Filmowiec, który miksuje jak DJ. Rozmawiamy z Bazem Luhrmannem i ekipą serialu "The Get Down"
Marta Wawrzyn
12 sierpnia 2016, 21:17
Grandmaster Flash i Baz Luhrmann w Londynie (Fot. James Gillham/Netflix)
Opowiadający historię powstania hip-hopu "The Get Down" to serialowy gigant, jakiego na Netfliksie jeszcze nie było. Zapytaliśmy Baza Luhrmanna, jak wyglądały kulisy produkcji, ile to wszystko trwało i czy to, co stworzył, można jeszcze w ogóle nazywać telewizją.
Opowiadający historię powstania hip-hopu "The Get Down" to serialowy gigant, jakiego na Netfliksie jeszcze nie było. Zapytaliśmy Baza Luhrmanna, jak wyglądały kulisy produkcji, ile to wszystko trwało i czy to, co stworzył, można jeszcze w ogóle nazywać telewizją.
Kiedy lecieliśmy 6 lipca razem z Nikodemem do Londynu na wywiady z twórcami i gwiazdami "The Get Down" i kilku innych seriali Netfliksa, nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę, że wylądujemy na imprezie. Ale nie pośród ruin – patrz: moja recenzja "The Get Down" – tylko w samym sercu barwnego Soho, gdzie miksował nam Grandmaster Flash, Baz Luhrmann przechadzał się jak gdyby nigdy nic pomiędzy dziennikarzami, a seriale oglądało się w klimatycznym małym kinie, którego zaskakująco jaskrawy wystrój w dziwny sposób kojarzył się z filmami bohatera całej imprezy.
Grandmaster Flash i lekcja hip-hopu dla początkujących
Nasze poznawanie "The Get Down" rozpoczęło się od popołudniowej sesji miksowania z Grandmasterem Flashem. Człowiekiem-legendą, jednym z DJ-ów, od których zaczyna się historia hip-hopu. Serial o nim nie zapomniał, Flash ma swoją postać, a wciela się w niego Mamoudou Athie. W 1977 roku, kiedy rozpoczyna się akcja, 19-letni Flash był już znany w Bronksie, podobnie zresztą jak Kool Herc i Afrika Bambaataa (o których "The Get Down" też pamięta). My poznaliśmy 58-letniego Flasha, który w pół godziny wyłożył grupce dziennikarzy z całej Europy podstawy hip-hopu. Oczywiście cały czas miksując i zestawiając ze sobą utwory z tak różnych gatunków muzycznych, że aż łapaliśmy się za głowy, nie przestając przy tym tańczyć.
Naszą skromną imprezę – było tam może ze 30, 40 osób zgromadzonych w jednym małym pokoju – na pewno było słychać na ulicy, w końcu lato, swoboda, pootwierane okna. Nie sądzę jednak, żeby komukolwiek z przechodniów wpadło do głowy, że oto gra legenda we własnej osobie. Mogliśmy więc poczuć się wyjątkowo, choć oczywiście Netflix promował serial od początku lipca non stop, co oznacza, że takich imprez zorganizowano znacznie więcej i Flash wielokrotnie musiał tłumaczyć pismakom, cóż to takiego ten hip-hop.
Jak nam objaśniał, zawsze, kiedy ludzie pytają o początki hip-hopu, skupiają się na całym cieście. Mało kto pyta o składniki: rap, DJ-ing, taniec i graffiti. – Pytajcie o składniki! – krzyczał do nas Flash, nie zaprzestając miksowania. Pokaz swoich umiejętności przeplatał historiami z lat 70., mieliśmy też wiele okazji, aby przekonać się, jak bardzo hip-hop czerpie z innych gatunków muzycznych – usłyszeliśmy np. "Woman to Woman" Joe Cockera, którego charakterystyczny sampel wykorzystano w "California Love" 2Paca. Zdaniem Flasha DJ nie może ograniczać swojej wiedzy do rapu, powinien znać wszystkie gatunki muzyki i całą klasykę – Queen, Marleya, Jamesa Browna.
