"Długa noc" (1×04): Sztuka kompromisu
Mateusz Piesowicz
1 sierpnia 2016, 21:08
"Długa noc" (Fot. HBO)
O ile poprzednie odcinki "Długiej nocy" kradł Nazowi Khanowi pewien specyficzny prawnik, tym razem twórcy wyraźnie oddali głos głównemu zainteresowanemu. I to całkiem dosłownie, bo tak stanowczych oświadczeń ze strony chłopaka jeszcze nie słyszeliśmy. Uwaga na spoilery.
O ile poprzednie odcinki "Długiej nocy" kradł Nazowi Khanowi pewien specyficzny prawnik, tym razem twórcy wyraźnie oddali głos głównemu zainteresowanemu. I to całkiem dosłownie, bo tak stanowczych oświadczeń ze strony chłopaka jeszcze nie słyszeliśmy. Uwaga na spoilery.
Do tej pory wiele mówiło się o podejrzanym o morderstwo chłopaku, ale on sam raczej nie zabierał głosu. Wyręczali go najpierw przesłuchujący policjanci, potem prawnicy, czasami również rodzice, nawet w więzieniu głównie słuchał, albo dobrych rad, albo gróźb. W odcinku "The Art of War" Naz zdołał wreszcie samemu zabrać głos, co pozwala spojrzeć na niego w innym świetle niż do tej pory.
Choć kreacja Riza Ahmeda od początku była bardzo dobra, dopiero teraz aktor pokazał w pełni, na co go stać, przedstawiając stopniową, lecz coraz wyraźniejszą ewolucję swojej postaci. Naz po raz pierwszy nie był wystraszonym chłopakiem sterowanym przez poszczególne ogniwa systemu, w który wpadł, ale indywidualną jednostką, potrafiącą decydować o sobie i swoich wyborach. Nie znaczy to rzecz jasna, że nagle wszystkie atuty znalazły się po jego stronie. Wręcz przeciwnie, każda decyzja może się obrócić przeciwko niemu. Sam fakt, że je podjął, ma jednak istotne znaczenie.
Przełomowym punktem było postępowanie w sprawie ugody, gdzie po raz pierwszy ktoś zapytał chłopaka o jego wersję wydarzeń i pozwolił mu ją opowiedzieć. Wcześniej przecież w ogóle nie miał ku temu okazji, a jesteśmy już w połowie sezonu! Stone nie chciał słyszeć tej historii, by mieć możliwe różne drogi obrony, Crowe w ogóle nie interesował stan faktyczny, a Box narzucał swoją interpretację. Zeznanie przed sądem było więc pierwszą daną Nazowi możliwością, by wyrzucił z siebie, co mu leżało na sercu. Przy okazji natomiast okazało się samodzielną, podjętą wbrew podpowiedziom (a może i wbrew zdrowemu rozsądkowi) decyzją.
Patrząc na tę sytuację z boku i bez emocji, trudno bowiem uznać ją za sukces. Alison Crowe jest jaka jest i nie ma już wątpliwości co do tego, że na Nazie nie zależało jej ani trochę, ale wynegocjowała mu prawdopodobnie najlepszy możliwy wyrok. 15 lat przy ewentualnym dożywociu to przecież niewiele, co podkreślił nawet Stone, namawiając chłopaka na zgodę. Brak przyznania się i złożenie swojego losu w ręce ławników wydaje się więc być decyzją zupełnie nieprzemyślaną. Hazardowym posunięciem obarczonym ogromnym ryzykiem.
Gdyby "Długa noc" była prostym prawniczym proceduralem, dalszy ciąg łatwo dałoby się przewidzieć – "dobrzy" prawnicy stają po stronie Naza, w ostatniej chwili znajdują dowody niewinności, happy end. W tym przypadku nie spodziewałbym się jednak takiego obrotu wydarzeń. Być może sprawa sądowa skończy się po myśli chłopaka, ale równie możliwa jest wersja, że twórcy dają swojemu bohaterowi tylko fałszywy promyk nadziei, który zgaśnie równie szybko, co się pojawił. Na ten moment postawienie się wszystkim namawiającym go do ugody wygląda na zwycięstwo, ale czy ktoś tu jest przekonany, że Naz naprawdę nie zrobił z siebie idioty? Alison Crowe nazywa rzeczy po imieniu, a najlepsze w tym jest to, że może mieć rację.
Trudno wprawdzie sympatyzować z prawniczką, która po porażce w sądzie zmienia swoje podejście o 180 stopni, ale gdzieś spod warstwy satysfakcji z jej klęski pojawia się natrętne pytanie: "A co, jeśli się nie myliła?". Nie mogę pozbyć się wrażenia, że gdyby Stone nadal reprezentował Naza, doszedłby do bardzo podobnej propozycji ugody i zdołał przekonać do niej chłopaka. Błędem Alison Crowe nie była próba pójścia na układ, ale sposób, w jaki przedstawiła to Nazowi. Nie widziała w nim partnera ani nawet człowieka, któremu trzeba poświęcić nieco uwagi. Odgrywała swoje przedstawienie, w którym chłopak miał grać główną rolę, ale zupełnie nie przewidziała tego, że jej marionetka może się zbuntować.
