Zabawa nie zna granic. Recenzujemy finał 2. sezonu "Angie Tribeki"
Mateusz Piesowicz
9 sierpnia 2016, 21:02
"Angie Tribeca" (Fot. TBS)
Najtwardsza policjantka na małym ekranie kończy drugi sezon tak, jak tylko ona potrafi. Tysiącem zwariowanych zwrotów akcji, które są równie bezsensowne, co zabawne. Spoilery.
Najtwardsza policjantka na małym ekranie kończy drugi sezon tak, jak tylko ona potrafi. Tysiącem zwariowanych zwrotów akcji, które są równie bezsensowne, co zabawne. Spoilery.
Czego innego można się jednak było spodziewać po finale, który był w stu procentach pewien swojej wysokiej jakości jeszcze przed emisją. Pozwólcie, że zacytuję oficjalny opis, bo to małe dzieło sztuki: "Elektryzujące zakończenie 2. sezonu. Odpowiada na każde pytanie. Wyjaśnia wszystkie twisty. Logicznie i emocjonalnie satysfakcjonujący finał, który zamknie usta wszystkim krytykom i zapewni serialowi trzecią serię". Właściwie wszystko się zgadza – może tylko poza ostatnią kwestią, bo że powstanie kolejny sezon, wiemy już od jakiegoś czasu.
I nie zamierzam na tę decyzję narzekać, mimo że "Angie Tribeca" ani przez moment nie była serialem, którym można by się szczególnie zachwycać. Nie taki był jednak jego cel. Od samego początku była to produkcja prosta, głupiutka i zabawna, i ten status udało się utrzymać przez 20 odcinków na względnie równym poziomie. Wbrew pozorom to całkiem niezłe osiągnięcie, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że obydwa sezony zostały pokazane w nieco ponad pół roku.
Tak szybki czas emisji sprawił, że kolejne odcinki nieco się ze sobą zlewały, a w ich odróżnianiu nie pomagał również format serialu trzymający się typowego procedurala z jednym morderstwem na odcinek. W drugim sezonie do spraw tygodnia dołączyła jednak większa intryga, której rozwiązanie otrzymaliśmy dopiero w finale. To pozwoliło twórcom nieco rozbudować swoich bohaterów, a Angie zafundować nawet coś w rodzaju emocjonalnej ewolucji. Choć tego ostatniego nie jestem w stu procentach pewien, bo finałowe sensacje wprowadziły solidne zamieszanie.
Rozgryzać go jednak nie ma najmniejszego sensu, bo oczywiste jest, że wszystko w "Angie Tribece" to mniejsza lub większa kpina z policyjnych procedurali, ich schematów i bohaterów oraz z samej widowni, przyzwyczajonej do pewnych ekranowych stereotypów. Twórcy serialu, czyli małżeństwo Carellów, wyśmiewają je wszystkie bezlitośnie, nie przekraczając jednak granic dobrego smaku. Zamiast toaletowego humoru wybiera się tu bowiem przerysowanie i wręcz kosmicznych rozmiarów absurd, do którego w ciągu dwóch sezonów zdążyliście już na pewno przywyknąć.
Stężenie niedorzecznego humoru w finale powinno Was jednak zaskoczyć. Choć początkowo się na to nie zapowiada, bo odcinek "Electoral Dysfunction" toczy się w podobnym tempie, co jego poprzednicy. Mamy więc wyścig żartów zaczynający się jeszcze w więzieniu, z którego Angie szybko wychodzi (a twórcy bezlitośnie wyśmiewają scenarzystów policyjnych seriali), potem jeszcze trochę naśmiewamy się z ochrony dla burmistrza i jego żony (w tej roli sama Nancy Carell) oraz z Geilsa i jego rowerowego pościgu czy prób znalezienia ustronnego hotelowego pokoju. Jest nieźle, choć raczej standardowo. Prawdziwe szaleństwo ma jednak miejsce w ostatnich minutach odcinka, gdy liczba twistów przekracza wszelkie dopuszczalne limity.
Scena, w której bohaterowie po kolei ujawniają swoje prawdziwe tożsamości, jest tak cudownie niedorzeczna, że jakakolwiek próba jej wyjaśnienia będzie brzmiała absurdalnie. Dlatego nawet się jej nie podejmuję, skupiając się na jej znaczeniu. To jest bowiem kapitalne i wcale niegłupie. Dowcip przecież wcale nie polega tu na wielopiętrowej intrydze, tak przesadzonej, że nikt nawet nie pomyśli, by brać ją na poważnie, lecz na wyśmianiu samego motywu ostatecznego wyjaśnienia. Ile wszak jest seriali robionych całkiem na serio, które częstują nas wcale nie bardziej kuriozalnymi rozwiązaniami i każą nam je kupować bez mrugnięcia okiem? Ile razy daliśmy się złapać na wciągnięciu w grę, której zakończenie trudno nazwać inaczej niż bzdurnym? Na pewno zdarzyło się Wam to niejeden raz.
"Angie Tribeca" wyśmiewa tu zarówno twórców tych "poważnych" seriali, jak i niektórych widzów, którzy podchodzą do idiotycznych fabuł bez odpowiedniego dystansu. To prztyczek w nos całego serialowego światka, ale spokojnie, nikt tu nikogo nie obraża – to raczej swego rodzaju przyjacielska uszczypliwość. Nie jest przecież zbrodnią rozkładać ulubiony serial na czynniki pierwsze, ale twórcy "Angie Tribeki" pokazują, że czasem prowadzi to do absurdów. Przypomnijcie sobie tylko ten niezręczny moment, gdy wszyscy uświadamiają sobie, kto się z kim przespał…
Serial TBS potrafi się jednak nie tylko skutecznie śmiać z innych, ale również z samego siebie. Pokłady autoironii, jakie musiała w swoją rolę włożyć Rashida Jones, są ogromne, ale za finał brawa należą się praktycznie każdemu z obsady. Aktorzy z radością wyśmiewają samych siebie (James Franco do bólu szczerze oświadczył, co on tu właściwie robi), a scenarzyści im w tym wtórują, sypiąc bezsensownymi rozwiązaniami fabularnymi jak z rękawa. Przemiana Tribeki? Załatwiona w kilka sekund. Motywacja działań Mayhem Global? A kogo to obchodzi?
My wiemy, że to wręcz niedorzecznie mało wiarygodne i wiedzą to twórcy – oglądanie "Angie Tribeki" i czerpanie z niej przyjemności musi więc odbywać się na zasadzie wzajemnego zrozumienia. Bez niego ani rusz. Jeśli już jednak je mamy, to możemy liczyć na pierwszorzędną zabawę. Wątpię, by w kolejnym sezonie coś w tej kwestii miało ulec zmianie.