Grandmaster przyznał, że długo nie mógł przekonać się do komputera przy swoim mikserze. W końcu zaczął go używać, bo gdyby chciał korzystać ze wszystkich swoich winyli, zajęłyby one cały samolot. Nie zabrakło też opowieści o tym, jak długo szukano aktora, który miał go zagrać, i jaki wycisk dostał ten biedak, kiedy już go zatrudniono.
Baz Luhrmann, mistrz ceremonii
Z jednej imprezy powędrowaliśmy prosto na drugą, gdzie do równie kameralnego występu przygotowywał się Michael Kiwanuka – brytyjski muzyk, który współtworzył muzykę do "The Get Down" – a dziennikarze jak to dziennikarze, zajęli się winem, plotkami i rozważaniami, ile ten Netflix mógł włożyć w swój nowy serial pieniędzy. Chyba mało kto zauważył, że w pewnym momencie pomiędzy nami pojawił się niski, szczupły, siwowłosy pan z kieliszkiem w dłoni i zaczął jak gdyby nigdy nic mówić cichym głosem, nie zwracając uwagi na ogólny szum. Pierwsze słowa, jakie do mnie dotarły, to było coś w stylu "Wszystko świetnie, tylko mam tu jeden problem: mój kieliszek jest pusty".
Kieliszek szybko został napełniony, a Baz Luhrmann przemawiał do nas przez dobrych kilka, kilkanaście minut, wprowadzając nas w świat serialu, i dopiero kiedy już zdążył się rozkręcić, rozejrzał się lekko nieprzytomnym wzrokiem po pokoju i oznajmił, jak gdyby sobie dopiero teraz o tym przypomniał: "A tak w ogóle to ja jestem Baz". Później pojawił się ponownie, tym razem już z mikrofonem i bardziej oficjalnie, by zapowiedzieć pokaz swojego pilota, i znów jego charyzma dosłownie wypełniła tę specyficzną salkę kinową. Jego opowieści o kulisach serialu od początku były tyleż cudowne i pełne emocji, co chaotyczne, a dzień później, kiedy mieliśmy okazję porozmawiać z nim dłużej, przekonaliśmy się, że on po prostu tak mówi.
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Serialowa (@serialowa)
Niełatwo jest wyrobić sobie sensowną opinię o drugim człowieku, kiedy widzisz go przez dwadzieścia minut jednego dnia i drugie tyle następnego dnia. Dlatego zwykle nasze wywiady z gwiazdami publikowane na Serialowej ograniczają się do samej treści czy też esencji, nie piszemy Wam o tym, jacy to są ludzie i w jakich okolicznościach ich spotkaliśmy. Bo okoliczności zwykle są identyczne – ekspresowy wywiad, przerwany po dziesięciu, najdalej piętnastu minutach przez PR-owca, następny proszę! To masówka, co niekoniecznie oznacza coś złego, ale też nie daje nam szans, żeby napisać coś więcej o rozmówcy poza banałem w stylu "był sympatyczny i ciekawie opowiadał o swojej pracy". Co jest zwykle szczerą prawdą, ale z gatunku średnio ekscytujących.
W tym przypadku było inaczej, bo ekipa "The Get Down" – Luhrmann, producent serialu Nelson George i grający jedną z mniejszych ról Jaden Smith, syn Willa – przysiadła się do naszego stolika, a pierwsze, co usłyszeliśmy, to "Hej, ja jestem Baz, a teraz Wy się przedstawcie i powiedzcie, skąd jesteście… Ooo, strona internetowa? Cool". Jakakolwiek bariera – a rozmawialiśmy przecież z jednym z najbardziej rozpoznawalnych filmowców! – w tym momencie znika, a jednocześnie im dłużej wywiad trwa, tym bardziej nie możesz pozbyć się wrażenia, że oto rozmawiasz z człowiekiem tyleż wyjątkowym, co specyficznym. I zaczynasz coś tam rozumieć z jego filmów, zdawać sobie sprawę z tego, że ten ekranowy ekscentryzm nie bierze się znikąd ani nie jest hollywoodzką pozą, bo w tym nie ma wyrachowania, to szczera pasja i taki a nie inny sposób widzenia świata. Słuchając Luhrmanna, odnosiłam wrażenie, że on po prostu widzi w głowie obrazy, które zmieniają się w zabójczym tempie.
