"Preacher" (1×10): Wielka pętla
Mateusz Piesowicz
2 sierpnia 2016, 14:32
"Preacher" (Fot. AMC)
Finał "Preachera" zgodnie z przewidywaniami wywołał we mnie spore emocje. Powiem więcej – niewiele seriali w tym roku potrafiło poruszyć mnie bardziej niż ostatnia godzina z produkcją AMC. Niestety, niewiele z tych emocji było pozytywnych. Uwaga na spoilery.
Finał "Preachera" zgodnie z przewidywaniami wywołał we mnie spore emocje. Powiem więcej – niewiele seriali w tym roku potrafiło poruszyć mnie bardziej niż ostatnia godzina z produkcją AMC. Niestety, niewiele z tych emocji było pozytywnych. Uwaga na spoilery.
Po takim wstępie spodziewacie się zapewne, że zrównam komiksową ekranizację z ziemią. Po części chciałbym to zrobić, ale muszę zachować chociaż trochę rzetelności. Zacznijmy więc od ustalenia podstawowego faktu – finał pierwszego sezonu "Preachera" nie był najgorszy. Ba, był on nawet dobry, a już na pewno był jednym z najlepszych odcinków tego serialu do tej pory (jednym z dwóch, uściślając). Niestety dla niego, seriale mają to do siebie, że ich części nie egzystują w próżni, lecz są elementami większej całości. A pod tym względem ocena zarówno samego "Call and Response", jak i całego sezonu pikuje ostro w dół.
Gdy ponad dwa miesiące temu pisałem o "Preacherze" po raz pierwszy, byłem do niego entuzjastycznie nastawiony. Podobało mi się luźne potraktowanie materiału źródłowego, chwaliłem kpiarski ton serialu i ducha niczym nieskrępowanej, szalonej opowieści, którego udało się przenieść na ekran z kart komiksów. Nie wiedziałem wtedy niestety, że to, co uznawałem za wstęp do właściwej historii, potrwa tak długo. Nie miałem również pojęcia, że odejście od pierwowzoru ma tylko charakter tymczasowy, a pomysły twórców są wypełniaczem czasu prowadzącym do rozwiązań dobrze znanych z oryginału.
Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem ani przeciwnikiem komiksu, ani szczególnym jego zwolennikiem. Po prostu oczekiwałem, że trio Catlin/Goldberg/Rogen ma do zaoferowania coś własnego, co w połączeniu z komiksem Gartha Ennisa i Steve'a Dillona stworzy rozrywkową mieszankę na wysokim poziomie. Rzeczywistość okazała się bolesna.
Pomysły twórców same w sobie nie były jeszcze najgorsze – w dziesięciu odcinkach znalazło się kilka momentów wartych zapamiętania, a całość oglądało się w miarę bezboleśnie. Wprowadzono nowe wątki i postaci, pozmieniano historie głównych bohaterów, wręcz napisano ich na nowo. Można było narzekać, że akcja się nieco ciągnie, a fabuła jest nadmiernie rozwleczona, ale w końcu dokądś to wszystko prowadziło, czyż nie? No właśnie nie. Finał przekreśla niemal wszystko, co zobaczyliśmy w poprzednich odcinkach, odcinając sezon grubą kreską od tego, co czeka nas dalej – a wszystko wskazuje na to, że będzie to wielki restart.
Trudno nazwać takie rozwiązanie inaczej niż po prostu absurdalnym, bo cały sezon powinno się przez nie wyrzucić do kosza. Wszystkie (dosłownie) wątki, które zostały stworzone specjalnie na potrzeby serialu, okazały się tylko zapychaczami pomiędzy fabułą komiksową. Emily, Donnie, Miles, Quincannon, Carlos – każda historia z osobna straciła jakiekolwiek znaczenie, bo ich bohaterowie zostali zmieceni z powierzchni ziemi w ogromnym wybuchu. Nie żal mi ich, bo do nikogo nie zdołałem się szczególnie przywiązać, ale bezsens tego chwytu jest dla mnie wręcz niepojęty.
Relacje Jessego, Tulip i Cassidy'ego, czym jest Genesis i co stało się z Bogiem – tyle tak naprawdę potrzebujecie wiedzieć, by zacząć oglądać drugi sezon. Całkiem rozsądne, wszak w komiksie było tak samo. Owszem, ale tam nie wciśnięto pośrodku kilku godzin zbędnego materiału do czytania. Pierwszy sezon "Preachera" możecie właściwie ograniczyć do pilota oraz drugiej połowy finału i będziecie wiedzieć wszystko. Istnieje też spora szansa, że Wam się to spodoba, bo to najlepszy materiał z serialu.
