Wspomnień czar. Recenzujemy "Stranger Things" ze spoilerami
Mateusz Piesowicz
25 lipca 2016, 21:02
Większość z Was zdążyła się już zapoznać z całym sezonem "Stranger Things", nadeszła więc pora na kolejną porcję naszych przemyśleń. Tym razem już ze spoilerami – jeśli nie obejrzeliście całości, to uważajcie.
Większość z Was zdążyła się już zapoznać z całym sezonem "Stranger Things", nadeszła więc pora na kolejną porcję naszych przemyśleń. Tym razem już ze spoilerami – jeśli nie obejrzeliście całości, to uważajcie.
Pod tekstem Nikodema pełno jest Waszych pozytywnych wrażeń po seansie netfliksowej nowości, więc i ja nie będę się przed nimi wzbraniał – "Stranger Things" to naprawdę dobry, pod pewnymi względami nawet bardzo dobry serial, dla którego wprawdzie nie zarwałem nocki, ale całość obejrzałem z dużą przyjemnością i nie czuję się rozczarowany. Co jednak nie oznacza, że nie mam pewnych zastrzeżeń, bo bliżej mi jednak do wyważonych opinii, a nie takich, w których dzieło braci Duffer jest albo genialne, albo zupełnie do niczego. Postarajmy się więc znaleźć ten złoty środek.
O "Stranger Things" można mówić pod wieloma kątami, poczynając od oczywistych nawiązań do popkultury i lat 80., a kończąc na mrocznej, baśniowej fabule czerpiącej inspiracje z różnych zakątków filmowego (i nie tylko) świata. Bardziej niż na źródłach wolałbym jednak skupić się na samym scenariuszu, bo ten wbrew pozorom wcale nie jest tak banalny, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka.
Zwróćcie uwagę, że mamy tu do czynienia z wyraźnym podziałem na trzy odrębne historie dotyczące dzieci, nastolatków i dorosłych. Wszyscy bohaterowie inaczej podchodzą do zaistniałych wydarzeń, co twórcy wykorzystują, wpisując ich w ramy nieco innej, nawet pod względem gatunkowym, opowieści. Przez to w niecałych ośmiu godzinach serialu udało się zmieścić i przygodę, i nieco horroru, i pełnokrwisty dramat obyczajowy. Taka możliwość to rzecz jasna zasługa serialowego formatu, bo łatwo sobie wyobrazić, że w filmie twórcy musieliby się niektórych wątków całkiem pozbyć, a inne mocno okroić. Tutaj nie mieli ograniczeń, z czego skrzętnie skorzystali.
Punktem łączącym poszczególne historie jest oczywiście owiane tajemnicą zniknięcie Willa Byersa (Noah Schnapp), które daje początek trzem równoległym narracjom. Zacznijmy od grupy młodocianych przyjaciół chłopaka, którzy w towarzystwie niezwykłej Jedenastki (Millie Bobby Brown) odkrywają sekrety, jakie wcześniej mogli sobie tylko wyobrażać. "Wyobraźnia" to zresztą słowo-klucz w tym akurat elemencie fabuły, bo twórcy "Stranger Things" nie ukrywają, że przy jego tworzeniu sięgali pamięcią do dzieciństwa (bracia urodzili się w 1984 roku w Karolinie Północnej) i własnych zabaw z przyjaciółmi. Te zresztą nie są niczym wyjątkowym, bo każdy, kogo dorastanie przypadło na erę przed smartfonami, musi mieć tego typu wspomnienia.
Czy to poszukiwanie ukrytych skarbów, czy odkrywanie tajemnic czających się za każdym rogiem – jedynym ograniczeniem była tutaj właśnie wyobraźnia. "Stranger Things" puszcza jej wodze, pozwalając dziecięcym marzeniom stać się rzeczywistością. Pod tym względem to swego rodzaju autobiograficzna historia dla wielu z nas. Nic więc dziwnego, że widzowie odczuli ją w emocjonalny sposób, bo twórcy uderzyli w nuty, które kryją się nieraz bardzo głęboko w człowieku. Wyciągnięcie ich na wierzch nie mogło więc pozostawić nikogo obojętnym.
