Kolejny zwykły dzień w pracy. Recenzja 6. odcinka "Długiej nocy"
Mateusz Piesowicz
15 sierpnia 2016, 21:36
"Długa noc" (Fot. HBO)
Gdyby "Długa noc" była zwykłym kryminałem, wydarzenia z tego odcinka trzeba by uznać za przełomowe. Produkcję HBO znamy jednak na tyle, by wiedzieć, że lepiej się powstrzymać od wyroków. Spoilery.
Gdyby "Długa noc" była zwykłym kryminałem, wydarzenia z tego odcinka trzeba by uznać za przełomowe. Produkcję HBO znamy jednak na tyle, by wiedzieć, że lepiej się powstrzymać od wyroków. Spoilery.
Do tego prostego wniosku można dojść, przypominając sobie zeszłotygodniowy odcinek i jego zakończenie, w którym John Stone zatracił się w pościgu za podejrzanym, a nas pozostawiono bez wyjaśnienia. Tak pospolity cliffhanger pasował do "Długiej nocy" jak kwiatek do kożucha, ale twórcy udowodnili, że nie porzucili swojej koncepcji na rzecz tanich chwytów. Niejaki Duane Reade okazał się całkiem dosłownym ślepym zaułkiem (pamiętacie oślepiające światło na koniec odcinka?), do którego w tym tygodniu nawet nie wróciliśmy.
Pozornie nie ma w tym nic odkrywczego, wszak fałszywe tropy to dla kryminałów rzecz oczywista. Tutaj jednak sprawa wygląda inaczej, ponieważ narkotykowy diler nie spełniał typowej scenariuszowej roli elementu odwracającego uwagę. Łatwo o tym zapomnieć, obserwując choćby poczynania Stone'a (sam się na tym złapałem), ale pamiętajcie, że grany przez Johna Turturro prawnik nie szukał sprawcy morderstwa. Nawet nie prowadził śledztwa, by udowodnić niewinność Naza. Szukał jedynie powodu, dla którego ławnicy podczas procesu chłopaka mogli mieć uzasadnioną wątpliwość, czy ten jest mordercą. Duane Reade natomiast do tej roli nijak nie pasuje.
Jasne, to bardzo podejrzany typ, który na pewno ma niejedno na sumieniu, są jednak wyraźne "ale". Po pierwsze, jego relacja z Andreą i brak mocnego powodu, by ją zabić. Po drugie, ten facet jest po prostu niebezpieczny i samotna pogoń za nim w wykonaniu Stone'a była najzwyczajniej w świecie nierozsądna (w takiej interpretacji zakończenie można odebrać jako sygnał ostrzegawczy). Prawnik nie ma tu nic do roboty. To ewentualnie praca dla policji, ale ci nie mają przecież interesu w drążeniu sprawy. Reade miał więc odwrócić naszą uwagę, ale nie od tego, kto jest mordercą. Ta kwestia nie ma najmniejszego znaczenia, co wybrzmiało w tym odcinku jeszcze mocniej niż do tej pory.
Dlatego też poświęcam sprawie sprzed tygodnia tyle miejsca, bo przy wszystkim, co czyni "Długą noc" produkcją wyjątkową, to właśnie odcięcie od telewizyjnych schematów wydaje się być najważniejsze dla istoty tego serialu. A mając to w pamięci, trudno jednoznacznie interpretować zakończenie odcinka "Samson and Delilah". W prostym kryminale otrzymalibyśmy właśnie podaną jak na tacy głowę mordercy, bo ojczym Andrei pasuje do układanki idealnie. Tutaj jednak coś każe mi się zatrzymać – Don (Paul Sparks) wygląda bowiem nie tyle na mordercę, co perfekcyjnego kandydata, by uczynić z niego wspominaną już "uzasadnioną wątpliwość".
Miał motyw i to opiewający na grube miliony, nie wzbudza sympatii, bo to typ gościa polującego na podstarzałe, samotne kobiety, błyskawicznie zmieniającego swoje cele, no i przede wszystkim, żaden z niego groźny gangster. Raczej cwaniaczek szukający okazji do łatwego zarobku. Łatwo skierować na niego podejrzenie, łatwo doprowadzić do sądu i łatwo przekonać ławę przysięgłych, że to znacznie bardziej prawdopodobny morderca niż biedny, zastraszony Pakistańczyk. A że mocne dowody wcale na to nie wskazują? A co to obchodzi Johna Stone'a?
Znów więc wracamy do tego, jak bardzo życiowym serialem jest "Długa noc". Nie ma tu miejsca na idealistów goniących za sprawiedliwością do ostatniego tchu, bo takie podejście nie ma żadnego odbicia w rzeczywistości. W tej podejrzany może okazać się winnym, więc ślepa wiara w niego świadczy jedynie o braku zawodowego profesjonalizmu. Co ciekawe, tym, który wypowiedział tę mądrość na głos, był… Freddy (Michael Kenneth Williams).