Podczas rozmowy rzucał szybko nazwami i nazwiskami, związanymi z historią hip-hopu i Nowego Jorku, opowiadał o swoich scenarzystach czy o okolicznościach, w których zatrudnieni zostali młodzi aktorzy, przeskakując cały czas z tematu na temat. Bogu dzięki, że obok siedział Nelson George, dziennikarz, historyk hip-hopu i jeden z producentów serialu, który często wtrącał się, wchodził Bazowi w słowo i objaśniał nam rzeczowo, o kim i o czym mowa. Entuzjazm Luhrmanna odczuwaliśmy w każdej sekundzie tej rozmowy, reżyser dużo gestykulował, zdarzało mu się mówić głosami swoich aktorów – w takich momentach marzyliśmy, aby pojawiał się czasem na ekranie, tak jak Woody Allen – czy używać wyrażeń rodem z urban dictionary, typu "Nas was in da house", a na to wszystko nakładał się wyraźny australijski akcent i chaotyczny momentami sposób wyrażania myśli. Odnosiliśmy wrażenie, że on bardzo, ale to bardzo chciałby nam powiedzieć absolutnie wszystko o tym, jak zrobił swój pierwszy serial, tylko czasu miał za mało. My zaś chcieliśmy w jego towarzystwie spędzić wieczność albo chociaż cały dzień, a nie marne dwadzieścia minut.
Serial, który nie ma nic wspólnego z telewizją
Kulisy powstania "The Get Down", opisane już po naszych wywiadach z Londynu przez serwis Variety, brzmią jak totalny absurd, na który żadna tradycyjna telewizja nigdy w życiu by nie pozwoliła. Luhrmann początkowo nie miał niczego nadzorować osobiście, miał rzucić swoje pomysły, nakręcić pilota i zostać "wujkiem Bazem", pojawiającym się na planie w razie potrzeby. Czyli pewnie prawie nigdy. Tak właśnie powstają seriale, za którymi stoją wielkie nazwiska uznanych reżyserów, i niekoniecznie oznacza to coś złego, wręcz przeciwnie, jest to sprawdzona metoda pracy, która powoduje, że wszystko kręci się w odpowiednim tempie, nie ma przestojów w produkcji i można wypuścić serial zgodnie z planem. Gdyby wszyscy tworzyli seriale w swoim tempie, nie przejmując się harmonogramem, stacje telewizyjne by bankrutowały, a my nie mielibyśmy czego oglądać.
Z produkcją "The Get Down" – którego pierwszy sezon kosztował według Variety 120 milionów dolarów i nadal nie jest w stu procentach gotowy, dlatego Netflix wypuścił tylko połowę – były takie problemy, że złośliwi zaczęli nazywać serial "The Shut Down". Od momentu zamówienia projektu do jego wypuszczenia minęło dwa i pół roku. Początkowo showrunnerem był Shawn Ryan ("The Shield"), który planował nakręcić wszystko w Los Angeles. Jego wizja po paru miesiącach rozminęła się z tym, co wymarzył sobie Luhrmann, produkcję przeniesiono do Nowego Jorku, a nowym showrunnerem został Thomas Kelly ("Copper"). On też długo nie przetrwał, Luhrmann w końcu wziął wszystko w swoje ręce i, jak sam mówi, spędził ostatnie osiemnaście miesięcy na planie serialu. Bez choćby jednego wolnego weekendu. Nie wie, czy to go czyni showrunnerem, ale "skoro ma dużo do czynienia z serialem i ciągle gdzieś biega, to pewnie tak".
