Pazurkiem po ekranie #130: Przechodząc do rzeczy
Marta Wawrzyn
5 sierpnia 2016, 20:02
"Mr. Robot" (Fot. USA Network)
W tym tygodniu "Mr. Robot" przeszedł wreszcie do rzeczy, przy czym wciąż nie wiemy, czym właściwie jest owo "do rzeczy". "UnReal" zafundowało nam Shitgate, które zapewne miało być jakąś metaforą tego sezonu. W "Casual" byliśmy świadkami miesiąca miodowego. Z kolei "Feed the Beast" przeskoczyło rekina po raz chyba już ostatni. Spoilery!
W tym tygodniu "Mr. Robot" przeszedł wreszcie do rzeczy, przy czym wciąż nie wiemy, czym właściwie jest owo "do rzeczy". "UnReal" zafundowało nam Shitgate, które zapewne miało być jakąś metaforą tego sezonu. W "Casual" byliśmy świadkami miesiąca miodowego. Z kolei "Feed the Beast" przeskoczyło rekina po raz chyba już ostatni. Spoilery!
Przegląd kolejnego skromnego tygodnia serialowego zaczniemy od "Mr. Robot", który w 5. odcinku przyspieszył i zaszalał – no czas najwyższy! – ale oczywiście wciąż jest bardzo daleki od odsłonięcia kart. Kilka dni temu na TCA serialowe aktorki zapewniały, że nie grają drugorzędnych postaci, i choć chyba nikt z nas nie miał co do tego wątpliwości, to właśnie teraz było to widać najlepiej. Zarówno Angela, Darlene i Joanna, jak i wciąż jeszcze nowa w tej ekipie Dom, zdecydowanie miały co robić.
Joanna zagościła na ekranie może przez kilka minut, ale to wystarczyło, żeby zmrozić niejednemu widzowi krew w żyłach. To okrutna kobieta, a jej specyficzne podejście do ludzkiego życia było w stanie zdziwić nawet zawodowego mordercę. Chłodna Angela, wiecznie chodząca po nieprzyjaźnie wyglądających pomieszczeniach, również potrafiła w tym sezonie niejednego przerazić, ale wydaje się, że nie zamieni się jednak w korporacyjnego robota. Tutaj naprawdę nie chcę żadnego twistu, nie chcę widzieć, jak Angela zdradza przyjaciół i ratuje własną skórę (choć teoretycznie może to uczynić). Chcę znów ją lubić i nie wybaczyłabym, gdyby mi to odebrano.
Choć historie wszystkich pań – również paranoicznej nie bez przyczyny Darlene – były w tym tygodniu świetne, najbardziej wyróżniły się Dom i Whiterose, która przy okazji pokazała nam swoje drugie, zaskakujące "ja". Agentka FBI, poznając chińskiego ministra od prywatnej strony, nie miała pojęcia, z kim rozmawia, ale wie jedno – ten facet nie ma siostry. Jeśli przeżyje strzelaninę z końcówki odcinka – a nie mamy powodu myśleć, że nie przeżyje – za chwilę będzie najbliżej połączenia rzeczy i wydarzeń, których nikt poza nią w tym momencie nie może połączyć.
To spotkanie było wielkie z różnych względów. Ale przede wszystkim zwyczajnie dobrze patrzyło się na Grace Gummer i B.D. Wonga, których postacie połączyła jakaś dziwna, intymna więź, nić porozumienia, która nie powinna była tu się zdarzyć. Oboje są bardzo inteligentni i oboje mają w sobie jakiś smutek, poczucie, że są odmieńcami. Oglądając ich spotkanie w wypełnionej zegarami sali, z jednej strony miałam jakieś nieokreślone obawy o Dom, a z drugiej chciałam, żeby to trwało i trwało. Jak dla mnie ta dwójka mogłaby w nieskończoność cytować "Makbeta" i omawiać zawartość szafy, a o całej reszcie moglibyśmy na jakiś czas zapomnieć. Choć przecież było to chyba najbardziej kluczowe spotkanie w tym sezonie, a pieprzyku dodaje mu fakt, że następnego dnia rano zaczęto strzelać w kierunku Dom (na zlecenie ministra?).