Historia Mike'a (Finn Wolfhard), Lucasa (Caleb McLaughlin) i Dustina (Gaten Matarazzo) łączy te marzenia o wielkiej przygodzie z ekranową przygodą sensu stricto. Odniesienia do "Goonies" czy "E.T." nasuwają się same, ale nie mówiłbym tu o kopii. Twórcy sięgają do klasyki, bo trudno byłoby tego nie robić, mając na uwadze okoliczności. Lata 80. i amerykańska prowincja wręcz wymuszają pewne skojarzenia, od których nie ma ucieczki. Brawa należą się za to, że zamiast prostej kalki mamy do czynienia raczej z poszukiwaniem inspiracji i próbami ulepienia z nich czegoś świeżego. Temu służy przeskakiwanie do innych wątków – co jednak ważne, wraz ze zmianą przewodniej historii następuje pewna modyfikacja konwencji. Od dziecięcej przygody przechodzimy płynnie do młodzieńczych romansów i buntów, a z nich swobodnie zagłębiamy się w świecie "dorosłych" uczuć. Różnice są na tyle wyraźne, że łatwo oddzielić od siebie poszczególne historie, ale też nie tak odrębne, by odczuwać dyskomfort podczas oglądania.
Braciom Duffer udała się rzadka sztuka połączenia odmiennych konwencji w wyjątkowo jednolitą całość. Można się doszukiwać słabszych punktów w fabule, ale z pewnością nie da się serialowi Netfliksa zarzucić chaotycznego mieszania składnikami. Choć spektrum gatunkowe jest tu bardzo szerokie, od przygody, przez akcję, horror, dramat, romans czy nawet elementy kryminału, wszystko współgra wręcz idealnie. Gdy więc nagle młodzieńcze fantasy przemienia się w pełnoprawną historię z dreszczykiem, której bohaterowie już dawno mają za sobą dziecięce zabawy, przyjmujemy ten zwrot z pełnym zrozumieniem. To nadal ta sama opowieść, ale zmieniają się opowiadający.
Role te przypadają Nancy (Natalia Dyer) i Jonathanowi (Charlie Heaton), którzy do "Stranger Things" wnoszą nutę nastoletniego buntu i problemów rodem ze szkoły średniej. O ile w przypadku historii chłopców i Jedenastki pewne fabularne schematy udało się zatuszować przy pomocy najzwyklejszej sympatii do bohaterów, o tyle tutaj sprawa jest trudniejsza. Nancy i Jonathan dopiero w drugiej części serialu na dobre wnikają w główny wątek, wcześniej funkcjonując niejako obok – to z kolei wymusza na nas konieczność śledzenia typowych nastoletnich dylematów. Mamy dobrą dziewczynę i złe towarzystwo, mamy outsidera i szkolną gwiazdę, mamy piękność i brzydulę, itd. W żadnym innym fragmencie "Stranger Things" te stereotypy nie drażniły tak jak tu i jeśli coś miałbym z serialu usunąć, to nie wahałbym się ani chwili.
Pod koniec twórcy pokazali jednak, że stać ich na powiew oryginalności i w tym wątku. Nie tylko obrał on kierunek na horror (kłaniają się "Halloween" i inne klasyczne slashery), ale przede wszystkim zaskoczył zakończeniem, które odbiega od schematycznego. Szkoda, że tej inwencji zabrakło wcześniej. Może jednak wszystko, co najgorsze w tej historii mamy już za sobą?
Na koniec zostawiłem najbardziej "dorosłą" stronę "Stranger Things", czyli wątek Joyce (Winona Ryder) i Hoppera (David Harbour). Sprowadzanie tych postaci, a zwłaszcza matki zaginionego Willa, tylko do roli zmartwionych i niczego niepojmujących dorosłych mogło być naturalnym krokiem dla serialu. Na szczęście twórcy wybrali inaczej, pozwalając aktorom rozwinąć skrzydła (za przywrócenie światu Winony Ryder powinni dostać jakąś nagrodę), a widzom zagłębić się w historii, jakiej nie powstydziłby się żaden pełnoprawny dramat.