Innymi słowy, "The Get Down" na początku miał być tworzony tak jak "zwykłe" seriale, ale to po prostu nie wyszło. Luhrmann postanowił zrobić wszystko po swojemu, niekonwencjonalnie, nie oglądając się na to, jak "należy" robić telewizję, a Netflix mu to umożliwił. Reżyser uczył się od zera, jak się tworzy seriale, i jak nam powiedział, była to najtrudniejsza rzecz, jaką w życiu zrobił. To samo zresztą mówiła nam Catherine Martin – prywatnie żona Luhrmanna, zawodowo obsypana Oscarami kostiumolożka – która wspominała, że to gigantyczne przedsięwzięcie na początku wydawało im się kompletnie nie do ogarnięcia. Zaś Luhrmann obrazowo opowiadał, że nawet kiedy siedzi z nami przy stoliku, ciągle coś się dzieje, armia ludzi gdzieś biega, a on za chwilę też będzie musiał wracać do pracy i zająć się dokończeniem drugiej połowy sezonu, a także soundtrackiem (który już jest do kupienia) i tysiącem innych rzeczy.
– Nie sądzę, żeby to była telewizja. Telewizja to już nie jest właściwe słowo. Można to oglądać na telewizorze i super, ale Netflix, streaming… cokolwiek by to nie było, to jest nowa forma – odpowiedział Luhrmann, zapytany, czy teraz dla filmowców telewizja stała się już koniecznością. – To nie jest film, ale zrobienie jednego takiego odcinka nie różni się niczym od stworzenia filmu. Miksowanie, efekty wizualne, wysoka jakość tego, co robisz. Ale plus jest taki, że gdybyś tworzył film za te same pieniądze, nieważne, o jak dużej sumie mówimy, nie mógłbyś zrobić rzeczy, które my robimy. Nie mielibyśmy takiej swobody i nikt nie podjąłby takiego ryzyka. Jaden ma doświadczenie, ale reszta obsady go nie ma. T.J. został odkryty w metrze w Bronksie. Nie ma szans, żeby ktoś wyłożył takie pieniądze na tyle nieznanych osób. To by się nigdy nie wydarzyło – tłumaczył reżyser. Zaś Nelson George dodał, że nie ma w Ameryce żadnej stacji telewizyjnej, która by sfinansowała ten serial, opierając się na obsadzie, nieważne, jak bardzo oni są utalentowani. Takie rzeczy w Hollywood się nie zdarzają. Jaden Smith również podkreślał, że to coś zupełnie innego niż telewizja, w końcu to się nie dzieje na tradycyjnym telewizyjnym ekranie.
Ponieważ w przeciwieństwie do wielkich twórców my na Serialowej myślimy prostymi kategoriami, zapytałam, jak długo kręcili tego monumentalnego pilota, który nie różni się rozmachem od filmów Luhrmanna. – A ja już skończyłem go kręcić? – zaśmiał się w odpowiedzi Baz. – Powiem Wam jedno: nie radzę sobie zbyt dobrze z liczbami. Ale ten trwający półtorej godziny film nakręciłem na pewno w znacznie krótszym czasie, niż jakikolwiek inny mój film. To jedna z dobrych stron tego projektu. Być może powinienem się zastanowić, czy to nie znaczy, że zbyt wolno robię wszystko inne. Ale rytm był żywy, to jedna sprawa. A druga sprawa, zdałem sobie sprawę, iż nie sądziłem wcześniej, że to będzie jak tworzenie filmu. Tymczasem to jest dokładnie jak tworzenie filmu, tyle że bardziej pracochłonne, ponieważ robimy więcej rzeczy, które stanowią ogromne wyzwanie. Mamy przecież całe fragmenty musicalowe, które trzeba wcześniej przygotować – wyjaśniał.
Legendy hip-hopu i reżyser, który miksuje jak DJ
Choć "The Get Down" opowiada historię fikcyjnej grupki dzieciaków i nie ma nic wspólnego z dokumentem, nie brak tu postaci historycznych związanych z hip-hopem. Grandmaster Flash ma swoją postać – którą tworzono w bliskiej współpracy z artystą – podobnie jak Kool Herc i inni słynni DJ-e. Na ekranie pojawiają się także członkowie The Furious Five, jak Cowboy, chłopak, który rymuje na imprezie w pierwszym odcinku.