Nie wiem, co twórcy chcieli osiągnąć, fundując całemu Annville śmierć akurat teraz. Gdyby zrobiono to wcześniej, na samym początku, a potem zajęto dalszym prowadzeniem historii – tak, to miałoby ręce i nogi. Ale czekanie przez cały sezon tylko po to, by uczynić go niemal w całości zupełnie pozbawionym znaczenia? Nie, to przekracza moje pojmowanie serialowej rzeczywistości. Oczywiście można to tłumaczyć inaczej, mianowicie jako bardzo przemyślany żart ze strony twórców, którzy tym samym wykpili widzów i ich przywiązanie do rozwoju fabularnego. Jeśli to jednak prawda, to panowie Rogen i spółka kompletnie nie trafili, bo marnując nasz czas przez cały sezon, zamiast puścić do nas oczko, pokazali nam środkowy palec.
Zrobili to zresztą również w finałowym odcinku, który cierpiał z dokładnie tych samych powodów, co jego poprzednicy. Na ekranie królowała bowiem rozwleczona akcja i nudne lub zwyczajnie głupie wątki. Do tych ostatnich spokojnie można zaliczyć całą, bardzo sztampową historię z Carlosem (poronienie po zdradzie oficjalnie dołącza do mojej listy najgłupszych serialowych wydarzeń tego roku), jak i jej nic nie wnoszące rozwiązanie. Jesse i Tulip mogli się pogodzić na setki sposobów, z których wybrano chyba najgorszy. Kompletnie nie rozumiem też sensu sceny z Cassidym i szeryfem w więzieniu – zapewne chodziło tylko o to, by sympatycznego wampira kilka razy przedziurawić z pistoletu. Gratuluję inwencji.
Na resztę szkoda marnować miejsca, bo i tak twórcy radośnie spopielili postaci, których wątki budowali tak mozolnie przez cały sezon. Cieszy mnie, że wreszcie dotarliśmy do sedna tej historii, czyli zniknięcia Boga z Nieba, a Jesse może nareszcie wyruszyć na swoją misję, ale po co, na litość, kazano nam na to czekać tak długo? Rozumiem, że twórcy serialu chcieli dopisać do komiksowej historii trochę swojego materiału, ale to, co zrobili tutaj, przypomina przebieganie gigantycznej pętli, gdy drogę można przebyć kilkumetrowym skrótem. Całą znaczącą dla serialu historię mogliśmy zobaczyć w jednym, świetnym odcinku, zamiast którego dostaliśmy dziesięć przeciętnych.
"Przeciętny" nie oznacza jednak "zły", co w minimalny sposób ratuje serialowego "Preachera". Trudno bowiem uznać go za produkcję w stu procentach nieudaną. Nawet te poboczne wątki, na które tak narzekam, nie wypadają najgorzej – tym, co ostatecznie je pogrąża, jest konkluzja, a raczej jej brak. Serial AMC nadal potrafi nieźle bawić, ma udane sceny zarówno te większe (w finale świetne było wystąpienie fałszywego boga oraz reakcje społeczeństwa na brak Wszechmogącego), jak i mniejsze (prochy Toma Cuise'a w kosmosie, żarty z "Big Lebowskiego"), a teksańskie zdjęcia w połączeniu z klasykami country mógłbym oglądać bardzo długo. Wszystko jednak tonie w rozczarowaniu ścieżką, jaką obrali twórcy na ten sezon.
Kompletnie nie przekonuje mnie tłumaczenie, że to był tylko wstęp do właściwej historii – widział ktoś prologi trwające dziesięć godzin? Po takim wprowadzeniu nie mam za grosz zaufania do twórców, że znów nie zechcą nam wywinąć podobnego numeru. A nie ma się co oszukiwać, że "Preacher" nie oferuje na tyle dużych atrakcji, by przyciągały one przed ekran niezależenie od okoliczności.
Dominic Cooper jak nie przekonywał od początku, tak nie robi tego nadal, a jego bohater pozostaje najmniej ciekawą postacią w serialu. Ruth Negga i Joseph Gilgun zdążyli się już opatrzyć, a jeśli polubiliście kogoś jeszcze, to przypominam, że najprawdopodobniej już nie żyje. Cała nadzieja w Kowboju (Graham McTavish), lub jak kto woli Świętym od Morderców, i tym że kolejne odcinki będą się wierniej trzymać literze oryginału. Moja wiara w twórców serialu niestety się już wyczerpała.