W sumie trudno ją za to winić, bo do tej pory Naz nie wykazywał się szczególną inicjatywą. Wiele w tej kwestii zmienił pobyt na Rikers Island i tamtejsze przeżycia. Niedługo bronił się nasz bohater przed przyjęciem propozycji Freddy'ego (Michael Kenneth Williams), do czego ostatecznie przekonała go relacja z innym współwięźniem, Calvinem (Ashley Thomas). Naz znalazł się w sytuacji bez wyjścia – doskonale wie, że nikomu nie może ufać, a jednocześnie musi prosić o pomoc, bo bez niej długo nie przetrwa. Cele Freddy'ego są wprawdzie nadal niejasne, wszak ochrona kolegi intelektualisty nie brzmi zbyt przekonująco, a bokserskie umiejętności działają na wyobraźnię zdecydowanie mocniej. Decyzję trzeba jednak podjąć, z ewentualnymi konsekwencjami będziemy mierzyć się później.
Do interesujących wniosków można dojść, zestawiając wybory Naza za więziennymi murami i w sali sądowej. W obydwu miejscach chłopak odciął się od rad i postąpił w sposób, który może obrócić się przeciwko niemu, ale też za każdym razem mogą to być właściwe posunięcia. Zwróćcie jednak uwagę, że obydwa przypadki są swoimi przeciwieństwami. Na zewnątrz Naz postanowił iść pod prąd, w więzieniu natomiast uznał, że bunt nie wyjdzie mu na dobre i trzeba podporządkować się silniejszemu. Ten swego rodzaju osobisty kompromis może skończyć się podwójną klęską, ale podoba mi się sposób, w jaki ewoluuje bohater. Za nami ledwie cztery odcinki, jednak prosty chłopak pożyczający taksówkę ojca wygląda już niemal jak postać z innego świata.
Coraz bardziej zmienia się także moje postrzeganie Johna Stone'a, co wcale nie oznacza, że staje się on prostszą do rozszyfrowania postacią. Nadal angażuje się w sprawę Naza, również osobiście, co każe zastanowić się nad tym, czemu akurat ona jest dla niego taka ważna? Jeszcze tydzień temu myślałem, że głównym czynnikiem jest tu możliwość zarobku i sławy, teraz jednak bliżej mi do stwierdzenia, że wiara w niewinność chłopaka jest próbą swego rodzaju odkupienia, po latach bronienia najgorszych możliwych typów. Twórcy podrzucają nam ku temu wskazówki, jak choćby rozmowa z oskarżonym o morderstwo czy słowa Alison Crowe w sądzie, które wyraźnie Stone'a zraniły, choć nie daje tego po sobie poznać.
Czemu więc namawia Naza na przyjęcie ugody? To proste – zdaje sobie sprawę z tego, że wybronienie chłopaka w sądzie będzie piekielnie trudne. Wiara w niewinność swoją drogą, realna ocena sytuacji i twarde stąpanie po ziemi swoją. Stone jak mało kto wie, że pewnych rzeczy obejść się nie da i myślenie inaczej jest naiwnością. To trochę jak z egzemą, choćby nie wiadomo, jakie metody stosować, nie można się z nią uporać. Twórcy potwierdzili zresztą na TCA, że medyczny problem Stone'a można traktować jako metaforę jego frustracji w starciach z wymiarem sprawiedliwości. Przy okazji powiedzieli, że sam motyw poszerzyli względem brytyjskiego pierwowzoru, gdzie znalazł się z prostej przyczyny – twórca "Criminal Justice", Peter Moffat, wpisał go do scenariusza, bo przez lata zmagał się z identycznym problemem.
Rozgryzając dermatologiczne metafory, nie zapomnijmy jednak, że nadal mamy tu do czynienia z zagadką kryminalną, która wprawdzie może wydawać się traktowana po macoszemu przez twórców, ale to tylko pozory. Kwestia "kto zabił" jest na razie mało istotna dla całego serialu, jednak da się wyłapać pewne fragmenty układanki świadczące o tym, że o niej nie zapomniano. Choćby ojczym zamordowanej zajadle kłócący się z kimś na cmentarzu lub ona sama i jej częste wizyty na odwyku (rozpoznaliście kobietę przeganiającą Stone'a sprzed budynku? – to Aida Turturro wpadła na chwilę, by pokrzyczeć na własnego kuzyna). Zdecydowanie jest w tej sprawie coś niejasnego. Trudno jednak przewidzieć jaki, o ile w ogóle, będzie to miało wpływ na sytuację Naza.