Jego słowa dotyczyły rzecz jasna Chandry (Amara Karan), przed którą gangster wręcz ostrzegał Naza. I trudno nie przyznać mu racji, gdy się przeanalizuje sytuację. Ambitna prawniczka szuka dowodów niewinności chłopaka, ale w tym momencie trzeba dopuścić do siebie możliwość, że takie po prostu nie istnieją. Jej wiara w klienta paradoksalnie może mu więc tylko zaszkodzić. Bo zamiast skupiać się na procesie i jego wygraniu, ta angażuje się w pogoń za ułudą.
Stone nie ma tego problemu, bo to na tyle doświadczony facet, by wiedzieć, że zaangażowanie emocjonalne niczemu nie służy. Co jeśli śledztwo Chandry doprowadzi ją do wniosku, że Naz jednak jest mordercą? Czy uda jej się wtedy zachować bezstronność i wykonać swoje zadanie? Chcąc pomóc Nazowi, trzeba rzetelnie wykonać pracę, a nie zgrywać bohatera – żaden inny serial nie powie Wam wprost tej banalnej prawdy, bo jest ona zwyczajnie mało "telewizyjna".
Odchodzenie od serialowych schematów widać nie tylko po śledztwie, ale również na sali sądowej, gdzie właśnie zaczął się proces Naza. Popatrzcie na prokurator Weiss (Jeannie Berlin) i jej mowę początkową. Czuć, że to teatr. Przedstawienie odegrane specjalnie dla ławników, z zastosowaniem chwytów obliczonych na poruszenie ich emocji (zestawienie zdjęć uśmiechniętej dziewczyny i zmasakrowanego ciała) i przeciągnięcie ich na swoją stronę. Jednocześnie nie ma w tym przesady. Nie mamy wrażenia, że od płomiennej mowy pani prokurator zależy podtrzymanie elementarnych wartości tego świata. To po prostu zwykły dzień w pracy. Trzeba tylko zrobić swoje.
Po drugiej stronie barykady działa to podobnie. Stone zna pewne zasady, których należy przestrzegać, by dobrze wypaść w przedstawieniu (kwestia stroju Naza), wie również, że przesadne zaangażowanie niczemu nie służy. Rady jakie daje Chandrze, by ta podkreślała, że to prokuratorzy muszą udowodnić winę, nie świadczą o lekceważącym, lecz o realistycznym podejściu. Jedyne co trzeba zrobić, to zasiać w ławnikach ziarno wątpliwości. Tylko tyle i aż tyle.
Była jednak w tym odcinku scena, której nie potrafię na razie umieścić w historii. Mianowicie spotkanie Chandry z pracownikiem zakładu pogrzebowego. Dziwny dialog wygląda, jakby żywcem wycięto go ze scenariusza "Detektywa". Pytanie tylko, czy z jego lepszych, czy gorszych fragmentów? Odpowiedź pewnie jeszcze dostaniemy, bo powinna się ona kryć w tym, jak zareaguje Chandra. Uwierzy w winę podejrzanego mężczyzny i będzie drążyć? Czy raczej podąży za radą Stone'a i skupi się na procesie? Cokolwiek by to było, młoda prawniczka otrzyma życiową lekcję całkiem gratis.
I nie będzie ona jedyną, bo pierwsza sama zapukała do drzwi jej mieszkania w osobie ojca Naza. Znaczące, że w momencie gdy Chandrę dręczą moralne wątpliwości, w tle rozgrywają się prawdziwe, choć na pozór niewielkie dramaty. "Długa noc" mówi o nich mimochodem, ale bardzo wyraźnie. Khanowie dorabiają w podrzędnych pracach, by zarobić na horrendalną stawkę prawników, ich drugi syn kroczy prostą ścieżką, by skończyć podobnie do brata, a na ulicach Nowego Jorku dochodzi do przestępstw na tle rasowym. Wszystko łączy sprawa Naza, której wpływ na codzienność jest większy, niż mogłoby się zdawać. Serial HBO uświadamia, że śledztwo i proces to nie wszystko, każe przyjąć szerszą perspektywę.
Nie porzuca przy tym Naza, o którym nadal trudno jednoznacznie myśleć. Z jednej strony poznajemy fakty mówiące, że "złoty chłopiec" nigdy tak naprawdę nie istniał, a bohater szybko staje się prawdziwym skazańcem. Z drugiej jednak widać, że stara się dopasować do nowej rzeczywistości, ale nie przeszedł jeszcze całkiem na "drugą stronę" (dość rozpaczliwy telefon do Chandry). Jego problem polega na tym, że nie należy już w stu procentach do żadnego świata. Zewnętrzny uciekł mu wraz z przekroczeniem progów Rikers, w środku natomiast jeszcze długo nie zostanie zaakceptowany.
Największym wygranym jest więc jak na razie Stone, który (chwilowo?) pozbył się problemu ze stopami. Jeśli jednak ten był metaforą całej tej sprawy, to gdzie należy szukać chińskiego uzdrowiciela?