– Flash zaangażował się w serial bardzo wcześnie i, jak już pewnie słyszeliście, wielu ojców założycieli, włącznie z artystami graffiti, nas wspierało. Doradzali nam, mówili, co myślą, i byli w to zaangażowani emocjonalnie. Ale ja też chciałem z nich zrobić postacie i nie było ich łatwo do tego zmusić. Flash był naszym bliskim doradcą, ma swój wątek w serialu, bardzo osobisty zresztą, opowiedział mi to wszystko w tajemnicy – śmiał się Luhrmann. I tłumaczył nam, że to, iż nie zrezygnował ze swojego campowego, przesadzonego stylu, wcale jego zdaniem nie odbiera serialowi autentyczności.
– Hip-hop to forma sztuki, która jest kolażem. Wzięto bez żadnych uprzedzeń coś z tego kawałka muzycznego, coś z tamtego i stworzono w ten sposób nową rzecz. Wydaje mi się, iż zrozumiałem – i nie wiem, czy zrobiłem to świadomie, czy podświadomie – że to jest coś, co ja robię jako twórca filmowy. Dotarło to do mnie, bo przyszedł do mnie Flash i oznajmił: "Bazzie, Bazzie, widziałem twój odcinek! Facet, ty jesteś jak DJ". Ja stwierdziłem "nieee", ale łapię, o co mu chodziło. Ja też tak jakby biorę dwie płyty i robię z tego trzecią rzecz. Także myślę, że w tym przypadku zastosowanie mojego specyficznego stylu jest właściwe i pasuje do świata, o którym opowiadamy – mówił reżyser.
– W drugim, trzecim i kolejnych odcinkach mamy takie specyficzne sekcje muzyczne, które nazywamy the whiff. Baz i ekipa muzyczna wybierają konkretny utwór i używamy go do zaprezentowania punktów zwrotnych w trzech czy czterech różnych wątkach. Mamy dosłownie sceny, gdzie są po cztery różne wątki, pomiędzy którymi ciągle przeskakujemy, i całą akcję łączy jedna piosenka. Mamy znakomitego kompozytora Elliotta Wheelera, który dodaje tekstury. Czyli słyszymy piosenkę, jest dramatyczna scena i wchodzą instrumenty dęte. Po raz pierwszy to się pojawia w sekwencji tańca z Cadillakiem i potem staje się ważną częścią tego, jak opowiadamy historię. Moim zdaniem to będzie znak firmowy serialu – dodał Nelson George, tłumacząc, że stworzono tu coś nowego, bo to serial, który opowiada historie przez muzykę.
Oprócz niego i Flasha w ekipie "The Get Down" znajduje się raper Nas, któremu zaproponowano rolę producenta. Według Luhrmanna to najbardziej autentyczny facet na świecie, dlatego bardzo mu zależało na tej współpracy. – Poprosiliśmy go, żeby pomógł pisać nam rymy, scenariusz i był jednym z producentów wykonawczych. Rozmowa trwała może z 35 minut. I od razu zapytał: "Chłopie, musisz to zrobić, w czym mogę pomóc?". Mnie przez pół godziny się wydawało, że ta rozmowa nie idzie za dobrze, ale on wstał i powiedział: "OK, możecie na mnie liczyć, zawieszam wszystko inne, co teraz robię" – opowiadał twórca "The Get Down".
Nieokiełznana impreza w zrujnowanym mieście
Baz Luhrmann podczas naszej rozmowy bardzo często emocjonował się tym, co opowiadał, odpływał w dygresje i śmiał się z anegdot z planu, również tych wtrącanych przez George'a. Obaj poważnieli, pytani o znaczenie tła społeczno-historycznego w serialu. Widać, że wykonali niesamowity research – to przede wszystkim zasługa George'a, ale Luhrmann również potrafi przywoływać z pamięci imponujące szczegóły, podobnie zresztą jak Catherine Martin – i mimo przyjęcia takiej a nie innej konwencji nie traktują lekko tej historii.
