, które musiał przecierpieć po drodze. Wygląda jak prawdziwa twierdza i będzie prawdziwą twierdzą. Ale o tym pogadamy już za tydzień. Na razie został z nami trzask zamykanych drzwi i ta dojmująca ciemność.
Na koniec warto zauważyć jeszcze jedną rzecz: "Długa noc" to nie tylko wyśmienicie napisany scenariusz i bez mała wybitne aktorstwo. Serial zachwyca zdjęciami, budującymi zarówno mroczną atmosferę miejskiej dżungli, jak i poczucie duszności czy alienacji poszczególnych jednostek ludzkich. Wiele na pozór zwyczajnych scen robi wrażenie właśnie przez to, że zrealizowano je tak, a nie inaczej – spójrzcie na Naza i Johna w ciasnej celi, na det. Boxa i ojczyma Andrei palących papierosa w nieprzyjaznym otoczeniu (kadr jak z "Mr. Robot"!) albo na muzyczną przeplatankę pod koniec odcinka, w której różne gatunki muzyki, różne style życie i różne rodzaje podróży ścierają się ze sobą. A do tego dochodzą nieprzyjazne wnętrza, groźnie wyglądające kraty, ciężkie drzwi.
Wydawało się, że o Nowym Jorku powiedziano w serialach już wszystko, a jednak Steven Zaillian i Richard Price są w stanie nas zaskoczyć swoim podejściem. Charyzmę w "Długiej nocy" mają nie tylko aktorzy, ale też miejsca, budynki, szare zaułki czy budy z hot-dogami. Od serialu i jego bohaterów – wśród których prawie nie ma postaci dających się jednoznacznie ocenić jako "ci źli" bądź "ci dobrzy" – nie da się oderwać wzroku, a ponieważ gdzieś nad tym wszystkim krąży jeszcze pytanie "Kto zabił dziewczynę, która miała na ścianie głowę jelenia?", mamy nad czym się zastanawiać do końca sierpnia. Przy pełnej świadomości, iż w "Długiej nocy" znacznie bardziej od potencjalnie sensacyjnego rozwiązania liczą się szczegóły, na które inne seriale nie zwróciłyby w ogóle uwagi.