I Joyce, i Hopper to złożone charaktery, dla których strata Willa to zaledwie wierzchołek całej masy problemów. Ona – porzucona przez męża, nie radząca sobie z codziennością i wychowaniem synów, on – olewający wszystko, żyjący byle jakim życiem, które wypełnia pustka po stracie córki. Łączy tę dwójkę wiele, a najbardziej fakt, że to postaci naznaczone przez los. Przez to też walczą jak lwy, by nie pozwolić sobie odebrać niczego więcej.
Starcia te przybierają w "Stranger Things" bardzo różne formy. Są i takie na dużą skalę, jak walka z szeroko pojętym "systemem", jak i bardzo skromne, wręcz intymne potyczki o zachowanie resztek nadziei, gdy cały świat wmawia, że jej już nie ma. Wszystko tu wypadło co najmniej dobrze, ale w pamięć zapadł zwłaszcza moment, gdy ekranowa magia połączyła się fabularnym światem nadprzyrodzonym w niemal namacalny sposób. Mam na myśli scenę z Joyce i światełkami w trzecim odcinku, z której wręcz biła wiara w cuda. Serial próbował wzruszać na wiele sposobów, ale przyznam szczerze, że żaden nie zrobił na mnie takiego wrażenia jak ta prosta scena.
W przypadku "Stranger Things" wrażenia są zresztą niezwykle istotne w ocenie całego serialu. Ten bowiem, jak mało która produkcja, zasadza się na zwykłych emocjach. Nieważne, czy akurat dotyczą one wspomnień z podwórka, z ulubionych filmów czy po prostu przywiązania do tutejszych bohaterów. Netfliksowe dzieło na każdego może działać w różny sposób, aktywując emocje nawet u tych widzów, którzy podchodzą do tematu z chłodną głową. Sam dałem się na tym parę razy złapać, więc nie zdziwi mnie, jeśli po uznacie "Stranger Things" za cudowne po usłyszeniu fragmentu piosenki, zobaczeniu lewitującego Sokoła Millennium czy wzruszającego pożegnania Jedenastki. Bracia Dufferowie nie tylko znakomicie orientują się w popkulturze, ale też są sprawnymi rzemieślnikami, którzy potrafią tę wiedzę (i miłość niewątpliwie też) przekuć na właściwe reakcje widowni.
O ile więc rozumiem emocjonalne podejście tejże, o tyle dość śmieszne jest traktowanie "Stranger Things" jako śmiertelnie poważnej sprawy i niedopuszczanie do siebie logicznych argumentów. Jakkolwiek by nie patrzeć, serial nie jest przecież efektem amatorskiej pracy kumpli z podwórka przenoszących na ekran swoje dziecięce fantazje. To produkt, skierowany do bardzo konkretnej grupy odbiorców, dokładnie tak samo, jak każdy inny serial Netfliksa. Nie oznacza to, że twórcy nie włożyli w niego serca – tak samo jak zrobili to zapewne producenci wielu innych seriali.
Ma "Stranger Things" swoje wady (wspominał już o nich Nikodem, więc nie będę się powtarzał), ma też niewątpliwe zalety. Solidny scenariusz, niezłe aktorstwo – zarówno dorosłych, jak i dzieci – kapitalna ścieżka dźwiękowa czy znakomita realizacja, począwszy od robiących wrażenie efektów specjalnych, a skończywszy na odpowiednio przefiltrowanych zdjęciach. Wszystko razem tworzy (tylko i aż) świetny serial, który pozostawił po sobie miłe wrażenie. Pytanie, czy uda się je utrzymać w kolejnym sezonie (wątki będą kontynuowane, nie ma mowy o antologii). Twórcy oczywiście zapewniają, że pomysłów mają w bród – tylko koncept świata "po drugiej stronie" rozpisali na trzydziestu stronach – ale ile z nich sprawdzi się w praktyce? Pewne jest tylko to, że wspomnień, które mogą przywołać, długo im nie zabraknie.