Stagflacja zapoczątkowana kryzysem paliwowym z 1973 roku bardzo mocno odbiła się na Nowym Jorku, a zwłaszcza na biednych dzielnicach, zamieszkałych przez mniejszości. Bezrobocie było gigantyczne, niektóre miejsca przypominały strefę wojny, a pośród tego wszystkiego żyli ludzie, którzy byli przywiązani do swojej okolicy i wcale nie chcieli stamtąd uciekać. Stąd właśnie pochodzi Lurhmannowska obsesja na temat Bronksu jako barwnego miejsca, gdzie toczy się życie i znajduje swój początek coś nowego, kreatywnego, nieprzewidywalnego. Oprócz znanych muzyków w serialu pojawiają się politycy, również ci prawdziwi, jak Ed Koch, który był burmistrzem Nowego Jorku i akurat wygrał wybory, kiedy trwa akcja pierwszego sezonu "The Get Down". Mówił nam o tym George, zaś Luhrmann szybko przeskoczył do Roberta Stigwooda, producenta "Gorączki sobotniej nocy", który też ma swój moment w serialu.
Obaj zapewniali, że to, co się dzieje w pierwszych odcinkach, to jeszcze nic. Później – spoiler alert! – Zeke dostanie staż w Twin Towers, w radzie kontroli finansowej, czyli instytucji, która rządziła finansami Nowego Jorku, po tym jak miasto stanęło na krawędzi bankructwa. – Mamy więc młodego człowieka, który stara się dalej mieć swoje życie w Bronksie i robić, to co zaczął robić, a co tak właściwie w tym momencie jest hobby, i do tego myśleć o przyszłości, o studiach, bo to są czasy akcji afirmatywnej – opowiadał Luhrmann. – W serialu jest sporo o tożsamości: gdzie pasuję, jakie mam możliwości? Jakie są moje zobowiązania wobec społeczności, z której pochodzę, i jakie mam aspiracje. Wszystko zaczyna się od wiersza, ale potem będzie stawać się coraz głębsze z kolejnymi odcinkami – dodał George.
– Jest taka scena, którą napisał Aaron [Thomas, scenarzysta "The Get Down"]. Uwielbiam ją i zawsze kiedy ją widzę, myślę sobie: "Boże, ależ to jest mocne!". Ale jest przy tym takie prawdziwe. Chodzi mi o scenę z Ms. Green, której postać po prostu kocham. Nie wiem jak Wy, ale ja miałem taką nauczycielkę i gdyby nie ona, nie siedziałbym teraz przy tym stoliku. Jest w serialu taka świetna, mocna scena, kiedy ona beszta Zeke'a. Ironia polega na tym, że on nie poszedł na spotkanie w sprawie stażu i ona na niego krzyczy, bo w tym czasie zajmował się rymowaniem. W praktyce ona mówi: "To nie jest cool udawać takiego mądralę na ulicy". Więc tak, w tym nie chodzi tylko o całą tę muzykę i taniec – mówił Luhrmann.
Miks fikcji, emocji i prawdziwych historii
Choć niektórzy krytycy zarzucają przerysowanemu pod względem formy "The Get Down" emocjonalną pustkę, z pewnością nie można powiedzieć o twórcach serialu, że nie podchodzą do tego, co napisali, w emocjonalny sposób. Luhrmann opowiedział nam historię Aarona Thomasa, który był jako młody chłopak w gangu w Kansas, stracił swojego najbliższego przyjaciela, a potem poszedł na studia, zaczął pisać i wykładać. To było coś rzeczywiście poruszającego i autentycznego.
Ale nie brak i lżejszych historii zza kulis serialu. Jak wspomniał George, Nas od początku identyfikował się z postacią T.J.-a – Boo-Boo – bo widział siebie jako tego dzieciaka na imprezie hip-hopowej, jak biegał i chciał chwycić za mikrofon. I kiedy ci dwaj się poznali, rozpętało się emocjonalne szaleństwo. – Pracowaliśmy, pisaliśmy czy coś, T.J. był w pobliżu, Nas was in da house… Nas do niego: "Cześć chłopie, jak leci?", a ten wybucha płaczem i ucieka. To jeden z uroków tego, co robiliśmy. A najlepsze jest to, ilu różnych ludzi, którzy zajmują się różnymi dziedzinami, wzięło w tym udział. To daje energię, dodaje skrzydeł i pozwala przetrwać trudniejsze momenty – opowiadał Luhrmann, a my przy okazji tej opowieści zobaczyliśmy obrazową demonstrację, jak wygląda płaczący T.J.