W Nowym Jorku tymczasem Elliot odkrył sekret Raya – choć my nadal nie wiemy, kim jest Ray, poza tym że można u niego kupić broń, 17-letnią dziewczynę albo cokolwiek innego – i szybko tego pożałował. Choć cieszy mnie to, że wreszcie wyleźliśmy z głowy Elliota i akcja ruszyła do przodu, to chińska przygoda tym razem bardziej mnie frapuje niż to, czy nasz haker siedzi w więzieniu/szpitalu psychiatrycznym, czy może jednak naprawdę mieszka u matki i poznał Raya na podwórku. Czas ruszyć do przodu, bo przecież tam są konspiracje, jest Dark Army, jest chiński minister prowadzący podwójne życie! Bardzo by się już chciało, żeby kolejne elementy tej niewątpliwie misternej układanki powskakiwały na swoje miejsce. A tu Sam Esmail ciągle nas wodzi za nos. Uff… byle do kolejnego czwartku.
Kończy nam się drugi sezon "UnReal" i niech się już kończy, bo jeśli Shitgate ma być najlepszym zwrotem akcji w tej odsłonie "Everlasting", to ja mam ochotę podziękować. Cieszy mnie w tym wszystkim jedno: że oto na koniec Rachel i Quinn wreszcie połączą siły i mam nadzieję, że przegonią razem Colemana do krainy wiecznego bezrobocia. Mimo wszystko je lubię. Obie. Najbardziej wtedy, kiedy są razem i nie próbują akurat się pozabijać.
Za to postacie męskie nie wyszły w tym sezonie i to bardzo. Darius jest zwyczajnie nijaki. Adam wpadł i jeszcze szybciej wypadł. Coleman to jednowymiarowy palant, który nie powinien był się pojawić – ani w serialu, ani w życiu Rachel. Ioana Gruffudda krytykować nie mam serca, ale jego bohater też okazał się tylko ładnym gadżetem bez osobowości. Serialowi przyda się solidna przebudowa w przyszłym sezonie.
W "Casual" działo się dużo i to na wszystkich frontach, a koniec końców chyba nikt nie znalazł się w lepszym miejscu niż był na początku sezonu. Valerie przeżyła świetny miesiąc miodowy, by zdać sobie sprawę, że po nim i tak nastąpi rozwód – raczej prędzej niż później. Alex po raz kolejny wyrzucił ze swojego życia Sarę. Laura praktycznie dowiedziała się, że jest pozerką i powinna przestać. Ale oczywiście jest w jej zachowaniu coś więcej: strach, że czeka ją prawdziwy dramat. Bo czeka.
Jak kręcili się wszyscy w kółko, tak się kręcą. I możemy się spierać co tego, czy stają się choć trochę mądrzejsi. Na pewno stają się trochę bardziej świadomi tego, że mądrzy nie są – ale to akurat szczęścia nikomu nie daje. Za to my jako widzowie możemy czuć się odrobinę szczęśliwsi, że ktoś był w stanie zrobić coś tak angażującego, prostego i bliskiego prawdziwego życia. Drugi sezon już prawie się kończy, a "Casual" nie straciło nic a z nic ze swojej świeżości, zaś perypetie głównych bohaterów wywołują dokładnie tyle samo emocji co na początku. I nawet lubić da się ich wciąż tak samo, choć ich wady, niedoskonałości i życiowe frustracje jeszcze nigdy nie były tak dobrze widoczne jak teraz.
Obejrzałam do końca "Feed the Beast" i szczerze życzę sobie, aktorom związanym z projektem i każdemu, kto miał z tym tworem do czynienia, aby go skasowali. Fabuła jest tak durna i przegięta, że na koniec już tylko czekałam, aż pojawi się jakiś zły brat bliźniak, o którego istnieniu nie mieliśmy pojęcia. W zamian dostaliśmy pożar, który wybuchł oczywiście tuż po tym jak TJ przemówił i okazało się, że ma coś ważnego do powiedzenia. Publika pokazała już serialowi środkowy palec – pilot miał prawie milionową oglądalność, pozostałe odcinki między 0,3 a 0,5 miliona – i mam nadzieję, że AMC uczyni to samo. Jakoś chyba będziemy mogli żyć z tym "niesamowitym" cliffhangerem. Tylko gotowania będzie mi trochę brakowało.
Kondycja telewizji AMC, która nie ma już do zaoferowania wiele poza zombiakami – tak, pamiętam o "Better Call Saul", ale "Halt and Catch Fire" niestety za chwilę pewnie skasują – to temat na osobną debatę. Nie wszyscy mają tyle kasy co Netflix i nie wszyscy mają tak rozsądnych szefów jak FX. Ale w przeciwieństwie do HBO, które brak "Gry o tron" pewnie jakoś przeżyje, AMC po "The Walking Dead" może mieć poważne kłopoty.
No cóż… do następnego. Za tydzień pewnie pogadamy o tym, czemu nie wszyscy zakochają się w "The Get Down" tak jak ja. Bo że nie wszyscy się zakochają, tego już jestem prawie pewna.