Swoją postać uwielbia też Jaden Smith, który podczas całego wywiadu głównie słuchał Luhrmanna – dokładnie tak jak my – i ożywił się dopiero, kiedy zapytaliśmy, czy będzie rapował (po pierwszym odcinku nie było to takie oczywiste) i co grana przez niego postać wniesie do grupy chłopaków. – Tak, będę śpiewał i rapował, wszyscy będziemy śpiewać i rapować. Moja postać ma w sobie dużo różnorodności i wniesie do serialu historię, która jest naprawdę bardzo niespodziewana i potrzebna. Dizzee gra ogromną rolę w wątkach społecznych, o których mówiliśmy, i czuję, że będzie inspirującą postacią dla wielu osób – powiedział Jaden, którego spotkaliśmy na dzień przed jego 18. urodzinami.
Postacie nastoletnich dzieciaków – wśród których prym wiedzie nie Jaden, a Justice Smith, czyli serialowy Zeke – to fundament "The Get Down". – Zdecydowałem, żeby nie robić biografii. Historia Flasha jest wspaniała, ale to byłby tylko jeden wycinek. Stworzyliśmy więc fikcyjne postacie, ludzi, którzy mogliby pojawiać się w towarzystwie historycznych postaci. Przykładowo moglibyśmy pokazać jakiegoś konkretnego DJ-a, ale oni często miotali się pomiędzy swoim talentem a sprzedawaniem narkotyków. Zawarliśmy to więc w postaci Shaolina. Nasze postacie to miks rzeczy, które faktycznie miały miejsce. Nawet Les Inferno i te wszystkie straszne rzeczy, które się tam dzieją, są oparte na faktach. Sal Abbatiello, który prowadził Disco Fever, jako pierwszy zainstalował wykrywacz metalu. Sprawdzali, czy ludzie nie wnoszą broni. To wszystko jest efektem głębokiego researchu, ale to dzięki tej fikcyjnej części, opartej na rzeczach, które rzeczywiście się zdarzały, byliśmy w stanie zagęścić fabułę – wyjaśnił nam na koniec Baz Luhrmann.
A my sprawdziliśmy, co się kryje pod hasłem Disco Fever, i odkryliśmy, że w 1977 roku miksował tam Grandmaster Flash. Za występ dostał 50 dolarów, a jego dwaj MC po 25 dolarów. Abbatiello brał za wejście dolara i od razu doliczał drugiego dolara za pierwszego drinka. Kombinacja niskiej ceny i sprawnej reklamy na ulotkach zdziałała cuda. Przed dyskoteką ustawiła się ogromna kolejka, jej właściciel musiał ściągać natychmiast więcej personelu. Disco Fever zarobiło tej nocy tysiąc dolarów. Nie mamy pojęcia, czy Baz Luhrmann kiedyś zdecyduje się opowiedzieć w jakiejś formie tę historię w "The Get Down", ale pasowałaby idealnie. A pamiętajcie, że takich historii są tysiące.
Czy Netfliksowi dalej będzie się opłacało inwestować w ten bardzo drogi serialowy eksperyment? Tego nie wiemy. Ale po rozmowach z ekipą "The Get Down" jedno wiemy na pewno: że kompletnie nie mamy pojęcia, dokąd zmierza to gigantyczne serialowe szaleństwo. To już na pewno nie jest telewizja, to coś więcej. I to, na jakim ekranie oglądamy te cuda, ma w tym wszystkim najmniejsze znaczenie.
Z Bazem Luhrmannem i spółką rozmawiali Marta Wawrzyn i Nikodem Pankowiak. W najbliższych dniach na Serialowej znajdziecie jeszcze rozmowę z Catherine Martin, odpowiedzialną w "The Get Down" za kostiumy i scenografię. A na razie zapraszamy Was do oglądania serialu na Netfliksie i oczywiście czytania naszej recenzji.